101119
Komarno,
Przełęcz Komarnicka, zbocza Ziemskiego Kopczyka, Barańca, Maślaka
i Ogiera.
Wysoczka
i Trzmielowa Dolina.
Dzisiejszą
trasę można nazwać kaczawskim klasykiem, skoro powtarzałem ją
kilka już razy.
Samochód
zostawiam na końcu wiejskiej uliczki, kilka minut od przełęczy,
kwadrans drogi od miejsca pod Barańcem, z którego widok jest na
dwie strony grzbietu. Dobre miejsce na powitanie dnia. Stamtąd jest
pół godziny niespiesznego marszu na widokowe zbocza Maślaka, a te
sąsiadują z Trzmielową Doliną. Tak więc wszystkie ulubione
miejsca mam blisko siebie.
Tym
razem godzinę pobudki ustaliłem dobrze, i na widokowym miejscu
byłem krótko przed wschodem słońca. Widok zaskoczył mnie i po
prostu olśnił.
Doliny
i przełęcze wypełniała biała mgła, a ponad nią wystawały
wyższe szczyty gór. Powietrze było przejrzyste, widoczność
dobra, a kolory i ich przemiany zadziwiały. Na początku tonacje
były zimowe, białe i czarne i lekkim niebieskim zabarwieniem, a gdy
schowane za chmurami słońce było wyżej, barwy nabierały
cieplejszych odcieni żółci, szafranu i pomarańczy. Mgły nie były
rozmyte, a wyraziste i jasne; wydawało się, że ich konsystencja
jest płynna, że przelewają się między górami. Po wschodzie
słońca ich kolory coraz bardziej przypominały mi barwy masy
perłowej widzianej kiedyś muszli, dodając do swojej bieli
stonowanego ciepłego połysku.
Tak
było ma wschodzie, gdy patrzyłem w stronę niewidocznego słońca,
natomiast na południu, tam, gdzie Karkonosze, przeważały
mlecznoniebieskie kolory rozmywające kontury gór.
Blisko
godzinę tam stałem, nie mogąc się napatrzeć na piękny widok i
przemiany kolorów. Odchodziłem, wracałem, idąc odwracałem się,
świadomy wyjątkowości widoku: takiego nieprędko zobaczę
ponownie.
Na
zboczach Maślaka mam swoje zagajniki brzozowe, odwiedzane ilekroć
jestem w pobliżu.
Ze ścieżki pod lasem zszedłem tam, gdzie z
daleka widziałem intensywnie żółte brzozy. W słońcu świeciły
jaskrawo i przyciągały wzrok swoją bajeczną urodą. Brzozy
pierwsze liście gubią już w sierpniu, ale teraz, w listopadzie,
gdy większość drzew jest już naga, one chwalą się
najpiękniejszymi strojami jesiennymi. Jeszcze za miesiąc, w czarnym
i nagim grudniu, będą trzymały listki, a nawet ich garstką
potrafią wystroić się niczym modelka na wybieg. Cały dzień
patrzyłem na nie, takie piękne, aż przyszło mi do głowy, że one
tak specjalnie pokazują się mi, wiedząc o godzinie mojego zachwytu
miłorzębami. Jakby chciały mi powiedzieć:
–
Widzisz! Wcale nie jesteśmy brzydsze od tamtych dziwadeł!
–
Nie jesteście brzydsze, wprost przeciwnie: dla mnie jesteście
najpiękniejsze.
Podchodziłem
do nich i obejmowałem je. One mają coś takiego w sobie, nie wiem
co to jest, ale działanie czuję. Bliskość i dotyk brzóz dobrze
na mnie działa, w czym nie jedyne ich podobieństwo do kobiet.
Z
dna doliny podnosiła się mgła. Patrzyłem na nią z ciekawością,
ale też z odrobiną niechęci. Nie chciałem, żeby zasłoniła mi
słoneczne widoki. Nie udało się jej. Kiedy tylko podniosła się
wyżej, trafiona słońcem znikała bez śladu.
