031119
Jakuszowa,
Góra Diany, Wysoka, Myślibórz, Małe Organy Myśliborskie, Rataj,
Bazaltowa Góra, Siedmica, Jakuszowa.
Przyjechałem
za wcześnie; chytrość drogi, czy złe liczenie czasu? Siedząc w
samochodzie wypiłem kawę i przejrzałem mapę ustalając trasę,
ponieważ jak zwykle plan miałem bardzo ogólny: pojadę i połażę.
Gdy z ciemności nocy wyłoniły się zarysy drzew, wyruszyłem.
Droga
lekko opadała zanurzając się między drzewa. Raz i drugi
obejrzałem się, na wschodzie niebo rozjaśniała jutrzenka.
Zapowiadał się ładny początek dnia. Zawróciwszy, wszedłem na
boczną drogę biegnącą po niewielkim wzgórzu, i tam oglądałem
wschód słońca. Widziałem zadziwiającą chmurkę. Zdawało się,
że przesuwa się dokładnie nad miejscem wschodu słońca, ale to
było złudzenie, ponieważ chmura rozpływała się z lewej strony,
a tworzyła z prawej. Po prostu na jasnym tle nieba pokazywały się
lekko zaznaczone zaciemnienia, szybko intensywniały, by po chwili
stać się fragmentem chmury. Z drugiej strony trwał proces
odwrotny: czoło chmury robiło się jaśniejsze, nabierało
przejrzystości i w chwilę później roztapiało się bez śladu.
W
kwadrans po wzejściu, słońce pochłonęła nieprzejrzysta chmura.
Dopiero pod wieczór niskie już słońce zdołało wychylić się
spod chmur i oświetlić ostatnie pół godziny dnia.
Nie
tylko bliskość zdecydowała, zapewne w jakiejś mierze i dzień
Wszystkich Świętych, że postanowiłem odwiedzić Górę Diany.
Sama góra jest dość przeciętna, aczkolwiek widok z niej warto
zobaczyć, chodzi o jej nazwę. To góra mojej zmarłej znajomej.
Wszedłem na ślepą dróżkę pod szczytem, na którą kiedyś
wjechałem samochodem, mając duszę na ramieniu. Zrobiłem to dla
niej. Otóż obiecałem jej kiedyś zabranie na samochodową
wycieczkę po Sudetach. Czas mijał, Diana nawet przypomniała mi
obietnicę, ale zwlekałem i w rezultacie nie pojechaliśmy.
Pomyślałem, że wjeżdżając (Diana miała poważne kłopoty z
chodzeniem) na górę dla widoku, chociaż w ten sposób spełnię
obietnicę.
Dzisiaj
wszedłem pod szczyt, obejrzałem tamtą drogę i wspomniałem
zmarłą. Wrócę tam na pewno – dla Diany i dla pamięci o niej.
Do
Myśliborza nie szedłem najkrótszą drogą, a przez Wysoką, górkę,
która od pierwszego jej zobaczenia przyciąga mój wzrok. Jest tam
ładnie. Łąki i pola na falujących zboczach, zagajniki, malownicze
samotne drzewa, tu i tam mało używana dróżka. Idealne miejsca do
leniwej włóczęgi w ciepły i słoneczny dzień. Szkoda tylko, że
widziałem tam kilka kup starych opon, razem kilkadziesiąt ich tam
leży.
Próbuję
wczuć się w tok rozumowania tych, którzy je tutaj wyrzucili, ale
mam trudności. Domyślam się tylko totalnej obojętności na uroki
natury; może też skąpstwa na granicy paranoi. Biedni ludzie.
Na
głównej uliczce wioski, tam, gdzie zbiegają się szlaki,
zobaczyłem sporą grupę ludzi idących z przewodnikiem. Szli na
Rataj, jak i ja. Chcąc być sam, pozwoliłem im wyprzedzić mnie.
Szlak wyżej wioski wiedzie odkrytym zboczem, widok jest tam ładny,
ale wszyscy oni weszli w las nie odwróciwszy się.
