Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

sobota, 16 października 2021

Dwie grusze

 081021

Słysząc za sobą parkotanie traktorka, zszedłem z drogi, odwróciłem się i zobaczyłem ursusika model 330. W odpowiedzi na mój gest pozdrowienia, kierowca zatrzymał się i zgasił silnik. Zapowiadała się dłuższa rozmowa.

Kilka już razy w takich sytuacjach pytano mnie, czy się nie zgubiłem, mój rozmówca też o to pytał. Zdziwił się, kiedy mu powiedziałem, że jestem tutaj pierwszy raz, ale wiem, że za tym laskiem mam skręcić w prawo w polną drogę. Pokazałem mu zdjęcia Google i od dróg zaczęła się rozmowa. Przytaknąłem, gdy z dezaprobatą opowiedział o quadowcach (to od quadów), niszczących drogi i pola, bo też patrzę na nich niechętnym okiem.

Przy okazji powiem, że nie podobają mi się takie słowa jak quady (czy ketchupy). Takie, czyli mające pisownię i wymowę angielską, ale z polską końcówką, bo to ni pies, nie wydra. Byłoby prościej i logiczniej pisać nie quad, a kład (czy keczap). Tyle tylko, że to słowo ma już inne znaczenie. Ale z drugiej strony, skoro słowo „aplikacja” ma z dziesięć znaczeń i dokładamy następne, bo aplikacją jest teraz program komputerowy i podanie o pracę...

Mój rozmówca wspomniał o Narolu, zapytałem o tamtejsze wzgórza i usłyszałem, że są mniejsze, okolica jest bardziej płaska.

Swoje wędrówki powoli przesuwam na południowy wschód, w stronę granicy, i zdążyłem zauważyć zmiany krajobrazu, o których mówił mój rozmówca, a to znaczy, że w części Roztocza między Tokarami a Szczebrzeszynem i Zwierzyńcem różnice poziomów i kąty nachylenia zboczy są największe. Okolica dzisiaj poznawana była już inna. Przy porównywalnych wysokościach wzgórz, ich wysokości od podstawy są mniejsze, a nachylenie długich zboczy małe. Nie ma tutaj wąskich i głębokich dolin, tak malowniczych chociażby pod Gródkami czy Tokarami, a dal nierzadko jest tylko wąską niewyraźną wstęgą. Oczywiście są polne dróżki i miedze z ładnymi drzewami, znajduje się urocze zakątki, ale częściej niż pod Gródkami linia horyzontu jest bliska i płaska.

 Z okazji dzisiejszej wędrówki, trzydziestej po Roztoczu, miałem napisać parę zdań podsumowania, niech więc ta konstatacja będzie początkiem. Cóż więcej? Jadąc na Roztocze przejechałem sporo ponad sześć tysięcy kilometrów, a przeszedłem… nie wiem, ile. Szacuję ilość na 500-600 km. Powiem jeszcze, że w Sudety jeździłem rzadziej, bo dwadzieścia lub niewiele więcej razy w ciągu roku, tutaj trzydzieści w sześć miesięcy. Wgrałem do telefonu programik rejestrujący trasę, ale nie działa. Ciekawie się go uaktywnia: żeby rejestrował trasę, należy wejść w menu, a w nim wybrać wtyczki. Wtyczki są różne, jedna z nich nazywa się „włącz rejestrację trasy”.

Nie mam sił do takich wynalazków, do tego rodzaju pomysłów i językowej ekwilibrystyki programistów. Skoro wtyczką jest uruchomienie głównej funkcji programiku, to równie dobrze może trzeba jeszcze wybrać ustawienia ekranu i coś tam zmienić, bo inaczej nie będzie zapisywał trasy.

