Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

niedziela, 15 sierpnia 2021

Przydrożne drzewa, poezja i meteory

 110821

Nietypowy to był wyjazd.

Nie dość, że wyjechałem trochę później, to jeszcze dwa razy zmieniałem początek trasy, więc i miejsce parkowania samochodu. To moje niezdecydowanie miało konkretne powody, które ostatecznie spowodowały wcześniejszy powrót do domu. W drodze byłem pięć godzin, przeszedłem może 10 kilometrów, jednak parę letnich obrazów widziałem i chciałbym je zachować w pamięci; ocalić od zapomnienia jako drobinki czasu nie zawsze łatwego, nawet nie zawsze przyjaznego, ale mojego.

Samochód zostawiłem przy wiejskim sklepie, vis a vis remizy we wsi Hosznia Ordynacka. Ta wioska położona jest w tak pięknej okolicy, że już zdążyłem do niej wrócić – i będę wracał. 

 

Chcąc przeciąć węzeł splątanych myśli, bez zastanowienia, bez kluczenia wzrokiem po mapie, poszedłem na wzgórze nad wioską, na którym stoi wieża widokowa. Będąc tam, postanowiłem pójść zboczami łagodnych wzgórz widzianymi z wieży. Zdobią je zagajniki i pojedyncze drzewa, kolorowe domki małych wiosek i oczywiście pasemka pól, a rozciągają się szeroko i daleko – aż po odległy horyzont.

Szedłem boczną, zarastającą drogą póki była, a gdy skończyła się przed gęstą ścianą zagajnika, niewiele dalej znalazłem jej ciąg dalszy, a może inną drogę.

Doprowadziła mnie na opuszczone gospodarstwo, właściwie do jego resztek. Wielka lipa przy mało już widocznej drodze zapewne ocieniała dom lub bramę wjazdową, nieco dalej jeszcze stoi stodoła zarastająca krzakami. Widok dziczejącego sadu owocowego obok ruin domu zawsze robi wrażenie, jest dla mnie zobrazowaniem słowa i pojęcia „opuszczenie”. 


 

W tamtym miejscu równie duże wrażenie zrobiła linia elektryczna. Taka zwykła, z czterema przewodami wiszącymi na betonowych słupach. Kończyła się ostatnim słupem stojącym na brzegu zarośli, które kiedyś były podwórzem. Dostarczyła prąd aż tutaj, ale niepotrzebnie, bo nie ma co zasilać. Pustka i osamotnione jabłonie elektryczności nie potrzebują. 

 

Kiedy stałem na opadającej po zboczu drodze i patrząc na przydrożne czereśnie próbowałem dojść, co w ich widoku tak mi się podoba, przypomniał mi się werset z „Pieśni” Gałczyńskiego:



„Minął dzień. Wciąż prędzej, prędzej
szybuje czas bez wytchnienia.
A ja chciałbym twoje ręce
ocalić od zapomnienia.

(...)

Jesteśmy w pół drogi. Droga
pędzi z nami bez wytchnienia.
Chciałbym i mój ślad na drogach
ocalić od zapomnienia.”


Właśnie tak! W stanie głębokiego przeżywania ważne stają się zwykłe gesty, obrazy, dźwięki, i niesione przez nich wrażenia.

Chęć poety jest doskonale zrozumiała, bo przecież wszystkie moje opisy wędrówek, setki tekstów i zapewne już tysiące godzin nad nimi spędzonych, są przejawem pragnienia ocalenia od zapomnienia, przy czym nie o pamięć potomnych chodzi, a o zapamiętanie chwil swojego życia. Chciałbym ocalić je wszystkie od zapomnienia, nawet te drobne, jak zapatrzenie się na czereśnie rosnące przy zarastającej drodze polnej.


Fragment wiersza „Pieśni” skopiowałem ze strony poświęconej K. I. Gałczyńskiemu.

* * *

Późniejszy dopisek.

Jest ciepły, pogodny wieczór. Wróciłem z dworu. Siedziałem na ławce w nieco ciemniejszym zakątku placu zabaw, między blokami osiedla, i gapiłem się na niebo. Udało mi się złowić perseidka. Jednego tylko, ale wyraźnie widzianego. Dobrze mi się tam siedziało, chłonąłem uroczą atmosferę wieczornych letnich i leniwych chwil tak rzadko przeżywanych w moim pracowitym życiu, a jako premię ekstra dostałem swój okruch materii płonący w ziemskiej atmosferze.