Zakolami,
nie spiesząc się, odwiedzałem znane miejsca i zakamarki, ale jak
to zwykle bywa, znajdowałem i nowe, od razu dopisywane do mojej
listy miejsc wartych odwiedzenia. Idąc w pobliżu lasu, zobaczyłem
drzewo wyższe od innych, więc wszedłem między drzewa żeby je
poznać; równie strzelistej lipy nie widziałem. Skręciłem ku
znanej mi kępce drzew, chcąc przypomnieć sobie ich gatunki,
poszedłem na brzeg innego lasu zobaczyć, jak się ma jedyna ocalała
daglezja, objąłem samotny niewielki dąb, bo ujął mnie swoją
zgrabną sylwetką i brązem liści, a później tak się ustawiłem,
żeby widzieć słońce między liśćmi brzóz. Prześwietlone
słońcem liście drzew są piękne.
Nie
odchodziłem daleko. Wszedłem tylko na Przełęcz pod Kobyłą dla
zobaczenia gór po drugiej jej stronie, a może dla wyjątkowego
głogu tam rosnącego. Kiedyś wypatrywałem go z dna doliny, i
dopiero później uświadomiłem sobie, że tak naprawdę nie o to
drzewko chodziło, a o miłe dla mnie potwierdzenie bycia u siebie.
Paręset
metrów dalej, nadal na zboczu Ogiera, jest kolejne moje miejsce:
kamieniste wybrzuszenia na łące, z którego wyrasta parę brzóz i
różany krzew. Pod nim kamienie układają się w wygodne siedzisko,
a siedzieć można tam długo, mając przed sobą górną część
Trzmielowej Doliny i kilka kaczawskich szczytów, a dalej, na pół
niebieskie odległością, Sokoliki i Karkonosze.
Te
dwie czarne kropki na zdjęciu to wędrowcy – rzadki tutaj widok.
Dno
doliny jest obszarem źródliskowym, z wodą wysączającą się z
czarnej ziemi leniwie, ale z wielu miejsc. Widziałem tam strumyki
łączące się z innymi już po paru metrach samodzielnego
istnienia, czarne bagienka z charakterystycznymi kępami traw,
okresowe rozlewiska, ale i suche małe jary – ślady strumyków
istniejących w mokrych latach. Całe to wodne bogactwo przyrody jest
niewielkie, wszak i dolina nie jest rozległa, jednak wielkości
dodaje urozmaicenie i nierzadkie ukrycie za zwartymi ścianami tarnin
i głogów.
Na
zboczach też jest dużo strumyków, a ich początkiem częściej są
pojedyncze źródła. Bywa i tam, że woda pojawia się na malutkim
obszarze źródliskowym, ale z reguły wydostaje się na powierzchnię
w jednym konkretnym miejscu. Wystarczy rozchylić trawy, żeby
zobaczyć jeden z cudów natury: źródło czystej wody, w słońcu
tak uroczo migoczącej refleksami światła.
Znam
te strumienie. Nie jeden przeszedłem cały, od ujścia do źródła,
przy czym raz jeszcze zaznaczę niewielką skalę całej doliny: te
strumienie mają 50 albo 100 metrów długości, rzadko więcej. To w
źródle jednego z nich, wśród drzew ocieniających miniaturowy
jar, znalazłem wysypane śmieci i gnijące belki siana. Dzisiaj
zajrzałem tam żeby zrobić zdjęcie: oto jak wygląda czyn
barbarzyńcy, współczesnego Wandala.
Obok
toczy swoje wody strumyczek mający więcej szczęścia. Poznałem go
na wiosnę, dzisiaj poszedłem odwiedzić i zobaczyć, czy ma się
lepiej. Nie, to nie przenośnia. Otóż często tak jest, że kiedyś
początek strumienia był wyżej i dalej – o dziesięć, czasami
pięćdziesiąt metrów. Poznać łatwo nie tylko po rzędzie
wodolubnych drzew, ale i po ukształtowaniu terenu. Gdzieś na zboczu
linia pola czy łąki lekko się załamuje, tworząc szybko
pogłębiający się rowek. Parę metrów dalej ma już wyraźny
V-kształtny przekrój, przy czym ten jar jest malutki, można
przejść go jednym krokiem. Na jego początku nic nie widać, ot, po
prostu początek rowka w ziemi, ale nie zawsze tak jest. Jeśli woda
wypływała tam niedawno, czasami widać wymyte kamienie lub
odsłonięte korzenie drzew. W ostatnich suchych latach obserwuję
przesuwanie się początku strumieni w dół, przy czym wiele z nich
traci źródło, klasyczny swój początek. Wtedy woda stopniowo
pokazuje się na dnie: najpierw widać nieco większą wilgotność
ziemi, parę kroków niżej dno podchodzi wodą, a dalej można
zauważyć, jak zbiera siły i maleńką strużką daje początek
strumieniowi.