Dzień zacząłem w Krasnobrodzie, ale niewiele czasu tam spędziłem. Miasta nie mają dla mnie uroku, więc wystarczyło mi przejście kilku ulic – żeby tylko mieć pojęcie o zabudowie. Zobaczyłem cechy miasteczka turystycznego: znaki wskazujące atrakcje turystyczne, liczne lodziarnie, bary, sklepiki i dużo parkingów, w sezonie zapewne płatnych. Ładny jest zalew i okolica, ale Góra Chełm, najwyższe wzgórze miasteczka, jest zaniedbana, bez jakiejkolwiek infrastruktury turystycznej. Spodziewałem się porządnej dróżki na szczyt, paru ławek, ale znalazłem tylko garbatą ścieżkę wśród zarośli i śmieci, oraz rozgrabiony budyneczek wyciągu narciarskiego wyglądającego na nieczynny także w zimie.

 Szarym świtem wszedłem na szczyt, a tam zobaczyłem wschód słońca i wysoki krzyż. Kolejna ukrzyżowana góra. Nie rozumiem pędu chrześcijan do stawiania religijnych symboli w takich miejscach; mają przecież swoje świątynie, mieszkania, mają (prawem kaduka) nawet przydroża, ale mało im tego, jeszcze szczyty gór szpecą tymi budowlami. Postawiony krzyż staje się uświęcony nie tylko wiarą chrześcijan, ale i automatycznym wyrośnięciem ponad prawo, ponieważ po postawieniu (w dowolnym miejscu) jest nie do ruszenia tylko dlatego, że jest krzyżem. Tak być nie powinno. 

 
 Widok ze szczytu jest ładny, widać znaczną część miasta i okoliczne wzgórza. Gdyby jeszcze ławka tam była…

 Vis a vis zalewu jest wzgórze z wieżą widokową i starym kamieniołomem – kolejne miejsce warte poznania. W opisie na tablicy informacyjnej mowa jest o możliwości znalezienia odcisków zwierząt w skałach kamieniołomu – i taki odcisk jest na stopniu schodów prowadzących na wieżę. Oglądałem „skamieniałą muszlę”, to podróbka, ale sympatyczna. 


 

Pojechałem do Majdanu Wielkiego, zaparkowałem i resztę dnia spędziłem na polach powyżej wioski.

Mam nadzieję zapamiętać ten dzień z powodu dwóch grusz rosnących na miedzach. Widziałem je blisko i z dala, albo jeszcze dalej – na linii horyzontu; kiedy jedna schowała się za fałdą pola, pojawiała się druga, a tak sprytnie się zamieniały, że tylko dzięki pochyleniu pnia wiedziałem, iż nie jedną, a dwie oglądam.


 Obrazki ze szlaku.

Jak często bywa, pod lasem brakowało mi drogi, szedłem więc w poprzek, bo wypłowiałych na słońcu polach, po twardych jak kamienie bryłach ziemi. W oddali, na linii horyzontu, widziałem jasną kulę, być może taki radar burzowy, jaki stoi pod szczytem Poręby w Górach Kaczawskich; myśl o moich górach wzbudziła tęsknotę, ale mniej dokuczliwą, niż przed półroczem. Nie wiem, czy się cieszyć tą zmianą, a mówiąc wprost, budzi moją obawę.

Szedłem brzegiem pola z rozrzuconym obornikiem, zanurzony w jego intensywnym zapachu, szedłem brzegiem długiej i wysokiej brzeziny, gdzie widziałem dziwną ambonę zbudowaną z trzech tyczek, schowaną wśród żółtych i zielonych liści prześwietlonych słońcem. 

 Czyż nie ładne są kolory liści tytoniu?

Zatrzymywałem się pod gruszami i szukałem ich owoców, ale jeśli nawet znajdowałem, to w rowie pod miedzą, poronione przez drzewo. Widziałem kilka wyjątkowo intensywnie owocujących krzewów różanych. Przy jednym z nich spotkałem mężczyznę w rękawicach, z pojemnikiem wiszącym na brzuchu. Powiedział, że zbierane owoce suszy, dodaje coś, o czym zapomniałem, i robi z tej mieszanki herbatę. Hmm, może i ja spróbuję? Tak, wiem: na chęciach się skończy, bo tak naprawdę jedyne, co mi się udaje zrealizować, to gapowate szwendanie się po polach.