Zadziwia mnie nie tylko samo zjawisko, mimo braku tajemniczości, ale i szybkość tych meteorów. Lecący na dużej wysokości samolot pasażerski powolutku przesuwa się na niebie, a przecież pędzi z szybkością 800 km na godzinę, czyli ponad 200 metrów na sekundę. Płonący w atmosferze meteor widać przez moment, a jest błyskawicą, oszałamiającym pędem liczącym 60 km na sekundę, czyli 216 tysięcy kilometrów na godzinę. Ćwierć tysiąca razy szybciej, niż rozpędzony Boeing. Samolot obleci Ziemię w dwie doby, komecie zajęłoby to niecałe 12 minut.

Oto skala kosmicznych prędkości i powód tej mgnienie oka trwającej błyskawicy.

 





 









czwartek, 12 sierpnia 2021

Nienasycenie

 080821

Po raz trzeci przyjechałem do Gródek, wioski w pobliżu Huty Turobińskiej i Goraja, z powodu najoczywistszego: okolica podoba mi się, a nie wszędzie byłem. Wzgórz jest dużo i są wyraźnie zaznaczone, a na ich zboczach nie tylko są pola, ale i liczne plantacje dodające im malowniczości.

Dojeżdżając do celu dzisiejszej na pół nocnej podróży, widziałem intensywne kolory jutrzenki, zabrakło jednak dobrego miejsca na zatrzymanie się dla zrobienia zdjęć. Wędrówkę zacząłem równo ze słońcem, o godzinie piątej. 


Tym razem jaskółek nie było, ale widziałem kilka bocianów lecących w stronę pól, zapewne na śniadanie.

Słońce dotykało jedynie szczytów wzgórz i drzew, w dole jeszcze trwały resztki nocy, gdy minąwszy budynki szedłem polami w stronę plantacji malin, na której rośnie urodziwa brzoza. Poznałem ją parę tygodni temu, jest pierwszym moim drzewem na Roztoczu. Stanąłem przy niej w trzy kwadranse po wschodzie, w porze najpiękniejszego światła. Jej liście na wiszących gałązkach prześwietlone były słońcem.



 
Konkretny cel miałem jeden – dokładniejsze przyjrzenie się Wielkiej Jeżówce, najwyższemu wzgórzu tej części Roztocza. Resztę dnia miało wypełnić skręcanie tam, gdzie oczy poniosą. Ponieważ przechodziłem już głównym szlakiem przez wzgórze, dzisiaj wybrałem inną trasę: miałem od południa, z drugiej strony lasu, podejść możliwie blisko wzgórza i w wybranym, wąskim miejscu przeciąć las. Pasujące mi drogi polne znalazłem, jednak przejście przez las miało być bezdrożem. Dzięki zdjęciom satelitarnym z naniesioną pozycją, miedzami doszedłem do lasu w jego najwęższym miejscu. Z niepewnością ale i ciekawością zatrzymałem się przed ścianą lasu: równa płaszczyzna pola dochodziła do samych drzew, dalej nic nie było widać. Będą chaszcze i pokrzywy?

 


Obiecałem sobie nie chodzić leśnymi bezdrożami, a znowu mam to robić. Tłumaczyłem się sam przed sobą niewielką odległością, raptem 150, może 200 metrów. Wszedłem między drzewa i gdy tylko wzrok przyzwyczaił się do głębokiego cienia, westchnąłem mile zaskoczony; uśmiechem przywitałem piękny i niezachwaszczony las bukowy rosnący na stromych zboczach głębokich jarów. Ustaliłem, którym bocznym wąwozem najłatwiej będzie przejść na drugą stronę lasu i szukając miejsc mniej stromych, zszedłem na dno. Tam rozejrzałem się ponownie, widząc las w innej perspektywie. Och, jak tam mi się podobało, zwłaszcza, że komarów było niewiele, a śmieci wcale! To las, w którym można się spodziewać pojawienia się myśliwego ubranego w skóry, z oszczepem w dłoni.