Przesuwanie
się tego miejsca w górę lub w dół umożliwia poznanie aktualnego
trendu w wodnym bilansie okolicy.
Ten
mój strumyk nie zmienił się od wiosny. Zaczyna się stopniowym
wyciekiem z dna swojego miniaturowego jaru kilka kroków od dawnego
swojego źródła. Nieco niżej wypływa spomiędzy drzew i płynąc
łąką, skręca ostro w stronę grupy drzew rosnących niżej.
Stałem
przy nim właśnie tam, gdzie nie było drzew, i po odsunięciu traw
patrzyłem na migotliwą wstążkę wody. Strumyk miał szerokość
dłoni, szemrał cichutko, a na jego dnie jaśniał wypłukany żwir.
Niewiele
odszedłem od tego miejsca, gdy usłyszałem warkot silników. Quadów
było osiem, może dziesięć. Przejeżdżały dokładnie w miejscu
mojego patrzenia na strumień i zatrzymywały się opodal. Kierowcy
wysiedli, słyszałem ich głośne rozmowy, ordynarne słowa i rechot
śmiechów.
Wróciłem
i obejrzałem miejsce ich przeprawy. Strumyka nie mogłem zobaczyć
pod warstwą wyrwanej trawy zmieszanej z ziemią. Patrzyłem, czując
pieczenie łez z oczach.
Za
mną, z odległości może pięćdziesięciu metrów, nadal dobiegały
odgłosy rozmów tamtych. Wydały się głosami ludzi pewnych siebie
i z siebie zadowolonych.
Poczułem
smutek, bezsilność i wyobcowanie. Wydałem się sobie śmieszny,
godny politowania, niemal żałosny, z tym swoim nachylaniem się nad
strumykiem, który tamci w chwilę później wzięli gwałtem niczym
dziewkę portową, zauważając go jedynie jako przeszkodę w
jeździe.
Znowu
wróciły do mnie, nie bez powodu właśnie teraz, myśli o kłopotach
w pracy.
Do
emerytury mam osiem miesięcy. Jeszcze rok temu wydawało mi się, że
gdy zostanie mi tak niewiele, będzie mi łatwiej, ale okazało się,
że jest odwrotnie: im bliżej końca, tym ciężej znoszę okropne
stosunki międzyludzkie i naturalne uciążliwości pracy w
lunaparku, tutaj dodatkowo spotęgowane dziwacznym zachowaniem
właściciela. Chciałbym odejść jak najszybciej z tego cyrku
wykańczającego mnie psychicznie, ale jednocześnie wiem, że powrót
do domu będzie rozstaniem z tą doliną, z moimi górami. Nie z
powodu odległości, a pieniędzy: teraz stać mnie na przyjazdy
tutaj, na emeryturze będą one sporadyczne. Wkurza mnie to
uzależnienie od pieniędzy i coraz bardziej dojrzewam do podjęcia
radykalnej decyzji.
Ten
świat jest mi coraz bardziej obcy, ponieważ nie ja i nie mnie
podobni nadają mu ton, a tacy jak tamci: butni, chamscy, traktujący
świat jako ich własny. Pojęcie moralnej przewagi wymyślone
zostało przez tych, którzy nie mogą skutecznie sprzeciwić się
silnym. Nie ma czegoś takiego. Są tylko twarde łokcie, głośne
gęby i niczym niezmącona pewność siebie tępogłowych typów.