 Spójrzcie na ten dom. Kiedyś był marzeniem, radością i nadzieją na lepszy czas. Służył długo i ofiarnie, a kiedy zabrakło jego budowniczego, albo, co gorsza, gdy zbudował sobie większy i wygodniejszy dom, ten opustoszał. Może jeszcze służy jako skład rupieci, ale coraz częściej właścicielowi przychodzi myśl o jego rozbiórce. To zwykła kolei losu rzeczy, ale czym dom jest zwykłą rzeczą? Niestety, jest, jeśli nie wiąże nas pamięcią. Domu mojej babci, też drewnianego, nie ma od wielu lat, ale przecież nadal pamiętam ciekawość, z jaką odkrywałem dziwne rzeczy na strychu, pamiętam zapach chleba pieczonego w jego wielkim ceglanym piecu...

Trasa:

Wejście na Górę Chełm pod Krasnobrodem. Poznanie kamieniołomu i wieży widokowej w tym mieście. Trasa ze wsi Majdan Wielki polami za Majdan Mały, powrót częściowo tymi samymi drogami.
































środa, 13 października 2021

Polne drzewa

 041021

Podobnie jak w wioskach kaczawskich, większość dróg wiodących na pola za zabudowaniami wiosek roztoczańskich prowadzi przez podwórza gospodarstw. Dzisiaj idąc wioskową ulicą minąłem kilka budynków, nim znalazłem drogę omijającą prywatne posesje. Na plantacji malin skubnąłem kilka owoców, tłumacząc się potrzebą uratowania ich od zmarnowania, a za grzbietem wzniesienia zanurzyłem się razem z drogą między dwie ściany wysokiej kukurydzy. Przypomniała mi się Anglia i powszechny tam zwyczaj obsadzania bocznych szos wysokimi żywopłotami. Efekt podobny: idziesz i nie wiesz, co jest za zakrętem.

Planów nie miałem. Po prostu chciałem lepiej poznać malownicze wzgórza na północ od wsi Tokary, a że droga prowadziła w stronę lasu, w którym jest opisywany już i fotografowany kamienisty parów, może więc od niego zacznę?… Wszedłem między drzewa: piękny, jasny bukowy las z niewielką domieszką grabów, i nawet śmieci w nim mało. Niesamowite. Po paruset metrach jednak zawróciłem, szkoda mi się zrobiło słońca i dalekich widoków. Parów poczeka na chmurny dzień listopada lub zimy.

Po wyjściu z lasu zwróciłem uwagę na pierwsze z dwóch drzew, które nadało ton dzisiejszemu włóczeniu się po roztoczańskich polach. Rośnie na miedzy, kawałek od drogi, i przyciąga wzrok barwami; skręciłem na pole chcąc rozpoznać gatunek. Z bliska ten grab wyglądał ładniej, zwłaszcza w zestawieniu z rosnącymi obok wysokimi jasnymi trawami kontrastującymi z szarą ziemią pól. Nie wiem, jak nazwać ich kolor, tak ładny i utrzymujący się długo. W monochromatycznym krajobrazie zimowym wyglądają bardzo ładnie.



Drzewo i jego otoczenie tak mi się spodobało, że po zrobieniu sesji zdjęciowej zarządziłem pod nim pierwszą dzisiaj przerwę. Jak niemal zawsze, na zdjęciach nie widać całego bogactwa kolorów i lśnienia światła tak charakterystycznego dla pełni kolorowej jesieni.

Pola wybrane na dzisiejszą wędrówkę ograniczone są z jednej strony lasami, z drugiej wioską i szosą. Ich obszar nie jest wielki, więc gdy zobaczyłem na mapie długi jęzor pól wrzynających z lasy, poszedłem tam. Ładne i ciche miejsca. Czasami takie pola na uboczu są zarośnięte wysokimi chwastami, ale te są zadbane. Urody dodają kępy drzew i widne lasy, w paru miejscach ozdobione wstążkami wysokich brzezin. Mogłem przejść przez niewielki pas lasu i wyjść na pola pod wsią Tarnawa, ale wtedy musiałbym zrezygnować z leniwego szwendania się po okolicy. Kilka godzin później pomyślałem, że gdybym tam poszedł, zapewne nie odkryłbym miejsca, które od razu uznałem za moje i przyznałem mu status jednego z najładniejszych na Roztoczu.

