Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

piątek, 8 listopada 2019

Kaczawska włóczęga

031119
Jakuszowa, Góra Diany, Wysoka, Myślibórz, Małe Organy Myśliborskie, Rataj, Bazaltowa Góra, Siedmica, Jakuszowa.

Przyjechałem za wcześnie; chytrość drogi, czy złe liczenie czasu? Siedząc w samochodzie wypiłem kawę i przejrzałem mapę ustalając trasę, ponieważ jak zwykle plan miałem bardzo ogólny: pojadę i połażę. Gdy z ciemności nocy wyłoniły się zarysy drzew, wyruszyłem.
Droga lekko opadała zanurzając się między drzewa. Raz i drugi obejrzałem się, na wschodzie niebo rozjaśniała jutrzenka. Zapowiadał się ładny początek dnia. Zawróciwszy, wszedłem na boczną drogę biegnącą po niewielkim wzgórzu, i tam oglądałem wschód słońca. Widziałem zadziwiającą chmurkę. Zdawało się, że przesuwa się dokładnie nad miejscem wschodu słońca, ale to było złudzenie, ponieważ chmura rozpływała się z lewej strony, a tworzyła z prawej. Po prostu na jasnym tle nieba pokazywały się lekko zaznaczone zaciemnienia, szybko intensywniały, by po chwili stać się fragmentem chmury. Z drugiej strony trwał proces odwrotny: czoło chmury robiło się jaśniejsze, nabierało przejrzystości i w chwilę później roztapiało się bez śladu.



W kwadrans po wzejściu, słońce pochłonęła nieprzejrzysta chmura. Dopiero pod wieczór niskie już słońce zdołało wychylić się spod chmur i oświetlić ostatnie pół godziny dnia.
Nie tylko bliskość zdecydowała, zapewne w jakiejś mierze i dzień Wszystkich Świętych, że postanowiłem odwiedzić Górę Diany. Sama góra jest dość przeciętna, aczkolwiek widok z niej warto zobaczyć, chodzi o jej nazwę. To góra mojej zmarłej znajomej. Wszedłem na ślepą dróżkę pod szczytem, na którą kiedyś wjechałem samochodem, mając duszę na ramieniu. Zrobiłem to dla niej. Otóż obiecałem jej kiedyś zabranie na samochodową wycieczkę po Sudetach. Czas mijał, Diana nawet przypomniała mi obietnicę, ale zwlekałem i w rezultacie nie pojechaliśmy. Pomyślałem, że wjeżdżając (Diana miała poważne kłopoty z chodzeniem) na górę dla widoku, chociaż w ten sposób spełnię obietnicę.

Dzisiaj wszedłem pod szczyt, obejrzałem tamtą drogę i wspomniałem zmarłą. Wrócę tam na pewno – dla Diany i dla pamięci o niej.
Do Myśliborza nie szedłem najkrótszą drogą, a przez Wysoką, górkę, która od pierwszego jej zobaczenia przyciąga mój wzrok. Jest tam ładnie. Łąki i pola na falujących zboczach, zagajniki, malownicze samotne drzewa, tu i tam mało używana dróżka. Idealne miejsca do leniwej włóczęgi w ciepły i słoneczny dzień. Szkoda tylko, że widziałem tam kilka kup starych opon, razem kilkadziesiąt ich tam leży.



Próbuję wczuć się w tok rozumowania tych, którzy je tutaj wyrzucili, ale mam trudności. Domyślam się tylko totalnej obojętności na uroki natury; może też skąpstwa na granicy paranoi. Biedni ludzie.
Na głównej uliczce wioski, tam, gdzie zbiegają się szlaki, zobaczyłem sporą grupę ludzi idących z przewodnikiem. Szli na Rataj, jak i ja. Chcąc być sam, pozwoliłem im wyprzedzić mnie. Szlak wyżej wioski wiedzie odkrytym zboczem, widok jest tam ładny, ale wszyscy oni weszli w las nie odwróciwszy się. 