 

Nie dziwię się jego czystości, wszak jest daleko od szos i wiosek, więc zwożenie tutaj śmieci byłoby utrudnione. Po co się męczyć, skoro można wygodnie wysypać je do pobliskiego lasu?

Ostrożnie, mocno podpierając się kijami i chwytając pni drzew, wszedłem na górę po mokrej i śliskiej ziemi, a tam zobaczyłem między drzewami jasność otwartej przestrzeni. Po kilku minutach stałem na drodze wiodącej przez Wielką Jeżówkę. Nie dziwię się niezauważeniu szczytu na poprzedniej wędrówce. Ot, po prostu droga łagodnie wznosi się, a później powolutku opada. Po obu stronach widać pola i plantacje, a dali jest niewiele, ledwie wąski paseczek ponad zbożem. Z wielu miejsc trasy widoki są rozleglejsze, ładniejsze, nie wiem więc, czemu akurat tutaj jest zaznaczony punkt widokowy. Wielka Jeżówka niech będzie sobie największym wzgórzem w tej okolicy, ale dla mnie nie jej tuzinkowy szczyt ma urok, a ten las na jarach, ma nieodległa plantacja róż i dróżka na jej końcu. Na mapach tych miejsc nie ma, jest tylko szczyt wzgórza. Miejsca prawdziwie ładne wyróżnione są pamięcią, nie znakiem na mapie.

 

Wróciłem do szosy i nie mając konkretnych planów, poszedłem za znakami rowerowego szlaku. Wprowadził mnie w las, drugi piękny las dzisiaj poznany. Ten był mieszany, bukowo-sosnowy, jasny, przyjazny, wygodny dla miłośników leśnych wędrówek. Wtedy nie wiedziałem jeszcze, że kilka godzin później poznam trzeci ładny las, i że będzie on czystą buczyną.

Znalazłem grzyba, jednego jedynego, a był to spory, mięsisty i zdrowy kozak. Schowałem go do górnej kieszeni plecaka. Podróż zniósł dobrze, teraz suszy się na słońcu – pierwszy grzyb w tym roku, na dobry początek sezonu.

Za lasem przeszedłem obok ostatnich domów Kondratów. Ktoś remontuje tam drewniany stary domek, a na brzegu sąsiedniej posesji rośnie rząd grabów. Obok w pokrzywach stoją dwie sterty starych, sczerniałych już suporków, czy też belitu, bo różne są używane nazwy tego budulca. Ktoś zgromadził materiały na dom, ale go nie postawił. W tej kupie psujących się bloczków ukryte są ślady czyichś kłopotów, może tragedii, na pewno niespełnionych nadziei. Przyjrzyjcie się tej piramidzie. Tak mogą wyglądać ludzkie marzenia o domu.

 

 


Na wielu przydrożach rosną tarniny, a jest ich znacznie więcej niż w moich górach. Nadto tamte nie mają wiele owoców, tutejsze mają mnóstwo. Widząc tak liczne tarninowe śliwki, wspomniałem jesień sprzed wielu laty, gdy zbierałem owoce i robiłem z nich sok. Pamiętam jego piękny kolor. Ile to lat minęło? Wolę nie liczyć. Jesienią powinienem nazbierać owoców i zrobić sok, może wtedy wróci do mnie jakaś cząstka tamtych lat…

Szlak prowadził do Gródek, wioski w której miałem samochód, ale że na powrót było stanowczo za wcześnie, parę razy skręciłem w boczne drogi, w końcu poszedłem najdłuższą. Sama polna droga ma dla mnie urok, a jeśli jeszcze prowadzi wśród wzgórz, jak roztoczańskie i pogórzańskie, jej urokowi trudno mi się oprzeć. Nie wiem, dlaczego tak jest. Czasami łączę moją nimi fascynację z dzieciństwem spędzonym na wsi, do której nie prowadziła szosa, a taka właśnie droga po której biegałem, szczęśliwy gówniarz, na bosaka. Polna droga byłaby więc drogą powrotu w tamten dawno miniony czas niewinności, szczęśliwości i radości? Może tak. Nie wiem na pewno, ale na szczęście ta niewiedza nie przeszkadza mi uśmiechem odpowiadać na wołanie drogi.