 U wylotu tej długiej polany stoi ambona większa niż zwykle, więc skręciłem ku niej, zaciekawiony. Po drodze znalazłem zapomnianą przez Boga i ludzi plantację malin, schowaną pod lasem, zarastającą ale nadal owocującą. Połasuchowałem do woli. Ambona okazała się być luksusowa. Klimatyzacji nie zauważyłem, ale i nie rozglądałem się zbyt uważnie. Stoi na brzegu pola z kukurydzą. Myślę, że to nie przypadek, ponieważ kukurydza rosnąca pod lasem jest kuszeniem dzików do przyjścia i poczęstunku, prosto pod lufę myśliwskiej armaty. 


 Wiedziałem, że droga, którą szedłem, zniknie wśród pól, ale póki była, szedłem nią. Doprowadziła do pięknego miejsca. Gdybym przez cały dzień, przez kilka dni wędrówki, nie zobaczył innego ładnego miejsca, widok tego jednego zdołałby wynagrodzić godziny marszu bez widoków. Stromy stok, wąska dolina, częściowo porośnięta lasem, i od razu drugi, przeciwległy stok, na skos przepasany wstęgami miedz, ozdobiony drzewami i krzewami. Wśród nich wzrok przyciągało duże, regularne i ładnie przebarwiające się drzewo. Od razu zszedłem z drogi i polem, po ściernisku, gapiąc się przed siebie, zszedłem na dno. Pod górę, po zaoranym polu, nie było łatwo iść, ale nie spieszyłem się, co parę kroków zatrzymując się i patrząc na przemiany kształtów i barw otoczenia, na skomplikowaną, wielowątkową metamorfozę otoczenia uruchomioną moim wspinaniem się po zboczu. Czereśnia okazała się pięknym drzewem i z bliska. Oczywiście pozowała mi w parokrotnie powtarzanej sesji zdjęciowej, a później, gdy uznałem, że mam dość jej zdjęć, usiadłem pod nią i patrzyłem w dal.



 





W końcu poszedłem dalej, ale zrobiwszy niewielką pętlę wróciłem, przyciągany magnetyzmem miejsca. Spełnia ono wszystkie moje oczekiwania, łącznie z odosobnieniem, ponieważ jest sto metrów od polnej drogi, z której widać jedynie szczyt czereśni. Zapamiętałem dobrze to miejsce na polnej drodze, gdzie należy skręcić i iść miedzą.

Na dwóch kolejnych fotografiach Googli pokazuję drzewo i okolicę.

 

W te jesienne dni jest we mnie jakaś gorączka. Wczoraj wieczorem wróciłem z kolejnej wędrówki, i to dwunastogodzinnej (od szarości świtu do szarości zmierzchu), a w ciągu ostatniego miesiąca byłem na Roztoczu dziesięć razy. Teraz siedzę przy biurku i piszę, a widząc słońce przebijające się przez zasłonę okna, czuję wyrzut. Czemu tu siedzę, zamiast być na otwartej przestrzeni, wśród pól i kolorowych drzew? Gorączka nienasycenia. Niewymyślone, a ciągle ostatnio obecne przekonanie o konieczności pojechania i zobaczenia, bo nie wiadomo kiedy urwie się ten ciąg pięknych dni i czy nie stanie się coś, co uniemożliwi mi wędrówki, a skoro tak, to trzeba jechać. Niecierpliwią mnie obowiązki zabierające mi czas, niepozwalające jechać dzisiaj czy jutro, a dopiero pojutrze lub za kilka dni. Na ten galimatias nakłada się muzyka wielkiego wydarzenia, jakim jest Konkurs Chopinowski. Staram się słuchać, wszak następny konkurs będzie dopiero za cztery lata. Słuchając, uczestniczę w jedynym polskim wydarzeniu muzycznym światowej rangi. Wystarczy napisać, że zwycięstwo, a niechby bycie finalistą, otwiera przed pianistą drzwi sal koncertowych całego świata; jest początkiem wielkiej kariery muzycznej. Cały konkurs jest dla mnie świętem wysublimowanych umiejętności ludzi, wyrafinowania, estetyki i piękna. Obraz pianisty grającego na fortepianie jest także najdobitniejszym i najpiękniejszym zobrazowaniem drogi, jaką ludzkość przeszła od swoich ciężkich prapoczątków do teraz, oraz ucieczką od wszystkich naszych wad i kłopotów współczesności.