Dalej droga biegnie u podstawy odsłoniętego neku, czyli Małych Organów Myśliborskich (Małe dla odróżnienia od Organów Wielisławskich, którym czasami nadaje się przydomek Wielkich). Od podstawy Organów na szczyt Rataja wiedzie stroma co prawda ścieżka, ale wejście zajmuje kilka minut, przewyższenie mierzy tam raptem 20 czy 30 metrów. Jak nie wejść? Warto chociażby dla zobaczenia niesamowitej lipy rosnącej na krawędzi skalnego obrywu. Nikt nie wszedł. Ludzie z przewodnikiem postali, pogadali, i poszli dalej.


Filozofia moich wędrówek jest inna: nie idzie się tylko dla celu, bo jeśli ten nie zostanie osiągnięty, albo zawiedzie, z czym się zostanie? Idzie się także dla drogi, a często po prostu dla drogi – bez konkretnego celu.
Chyba nie spełniałbym oczekiwań jako przewodnik, skoro będąc nim, nie dość, że wdrapałbym się na szczyt, to i zatrzymał przy dwóch wiekowych cisach rosnących przy szlaku na Rataja i patrzył na nie. Co miałbym powiedzieć ludziom, skoro sam nie wiem, dlaczego gapię się na stare drzewa. Po prostu podobają mi się.
Ściana neku spękana jest w charakterystyczny, słupowy sposób, ale o ile na Wielisławce skały są kolorowe, na Rataju czarnoszare. Kilka lat temu byłem tutaj w chmurny dzień zimy, ściana wywarła na mnie przygnębiające wrażenie – nic, tylko szukać na niej śladów wrót do Pandemonium. Dzisiaj nie miałem wrażenia stania u wejścia do piekieł, ale i otoczenie było odmienne. Las jest tam piękny, przeważają w nim graby, lipy i dęby, sporo jest też klonów, i właśnie na nie zwróciłem szczególną uwagę, ponieważ dużo liści jest jeszcze na nich, i to w najładniejszych jesiennych kolorach.
Odchodząc, wziąłem kawałek bazaltu odpadły od ściany. Leży obok mnie na biurku – okruch zestalonej magmy wypływającej z wulkanu, którego pozostałością są Organy i cały Rataj. Różny wiek podają w internecie, od 18 do 30 milionów lat. Tak czy inaczej, czas trudny do wyobrażenia. Na przykład ludzkość jako gatunek liczy sobie kilka dziesiętnych części miliona lat, ale jednocześnie wiek tego okruchu wynosi około pół procenta wieku Ziemi. W takim porównaniu ten kamień jest jak noworodek przy wiekowej staruszce.
Będąc blisko, wszedłem i na sąsiednią Bazaltową Górę. Jest na niej wieża widokowa bez widoków, ponieważ przerosły ją drzewa, ale pierwsza chwila jej zobaczenia w lesie warta jest wejścia na szczyt: wieża pojawia się jak zaczarowana. Byli tam ludzie, ktoś powiedział do mnie, że widok z wieży nieco rozczarowuje, a ja z powagą odpowiedziałem, że ona nie jest widokowa, a czarodziejska, i że bliski jestem odnalezienia ukrytego przejścia do komnat czarnoksiężnika. Mina tego mężczyzny rozweseliła mnie.

W pobliżu wieży jest urwisko z dalekim widokiem. Widać wyraźnie granicę Sudetów: stoi się na ostatnim wzgórzu, na wprost rozciąga się bezkresna równina. Krawędź zabezpieczona jest barierkami, a ich słupki zamocowano do drzew w taki oto sposób.