Dalej
droga biegnie u podstawy odsłoniętego neku, czyli Małych Organów
Myśliborskich (Małe dla odróżnienia od Organów Wielisławskich,
którym czasami nadaje się przydomek Wielkich). Od podstawy Organów
na szczyt Rataja wiedzie stroma co prawda ścieżka, ale wejście
zajmuje kilka minut, przewyższenie mierzy tam raptem 20 czy 30
metrów. Jak nie wejść? Warto chociażby dla zobaczenia
niesamowitej lipy rosnącej na krawędzi skalnego obrywu. Nikt nie
wszedł. Ludzie z przewodnikiem postali, pogadali, i poszli dalej.
Filozofia
moich wędrówek jest inna: nie idzie się tylko dla celu, bo jeśli
ten nie zostanie osiągnięty, albo zawiedzie, z czym się zostanie?
Idzie się także dla drogi, a często po prostu dla drogi – bez
konkretnego celu.
Chyba
nie spełniałbym oczekiwań jako przewodnik, skoro będąc nim, nie
dość, że wdrapałbym się na szczyt, to i zatrzymał przy
dwóch wiekowych cisach rosnących przy szlaku na Rataja i patrzył
na nie. Co miałbym powiedzieć ludziom, skoro sam nie wiem, dlaczego
gapię się na stare drzewa. Po prostu podobają mi się.
Ściana
neku spękana jest w charakterystyczny, słupowy sposób, ale o ile
na Wielisławce skały są kolorowe, na Rataju czarnoszare. Kilka lat
temu byłem tutaj w chmurny dzień zimy, ściana wywarła na mnie
przygnębiające wrażenie – nic, tylko szukać na niej śladów
wrót do Pandemonium. Dzisiaj nie miałem wrażenia stania u wejścia
do piekieł, ale i otoczenie było odmienne. Las jest tam piękny,
przeważają w nim graby, lipy i dęby, sporo jest też klonów, i
właśnie na nie zwróciłem szczególną uwagę, ponieważ dużo
liści jest jeszcze na nich, i to w najładniejszych jesiennych
kolorach.
Odchodząc,
wziąłem kawałek bazaltu odpadły od ściany. Leży obok mnie na
biurku – okruch zestalonej magmy wypływającej z wulkanu, którego
pozostałością są Organy i cały Rataj. Różny wiek podają w
internecie, od 18 do 30 milionów lat. Tak czy inaczej, czas trudny
do wyobrażenia. Na przykład ludzkość jako gatunek liczy sobie
kilka dziesiętnych części miliona lat, ale jednocześnie wiek tego
okruchu wynosi około pół procenta wieku Ziemi. W takim porównaniu
ten kamień jest jak noworodek przy wiekowej staruszce.
Będąc
blisko, wszedłem i na sąsiednią Bazaltową Górę. Jest na niej
wieża widokowa bez widoków, ponieważ przerosły ją drzewa, ale
pierwsza chwila jej zobaczenia w lesie warta jest wejścia na szczyt:
wieża pojawia się jak zaczarowana. Byli tam ludzie, ktoś
powiedział do mnie, że widok z wieży nieco rozczarowuje, a ja z
powagą odpowiedziałem, że ona nie jest widokowa, a czarodziejska,
i że bliski jestem odnalezienia ukrytego przejścia do komnat
czarnoksiężnika. Mina tego mężczyzny rozweseliła mnie.
W
pobliżu wieży jest urwisko z dalekim widokiem. Widać wyraźnie
granicę Sudetów: stoi się na ostatnim wzgórzu, na wprost rozciąga
się bezkresna równina. Krawędź zabezpieczona jest barierkami, a
ich słupki zamocowano do drzew w taki oto sposób.
To
tylko drzewo, nic nam nie wiadomo o możliwości odczuwania przez nie
bólu, ale coś się we mnie buntuje na widok tak bezmyślnego i
niepotrzebnego szkodzenia żywemu organizmowi, z którym związani
jesteśmy w wieloraki sposób. Lepiej byłoby deski po prostu przybić
gwoździami.