Jest jeszcze plan jesiennego wyjazdu w Sudety. Przesuwany z różnych powodów, ciągle niepewny, ale przecież oczekiwany od tak dawna. Czasami myślę, że za dużo chciałbym zaplanować, za dużo oczekuję, a powinienem puścić lejce życiu i przyjąć, co przyniesie.

Dzisiaj przyniosło mi obrazy drzew w pysznych kolorach. Wszak nie tylko graby i czereśnie, ale także brzozy i buki stoją wystrojone, a do tego elitarnego grona dołącza często widziana na Roztoczu aronia. Natomiast klonów pospolitych, drzew najbarwniejszych, widuję niewiele.

Obrazki ze szlaku.

Wprowadziłem tak nazwany rozdział opisu dni, ponieważ zawsze zbiera mi się garść spostrzeżeń, obrazów czy wrażeń niezwiązanych z innymi, a czasami i z trasą. Są obrazkami ze szlaku jak te przydrożne krzewy różane wprost obsypane owocami, piękne jak zawsze i wszędzie. W Górach Kaczawskich jest ich dużo, tutaj może mniej jest krzewów, ale jeśli są, mają więcej owoców. Natomiast z tarniną jest inaczej: w Sudetach jest jej mniej, a i owoców ma niewiele, tutaj tarninowe krzewy widuję bardzo często i na ogół mają bardzo dużo owoców. Roztocze to kraina tarniny.

Bez hebd, moje wiosenne odkrycie, też owocuje. Ich czarne kuleczki są zobrazowaniem upływu czasu, półrocza spędzonego na Roztoczu. Wszak wiosną widziałem kwitnienie tego bzu i wielu innych roślin, a większość z nich już wydała owoce i szykuje się do zimowego snu. Czy bez hebd przeżywa zimę? Chyba odrasta od ziemi...

 Nadal jeżdżą kombajny zbierając grykę. Mizernie wygląda ta roślina na polach, jest rzadka, gęsto przerośnięta chwastami, nierzadko położona. Odnoszę wrażenie zrezygnowania ze zbiorów przez niektórych rolników. 

 Zjadłem dzisiaj mnóstwo malin. Od paru tygodni jem je myśląc, że może to ostatni raz w tym roku, ale jeśli miałbym sądzić po ilości zielonych jeszcze owoców, smakowanie skończy się dopiero z nadejściem mrozów.

Dochodziłem już do wioski, gdy w mijanym lasku zobaczyłem jaskrawo oświetlone niskim słońcem pnie buków. Nie ja, tylko coś we mnie, zupełnie odruchowo, krzyknęło: zatrzymać czas!

Trasa: pola i wzgórza na północ od wsi Tokary. 


 























sobota, 9 października 2021

Dni bez nocy i noce bez dni

 011021

Jesień zaczęła się o godzinie o 21.21 w dniu 22 września. Hmm, jak można wyliczyć początek pory roku z minutową dokładnością? Tym razem nie poprzestałem na zdziwieniu, tylko pomyszkowałem po stronach www. Sprawa okazała się prosta, a granica między porami roku faktycznie możliwa do dokładnego wyliczenia i mająca konkretne uzasadnienie. To, co kiedyś sprawiało mi kłopot, wyjaśniłem, chociaż z wyjaśnieniem czytelnikom łatwo nie będzie.