To tylko drzewo, nic nam nie wiadomo o możliwości odczuwania przez nie bólu, ale coś się we mnie buntuje na widok tak bezmyślnego i niepotrzebnego szkodzenia żywemu organizmowi, z którym związani jesteśmy w wieloraki sposób. Lepiej byłoby deski po prostu przybić gwoździami.
Wypada mi wspomnieć o Ślęży, też czarodziejskiej górze, na którą kiedyś wchodziłem w najkrótszą noc roku, żeby zobaczyć najwcześniejszy wschód. Czarodziejska była dla dawnych mieszkańców okolicznych terenów, a chyba też i całej krainy, której nadała nazwę. Dzisiaj widziałem ją z kilku miejsc: niewyraźny, niebieski zarys na dalekim horyzoncie, ale nie mały, mimo pięćdziesięciokilometrowej odległości. Wszak ta samotna góra wznosi niemal pół kilometra ponad pola wokół niej; dla Ostrzycy, na przykład, ta wielkość (piszę tutaj o wysokości względnej), wynosi niecałe 200 metrów. Tę różnicę widać i czyni ona niemałe wrażenie. Słowem: kawał góry.
Idąc duktem wysadzanym dziesiątkami modrzewi, zwróciłem uwagę na podobieństwo ich kory do daglezjowej i jakbym nieco zwątpił w dostrzeganie cech rozróżniających. Zapewne dla porównania poszedłem do nieodległego lasku daglezji. Różnice są wyraźne, ale miałbym kłopot z ich opisem; wzrokiem są uchwytne, słowami niezbyt, może poza bursztynowym dnem większych wzdłużnych pęknięć. Na pniach dużych daglezji, przy samej ziemi, widać drugą istotną różnicę: wielką, niespotykaną u innych gatunków, grubość kory.

Polne drogi w pobliżu wioski są ładne, ale kusiły mnie sąsiednie odkryte zbocza wzgórz. Opuszczałem więc drogę i wchodziłem na pola lub łąki, szedłem nimi póki las nie zagrodził mi przejścia, wracałem na drogę by dalej znowu gdzieś zboczyć. Podkradałem się z włączonym aparatem pod przydrożne zarośla, widząc tam stado małych ptaków; ich obserwowanie sprawiało mi przyjemność. Wieczorem dowiedziałem się, że patrzyłem na pliszki. Widziałem lipę, której naliczyłem piętnaście pni i patrzyłem na jedną, jedyną sosnę rosnącą w dębowym zagajniku; skąd tam się wzięłaś? Wchodziłem na wzgórki i zszedłem na dno jaru żeby zobaczyć strumyk, szedłem też polem rodzącym więcej kamieni niż zboża. Patrzyłem na złamaną, leżącą wierzbę iwę, z której pionowo wyrastały liczne odrośla, i na bezradnie rozcapierzone w powietrzu korzenie lipy szukające ziemi. Na pniu czereśni zobaczyłem lśniące nacieki i wspomniałem chłopaka sprzed półwiecza. Odłamałem kawałek tej niby żywicy i zalepiłem nią zęby, ale przypomniawszy sobie jej smak, przez chwilę jakbym bliżej był czasu dzieciństwa.
Na niskiej gałęzi zobaczyłem charakterystyczne szyszeczki, a skoro rośnie tutaj olsza, miejsce musi być podmokłe. Rozejrzałem się, w pobliżu zobaczyłem początek płytkiego rowu, niewiele dalej zamieniającego się w jar: źródło i strumień. Zajrzałem między trawy, wody nie zobaczyłem, źródło było wyschnięte. Usiadłem na pniaku i patrzyłem.
Bezruch i cisza przedwieczornej godziny.
Często tak robię, a miejsca zapatrzenia niekoniecznie wyróżniają się szczególnymi walorami, może poza ich samotnością, cichością, byciem na uboczu, z dala od uczęszczanych szlaków.
Przecież nie o to drzewo chodzi – pomyślałem – ani nie o tamtą grupkę brzóz czy wyschnięty strumyk. Może w takich miejscach nie szukam konkretnych, jednostkowych, przykładów urody tych gór, a próbuję z wielu fragmentarycznych obrazów złożyć, niczym z puzzli, istotę uroku i mojej fascynacji krajobrazami, które tak naprawdę nie wyróżniają się czymś szczególnym.
A może te myśli są tylko intelektualnymi dywagacjami? Może po prostu patrząc, chłonę  urok przyrody istniejącej tylko dla siebie, co właśnie w takich cichych miejscach jest szczególnie odczuwalne.
Ale dlaczego najczęściej w Górach Kaczawskich?
Niskie słońce wychyliło się zza chmury i oświetliło brzeg lasu. Wypiękniały świat uśmiechnął się do mnie, a ja do niego.