Wypada
mi wspomnieć o Ślęży, też czarodziejskiej górze, na którą
kiedyś wchodziłem w najkrótszą noc roku, żeby zobaczyć
najwcześniejszy wschód. Czarodziejska była dla dawnych mieszkańców
okolicznych terenów, a chyba też i całej krainy, której nadała
nazwę. Dzisiaj widziałem ją z kilku miejsc: niewyraźny, niebieski
zarys na dalekim horyzoncie, ale nie mały, mimo
pięćdziesięciokilometrowej odległości. Wszak ta samotna góra
wznosi niemal pół kilometra ponad pola wokół niej; dla Ostrzycy,
na przykład, ta wielkość (piszę tutaj o wysokości względnej),
wynosi niecałe 200 metrów. Tę różnicę widać i czyni ona
niemałe wrażenie. Słowem: kawał góry.
Idąc
duktem wysadzanym dziesiątkami modrzewi, zwróciłem uwagę na
podobieństwo ich kory do daglezjowej i jakbym nieco zwątpił w
dostrzeganie cech rozróżniających. Zapewne dla porównania
poszedłem do nieodległego lasku daglezji. Różnice są wyraźne,
ale miałbym kłopot z ich opisem; wzrokiem są uchwytne, słowami
niezbyt, może poza bursztynowym dnem większych wzdłużnych
pęknięć. Na pniach dużych daglezji, przy samej ziemi, widać
drugą istotną różnicę: wielką, niespotykaną u innych gatunków,
grubość kory.
Polne
drogi w pobliżu wioski są ładne, ale kusiły mnie sąsiednie
odkryte zbocza wzgórz. Opuszczałem więc drogę i wchodziłem na
pola lub łąki, szedłem nimi póki las nie zagrodził mi przejścia,
wracałem na drogę by dalej znowu gdzieś zboczyć. Podkradałem się
z włączonym aparatem pod przydrożne zarośla, widząc tam stado
małych ptaków; ich obserwowanie sprawiało mi przyjemność.
Wieczorem dowiedziałem się, że patrzyłem na pliszki. Widziałem
lipę, której naliczyłem piętnaście pni i patrzyłem na jedną,
jedyną sosnę rosnącą w dębowym zagajniku; skąd tam się
wzięłaś? Wchodziłem na wzgórki i zszedłem na dno jaru żeby
zobaczyć strumyk, szedłem też polem rodzącym więcej kamieni niż
zboża. Patrzyłem na złamaną, leżącą wierzbę iwę, z której
pionowo wyrastały liczne odrośla, i na bezradnie rozcapierzone w
powietrzu korzenie lipy szukające ziemi. Na pniu czereśni
zobaczyłem lśniące nacieki i wspomniałem chłopaka sprzed
półwiecza. Odłamałem kawałek tej niby żywicy i zalepiłem nią
zęby, ale przypomniawszy sobie jej smak, przez chwilę jakbym bliżej
był czasu dzieciństwa.
Na
niskiej gałęzi zobaczyłem charakterystyczne szyszeczki, a skoro
rośnie tutaj olsza, miejsce musi być podmokłe. Rozejrzałem się,
w pobliżu zobaczyłem początek płytkiego rowu, niewiele dalej
zamieniającego się w jar: źródło i strumień. Zajrzałem między
trawy, wody nie zobaczyłem, źródło było wyschnięte. Usiadłem
na pniaku i patrzyłem.
Bezruch
i cisza przedwieczornej godziny.
Często
tak robię, a miejsca zapatrzenia niekoniecznie wyróżniają się
szczególnymi walorami, może poza ich samotnością, cichością,
byciem na uboczu, z dala od uczęszczanych szlaków.
Przecież
nie o to drzewo chodzi – pomyślałem – ani nie o tamtą grupkę
brzóz czy wyschnięty strumyk. Może w takich miejscach nie szukam
konkretnych, jednostkowych, przykładów urody tych gór, a próbuję
z wielu fragmentarycznych obrazów złożyć, niczym z puzzli, istotę
uroku i mojej fascynacji krajobrazami, które tak naprawdę nie
wyróżniają się czymś szczególnym.
A
może te myśli są tylko intelektualnymi dywagacjami? Może po
prostu patrząc, chłonę urok przyrody istniejącej tylko
dla siebie, co właśnie w takich cichych miejscach jest szczególnie
odczuwalne.
Ale
dlaczego najczęściej w Górach Kaczawskich?
Niskie
słońce wychyliło się zza chmury i oświetliło brzeg lasu.
Wypiękniały świat uśmiechnął się do mnie, a ja do niego.