Wiadomo, że Ziemia obiega Słońce, co zajmuje jej calutki rok, bo rok jest właśnie czasem obiegu planety wokół naszej gwiazdy. Płaszczyzna, po której krąży Ziemia, nazywa się ekliptyką; w jej środku tkwi Słońce. Ziemia obraca się wokół swojej osi, czyli kręci się jak bączek, dzięki czemu mamy noce i dnie, ale oś jej obracania się, czyli linia biegnąca przez obydwa bieguny, jest pochylona względem płaszczyzny rocznego obiegu wokół Słońca, czyli względem ekliptyki. Bieguny, to właśnie miejsca osi obrotu. Nic tam w rzeczywistości nie ma, to miejsca wyliczone na podstawie pomiarów. Te punkty nie zataczają okręgu w czasie obracania się Ziemi, a kręcą się w miejscu. Jakbyśmy piłkę nadziali na cienki drut i nią kręcili trzymają oba końce drutu: miejsca jego wbicia w płaszczyznę piłki to bieguny.

Tutaj uwagą językowa: jeśli mamy na myśli ciała niebieskie, ich nazwy piszemy wielką literą.

Polonista z PWN tak wyjaśnia tajniki pisowni.

Dodam jeszcze uwagę o wzorach, liczbach i fachowych słowach: jeśli to nie okaże się absolutnie konieczne, będę unikał ich zamieszczania tutaj.

Więc Ziemia jest nachylona względem ekliptyki, co skutkuje zmieniającym się nasłonecznieniem różnych szerokości geograficznych planety, a zatem istnieniu pór roku, na dokładkę odmiennych na obu półkulach, czyli północnej i południowej, oraz zmieniających się długości dni i nocy.

Jak to się dzieje? Znalazłem niezłe rysunki, które tutaj wklejam; w ich nazwy wpisałem strony, z których je skopiowałem.




Można z nich wyciągnąć błędny wniosek o pochylaniu się i prostowaniu Ziemi względem Słońca. Tutaj tkwi powód mojego niezrozumienia sprzed lat, gdy próbowałem rozgryźć pewne niejasności. Nie, Ziemia jest pochylona cały czas jednakowo, i WŁAŚNIE dlatego w miarę swojego obiegu wokół Słońca jest zwrócona do niego górną swoją połową lub dolną, albo „bokiem”. Oczywiście te kierunki są umowne. Pojęcia góry i dołu wynikają z przyjętej orientacji kuli ziemskiej na mapach. Po prostu pierwsze mapy były rysowane przez obserwatorów mieszkających na półkuli północnej, więc dla północy wybrali miejsce na górze map. Ten sposób tak się utrwalił, że gdybyśmy obecnie próbowali rysować mapy zorientowane na południe, mielibyśmy wrażenie patrzenia na odwrócony obraz, czyli „do góry nogami”.

Jeśli ktoś ma w domu globus, łatwo zaobserwuje zjawisko pozornej zmiany nachylenia: wystarczy, że obejdzie globus dookoła, a zobaczy zmiany przedstawione na rysunkach powyżej.

Jesień i wiosna zaczynają się wtedy, gdy w południe słońce stoi w zenicie nad równikiem, czyli świeci pionowo z góry, a więc domy, ludzie i rzeczy nie rzucają cienia. Ponieważ równik dzieli Ziemię na dwie równe części, czyli na połowy, na obu biegunach Słońce świeci jednakowo. Tam ledwie się pokaże nad horyzontem; jego promienie będą biegły po stycznej, czyli prawie poziomo, ale tak samo będzie na biegunie południowym i północnym. W tych dniach oś obrotu Ziemi, czyli linia biegnąca przez bieguny, jest prostopadła do płaszczyzny ekliptyki, to znaczy do płaszczyzny po której nasza planeta obiega Słońce. To warunek konieczny dla równomiernego oświetlenia obu półkul i moment przełomowy. Widać to wyraźnie na zdjęciach.