poniedziałek, 4 listopada 2019

Droga na południe

011119
Rudawy Janowickie
Od podnóża Gór Ołowianych, wschodnimi zboczami Rudaw, do wioski Czarnów.

Ledwie kilka dni temu pojawiła się myśl o przejściu wzdłuż wschodnich zboczy Rudaw aż na południowy ich cypel. Obejrzałem mapę i uznałem, że warto byłoby, bo trasa powinna być widokowa, ale wyjazd odłożyłem na nieokreślone „później”.
Przyszło ono już po dwóch dniach, gdy trzeba mi było ustalić trasę na dzisiaj. Wtedy powiedziałem sobie, że przecież już mam ustaloną. Po praktycznym przymierzeniu się do niej, plan okazał się prosty: iść na południe trzymając się podnóża rudawskich gór, i zawrócić, kiedy minie godzina dwunasta.
Trasa ma w linii prostej 9 kilometrów, czyli praktycznie 12, może nieco więcej. W obie strony około 25 kilometrów; wliczając myszkowanie, może odrobinę więcej. Nie liczyłem na przejście całej, nie ustalałem punktu zwrotnego. Ot, po prostu będę szedł, a dokądkolwiek dojdę, będzie dobrze.
Kwadransa brakowało do południa, gdy z dna doliny spojrzałem na ładne zbocze po drugiej stronie szosy. Za nim zaczynała się wioska Czarnów. Nie goniłem na szlaku, nadzwyczaj rzadko się spieszę, po prostu mało kluczyłem i obyło się bez zawracania. Oczywiście przerwy były krótsze niż w minione dni babiego lata, ale dwudziestominutowe i dłuższe siedzenia na miedzach wrócą dopiero z nadejściem ciepłych dni.
– Nie zdążę dojść – uznałem – więc posiedzę chwilę pod tymi kolorowymi bukami i zawrócę.
Drzewa były bardzo ładne. W słońcu ich gładka kora jaśniała ołowiano, a nie wszystkie buki mają tak czysty kolor. Niskich ich odrostów trzymały się liście w najpiękniejszych kolorach jesieni.
Siedząc tam, zobaczyłem kruka. Owszem, widuje się je często, ale zwykle tłem jest niebo, a tego widziałem na tle zbocza doliny. Wiało mocno, a ptak wisiał niemal nieruchomo, minimalnymi ruchami skrzydeł odpowiadając na zmiany wiatru. Widok zrobił na mnie wrażenie.
Herbatę wypiłem, trzeba było iść, ale dalej siedziałem.
– Jeśli teraz zawrócę, będę czynił sobie wyrzuty – pomyślałem, patrząc w kierunku niewidocznej stąd wioski.
Wstałem, założyłem plecak i spojrzałem na zegarek: pięciu minut brakowało do południa. Wiem, że zwykle powrót zajmuje nieco mniej czasu, więc…
Poszedłem. Porządnie zmęczony podejściem, za szczytem wzniesienia zobaczyłem pierwsze domy wioski, ale że było już pół godziny po południu, zawróciłem. Do centrum Czarnowa było już blisko, uznałem więc, że trasę przeszedłem.