Znalazłem kępkę niezapominajek polnych (czy błotnych?). Chciałem zrobić im zdjęcie, ale aparat ustawiał ostrość na trawę. Pokazałem mu palcem, wtedy wyostrzył na kwiaty, ale gdy palec cofnąłem, znowu się przestawił. Nie mam sił do niego. Często widuję pola wyjątkowo wąskie, ale dzisiaj widziane było chyba najwęższym, skoro ma pięć metrów szerokości. Z powodu drzew rosnących na obu miedzach, kombajn się na nim nie zmieści. Ciekawy jestem powodu uprawiania tego skrawka ziemi. Głód ziemi, ubóstwo, tradycja? A może ten coraz rzadszy wśród rolników imperatyw nakazujący obsiać ziemię, by rodziła?



W pobliżu wsi Gródek stoi na polu wysoki maszt stabilizowany linami odciągowymi. Są na nim wiatromierze, ale nie zauważyłem żadnego zasilania, nie ma też ogrodzenia. Jak to działa i czemu służy? Nie wiem, bo informacji o nim nie znalazłem. Oszacowałem jego wysokość na 70-100 metrów. Ciekawe, jaką ma naprawdę. Jeśli już piszę o budowlach, wspomnę o dwóch sąsiadujących ze sobą zupełnie odmiennych konstrukcjach: o krzyżu i lampie ulicznej zasilanej z paneli słonecznych. Drewno i stal, wiara i technika, tradycja i nowoczesność.

 

Znalezienie dobrego miejsca na przerwę nie jest wbrew pozorom łatwe, ponieważ miejsce takie powinno spełniać kilka warunków: być suche, bez komarów, mieć różnicę wysokości pozwalającą na swobodne siedzenie i odpoczynek nóg, a jeszcze w miarę możliwości zapewniać ładny widok. W gorące dni lata trudno o brak komarów w cieniu, więc na ogół miejsce takie jest wybierane w pełnym słońcu, na przydrożnej między. Usiadłem tyłem do drogi, na brzegu pola z łanami lnu równo ułożonymi na ziemi. Pomyślawszy o tkaninie z nich robionej, wziąłem łodygę i ją przełamałem. Zgięła się, ale nie pękła, zacząłem więc zgniatać ją i wykruszać tkankę. Po chwili miałem odsłoniętych kilka cienkich elastycznych nitek, które po skręceniu utworzyły nić tak mocną, że miałem trudności z jej urwaniem. Mając, według moich szacunków, trzydzieści – czterdzieści metrów takiej nici, można byłoby utkać kawałek tkaniny wielkości dłoni.

 


Uwaga związana z nazwami: miękka tkanka łodyg lnu zwana była paździerzą. Pracami nad lnem, w tym także usuwaniem paździerzy, zajmowano się jesienią, po zakończeniu prac polnych. No i mamy kolejny miesiąc nazwą związany z czynnościami w gospodarstwie: to październik.
Fakt ten świadczy o powszechności używania lnu.

Do wioski i samochodu miałem pół kilometra. Minęła trzynasta godzina włóczenia się po okolicy, czułem zmęczenie, ale słońce stało jeszcze wysoko, do wieczora było daleko. Szkoda wracać. Skręciłem w boczną drogę, i na otwartej przestrzeni, w widokowym miejscu, usiadłem. Chociaż popatrzę. Często wraca do mnie dziwna myśl: może szybciej niż się spodziewam pojawi się przeszkoda uniemożliwiająca wyjazdy, więc trzeba jeździć.

Patrzę na pełnię lata, na kombajny sunące po polach a biedronkę po moim kolanie, i czuję, że te widoki są mi drogie. Reaguję tak, jakbym miał je niespodziewanie utracić, ale to nie pesymizm, a nienasycenie.

Moja trasa.

Z Gródek wyszedłem na południe, pod Zagrody. Najpierw szosą Zagrody – Kondraty, później polnymi drogami, bezdrożami i lasem, wyszedłem na drogę wiodącą przez wzgórze Wielka Jeżówka. Ze szczytu poszedłem niebieskim szlakiem rowerowym w stronę Gródek, ale w połowie drogi skręciłem w nieoznakowaną drogę polną. Idąc nią, później pięknym lasem bukowym, wyszedłem w Kondratach Kolonii. Do Gródek wróciłem inną polną drogą. W paru miejscach trasy robiłem wypady w bok widząc ładną drogę.