Jest
też nasze wzajemne upewnianie się o słuszności, którą to
słuszność tamci mają głęboko w… nosie.
Emerytura
jawi mi się jako ucieczka od takich ludzi, tylko boję się swojej
tęsknoty i boję się biedy.
Obawiałem
się zepsucia mi całej reszty dnia, ale na szczęście udało mi się
wyzwolić od przygnębiających myśli i w pełni wrócić do
Trzmielowej Doliny i jej okolicy.
Nigdzie
dalej nie odchodziłem. Nie chciałem się spieszyć. Chciałem mieć
czas na patrzenie, a było na co. O brzozach pisałem, o świetle
nie, a było tego dnia wyjątkowe. Często pełne słońce czyni
kolory wyblakniętymi, a obraz płaskim. Dzisiaj światło było
jasne, ale i świetliste, pogłębiające i ożywiające kolory.
Brzozy rwały oczy urodą i tą swoją świetlistością; nawet
trawy, jesienne już przecież, potrafiły pokazać swoją wcale nie
jesienną zieleń.
Późnym
popołudniem niebo zasnuły chmury, tylko wąski pasek nad
karkonoskimi szczytami był wolny. Niewidoczne słońce oświetlało
fragmenty dalekich gór, prześwietlając powietrze delikatnie
nasycone wilgocią.
Stałem
oparty o brzozę i patrzyłem. Było jak o wschodzie.
Świetliste
smugi światła na początku były białe i niebieskie, później
pomarańczowe, a nim zgasły, przez chwilę świeciły czerwienią.
Rozejrzałem
się: świat zszarzał i stracił kolory. Zaczynał się zmierzch, a
ja poczułem, że wracam do codzienności, skoro idąc w stronę
samochodu szacuję czas powrotu do Leszna.
Dopisek.
Spieszyłem
się. Parę razy na esce łuk drogi okazał się dość ciasny, a
spojrzawszy na licznik, puszczałem gaz. Dzisiaj wstałem o 3.30, na
drugi dzień miałem wstać o czwartej. Dzień Niepodległości był
dla mnie dniem pracy, ponieważ musiałem jechać z karuzelą na
festyn. Nie żałuję dnia z powodu niespodziewanej chwili, chociaż
w ten słoneczny dzień miałem być w górach.
Czasami
tak bywa, że jedna chwila, drobna rzecz, krótkie zdarzenie,
odmienia nasze widzenia dnia, a bywa i tak, że z całego szeregu
godzin dzień tworzących, zostaje w pamięci tylko ta chwila. Mam
nadzieję, że z jedenastego dnia listopada 2019 roku uratuję przed
zapomnieniem niespodziewanie przeżytą chwilę.
W
pobliżu karuzeli dwóch mężczyzn ustawiło spory teleskop.
Skierowali go na słońce, czasami ktoś podchodził i zaglądał w
okular, w końcu i ja podszedłem.
Od
razu zobaczyłem czarną kropkę i domyśliłem się, co widzę,
aczkolwiek bez szczegółów.
Zobaczyłem,
a obraz był bardzo wyraźny, wielką tarczę Słońca, i na jej tle
mały czarny krążek – Merkurego. Oczywiście miniaturowa wielkość
planety nie miała żadnego wpływu na siłę świecenia naszej
gwiazdy, więc gołym okiem nic nie było widać, jednak obraz zrobił
na mnie duże wrażenie.
Marzną
mi dłonie, jestem głodny, drukuję paragon i wydaję resztę, myślę
o powrocie do bazy, i nagle, bez żadnego stopniowania, widzę coś,
co się dzieje w kosmosie, miliony kilometrów ode mnie. Po raz
pierwszy w życiu patrzę na Merkurego; to nic, że jest tylko
czarnym małym krążkiem, ale widzę go. Oglądam wydarzenie, o
którego dzianiu się nie miałem pojęcia przed chwilą, i którego
być może już nigdy nie zobaczę.
Ten
widok dał mi pojęcie o trudnej do wyobrażenia odmienności spraw
ludzkiego życia i zdarzeń w kosmosie, a nadto był po prostu
piękny.