Wracając, sporą jej długości szedłem innymi drogami. Zaraz na samym początku tak mnie skusiła łąka na zboczu wzniesienia swoim ładnym wyglądem, że zdradziłem drogę, która doprowadziła mnie tutaj, i poszedłem dróżką pod bukami, ponieważ obiecała mi więcej. Od razu powiem, że słowa dotrzymała. Ładnie tam jest. Tak ładnie, jak w moich górach, a przecież większej pochwały po prostu nie ma.
Bardzo podobała mi się ta wędrówka. Czasami przypałętał się jakiś oznakowany szlak, ale że nie zwracałem na niego uwagi, szybko odchodził na bok, urażony. Szedłem dróżkami, a z niektórymi rozstawałem się z żalem, oglądając się za nimi. W innych miejscach bezdroża łąk były moimi drogami. Przed wyjazdem oglądałem zdjęcia satelitarne, ale szczegóły mi się pomieszały, więc szedłem na wyczucie, za szczytu garbu czy wzniesienia wypatrując dalszej drogi. Udało mi się nie wejść w chaszcze, a drogi lasami były krótkie, tak więc urokliwa dal była moją częstą towarzyszką.
Tej długości trasa wiodąca odkrytymi zboczami, daje możliwość ciekawych obserwacji zachowania się gór.
Otóż trzeba nam wiedzieć, że one, wbrew powszechnemu mniemaniu, nie stoją w miejscu, a przemieszczają się tym szybciej, im są bliższe. Mało tego, one zamieniają się miejscami! Z rana widać pierwszą górę na lewo od drugiej, a po kilku godzinach potrafią zamienić się miejscami. Wcale nie ukrywają się z tym procederem: oglądając je często, można zaobserwować, jak powoli jedna góra bliża się do drugiej, jak dalsza chowa się za bliższą, a później powoli wyłania się z drugiej strony.
Góry zmieniają też swoje wysokości, czego dobitnym dowodem są poczynione przeze mnie obserwacje. One mają zwyczaj rosnąć, gdy są bliżej obserwującego, lub gdy ten schodzi w dolinę, przy czym różnice bywają tak wielkie, że mała górka potrafi całkowicie zasłonić sobą wysoką górę. Tak było na przykład z pokaźną Wielką Kopą, która na koniec dnia schowała się (jakim cudem?) za małe wzniesienie, z którego schodziłem.
Przez parę godzin widziałem na najdalszym horyzoncie Trójgarb i Chełmiec, dwie duże góry Gór Wałbrzyskich. Na początku ich podglądania wydawało się, że jedynie one stoją w miejscu, nie poddając się powszechnemu zwyczajowi gór, dopiero w czasie powrotu zauważyłem, że Chełmiec cofa się na południe, ciągnąc Trójgarb za sobą; niewiele, ale jednak.
Wielka Kopa wielką jest kopą.


Towarzyszyła mi niemal cały dzień, a że stateczną jest górą, na moją kilkugodzinną wędrówkę odpowiadała niewielkim przemieszczeniem, a za to wyraźniejszym obróceniem. Odruchowo, z przyzwyczajenia, lustrowałem jej zalesiona zbocza, wyszukując dogodnych przejść. Dwieście metrów w górę, na dokładkę lasem; trudna decyzja. Z drugiej strony tej góry, u jej podnóża, są widziane tydzień temu Kolorowe Jeziorka.
Brzozom listopad nie odebrał urody, nadal rwą me oczy – drzewa tak skromne, a tak piękne. Widziałem kilka bardzo kształtnych wierzb iw, co jest rzadkością, a na dokładkę ładnie się przebarwiających. Dzisiaj iwy zyskały w moich oczach.


Przez sporą część dnia widziałem Góry Kaczawskie. Były chwile, gdy wypełniały sobą cały północny horyzont, wszak równoleżnikowo, ze wschodu na zachód, mierzą 30 kilometrów. Kilka razy zatrzymywałem się i rozpoznawałem szczyty, przy czym szybko zauważyłem, że nie zabawą było to zajęcie, a wyrazem tęsknoty. Później uświadomiłem sobie, że przecież moja dzisiejsza droga z wyglądu jest kaczawska, i że, być może, nie jest to przypadek. Może ze mną jest tak, jak z tym mężczyzną, który w ramionach kolejnych kobiet chce znaleźć podobną do tej jedynej.
Z rozpoznawaniem moich gór wcale nie szło mi dobrze. Powiedzmy, że gorzej, niż chciałbym. Zwykle mam tak, że widząc je z odmiennej niż zazwyczaj strony, w pierwszej chwili żadnej góry nie rozpoznaję. W drugiej chwili znajduję pierwszą, którą udaje mi się nazywać jej imieniem, i ta chwila jest rozchodzącym się promieniście początkiem. No bo skoro tam stoi ta rozpoznana, to góra obok…
W pobliżu bardzo widokowej Przełęczy Rędzińskiej, na zboczu Bielca, stoi nowy dom, a obok widać początki budowy paru innych.


Piszę o tym banalnym fakcie zazdroszcząc widoków właścicielom. W odległości dwóch kilometrów, na wprost ich okien, dwieście metrów ponad rozległe i malownicze łąki, wznosi się Wielka Kopa. Na lewo od niej widać dalekie szczyt Gór Wałbrzyskich, chyba też skrawek Gór Kaczawskich, a na prawo, bliżej południa, niebieskie, liczne, jedne za drugimi, ciągnące się aż po najdalszy horyzont, szczyt Gór Kamiennych i jeszcze dalej, po Góry Stołowe, a może nawet Orlickie i Bystrzyckie. Oto kilka zdjęć zrobionych przed domem na zboczu.






Szlaki w tych górach są nieporównywalnie lepiej oznaczone niż w moich, ale akurat tym faktem się cieszę. Niech tak będzie jak najdłużej. Wracając, wszedłem do wioski Miedzianka. Stara to wioska, kiedyś zamożna, górnicza, z licznymi tradycjami. W wielu miejscach postawiono tablice informujące o historii starych budowli, są zdjęcia, nazwiska ludzi tutaj żyjących i przyczyniających się do kształtu wsi. Nazwiska oczywiście niemieckie. Pomyślałem, że oto dokonuje się zmiana formuły patriotyzmu, a przynajmniej przesunięcie akcentów. Ludzie, którzy teraz tam mieszkają, są w zdecydowanej większości potomkami ludności napływowej, spoza rejonu Sudetów. Mieszkają tam, gdzie przez wieki mieszkali Niemcy, ale faktem tej odmiany nie tworzą bariery dzielącej historię ich wsi na dwie części, a kontynuują jedną przecież historię jednej wsi.
Patriotyzm narodowy nie jest bezpieczny, co dowodnie pokazuje historia. Nadto jest mniej ludziom bliski. Dla nas ważniejsze są miejsca codziennie widziane i ludzie biorący udział w naszym życiu. O losach odległych krain dowiadujemy się z gazet, a ich kłopoty nie czynią na nas takiego wrażenia, jak czynią sąsiedzi.
Państwu i obywatelom należy uznać, że podstawą patriotyzmu jest ten lokalny, dotyczący wioski, dzielnicy czy miasteczka, a narodowy, ten, w imieniu którego przelano morza krwi, powinien być sumą tych lokalnych.
* * *
Nie chciałem zamykać oczu, ale morzył mnie sen. Spadałem przez głowę w jakąś przepaść, czując paskudne wirowanie w głowie. Bałem się i byłem bezradny. Wtedy poczułem dotyk dłoni na czole. Była szorstka i śmierdziała starą serwatką, ale uratowała mnie przed upadkiem w przepaść. To była dłoń mojej babci.
Nie byłem na cmentarzu, w Lesznie nie mam swoich bliskich, a poza tym, wszelkim rocznicom i dniom świątecznym nie nadaję dużej wagi. Jednak dzisiaj wspomniałem, jak często przez wszystkie moje lata, babkę ze strony matki.
Minęło ponad pół wieku od tamtej chwili, gdy babcia dłonią sprawdzała moją gorączkę, a ja nadal dokładnie ją pamiętam. Dziwna jest ludzka pamięć.
Ilekroć wspominam babcię, czuję żal, ponieważ dopiero gdy umarła uświadomiłem sobie, że ją kocham. Nigdy jej tego nie powiedziałem.
Kocham ją nadal.