Wystarczyłoby minimalna zmiana ustawienia Ziemi, by światło Słońca nie dotarło na któryś biegun, a że zmiany następują w każdej chwili, ponieważ wynikają z nieustającego, równomiernego obiegu Ziemi, więc czas jednakowego oświetlania obu półkul jest chwilą, stąd tak duża dokładność w ustaleniu chwili zmiany pór roku. Rezultat zmiany jednodniowej można zaobserwować samemu, bo jest kilkuminutową różnicą długości dnia i nocy, ale jeśli dokona się dokładnych pomiarów, wtedy moment, w którym Słońce dokładnie tak samo oświetla obie półkule, wyliczyć można z sekundową dokładnością.

W tym dniu dzień i noc na całej Ziemi są równe i trwają po 12 godzin. Z wyjątkiem biegunów, ale do nich jeszcze wrócę, teraz wyjaśnię tylko, dlaczego dni nie mają dokładnie po 12 godzin, a nieco więcej. Otóż przyjęto, że dzień zaczyna się w chwili pojawienia się pierwszego rąbka Słońca, a kończy, gdy ostatni fragment zniknie za horyzontem. Samo chowanie się i wyłanianie tarczy Słońca zajmuje trochę czasu, stąd różnica której nie byłoby, gdyby brać po uwagę połowę tarczy Słońca, nie rąbek.

Przy okazji uwaga o zmienności tych różnic. Otóż jeśli słońce stało w zenicie, zachodzi chowając się pionowo w dół, natomiast na dużych szerokościach słońce chowa się pod ostrym kątem, jakby ślizgiem łagodnie zjeżdża pod horyzont. W pierwszym przypadku „zagłębia” się pod horyzont szybciej niż w drugim, co tłumaczy dość szybkie zapadanie ciemności, a rano nastawanie jasności blisko równika; odwrotnie się dzieje bliżej biegunów, stąd minutowe różnice w długości pór doby w czasie równonocy – większe na północy niż w pobliżu równika.

Kiedyś nie bez satysfakcji doszedłem do wniosku, co wyznaczają zwrotniki i koła podbiegunowe. Cechy wyróżniające te miejsca widać na rysunkach: zwrotniki wyznaczają najdalszy zasięg zenitu, czyli świecenia Słońca w pionie w czasie najdłuższego dnia roku. Oczywiście osobno na obu półkulach, ponieważ gdy u nas zaczyna się lato, na antypodach zaczyna się zima.

Na zwrotnikach jest jeden taki dzień w roku, między zwrotnikami (czyli i na równiku) dwa razy w roku. Dlaczego dwa razy w roku? Bo zasięg zenitu przesuwa się w stronę zwrotnika, osiąga tę linię (w przypadku zwrotnika Raka będzie to w dniu 22 czerwca, a następnie cofa się w stronę zwrotnika Koziorożca, gdzie dociera 22 września i z powrotem. Stąd i nazwa linii: zwrotnik jako miejsce zawracania.

Poza zwrotnikami, czyli bardziej na północ od zwrotnika Raka i na południe od Koziorożca, Słońce nigdy nie świeci w zenicie.

Koła podbiegunowe wyznaczają maksymalny zasięg występowania dnia polarnego z lecie i nocy polarnej w zimie. Na linii koła północnego w dniu 22 czerwca Słońce nie zachodzi całkowicie. Im bardziej bylibyśmy na południe, tym dłuższa stawałaby się noc – od minut blisko koła, stopniowo do dwunastu godzin na równiku. 22 grudnia na kole podbiegunowym północnym po raz pierwszy Słońce nie wschodzi, natomiast w miarę przesuwania się na południe wschodzi na dłużej, czyli noc ulega skracaniu – od blisko dwudziestu czterech godzin w pobliżu koła, do dwunastu na równiku.

Dodam jeszcze, że linia koła podbiegunowego jest wyliczona i dotyczy idealnych warunków ukształtowania powierzchni. Ktoś, kto mieszka na wzniesieniu, będzie widział Słońce, mimo że jego dom stoi kawałek za kołem – i vice versa.

Szukałem informacji o zachowaniu się Słońca nad biegunami, ale znalazłem tylko powszechnie znane fakty o dniu i nocy polarnej. Wiadomo, że Słońce nie zachodzi, ale jak się zachowuje na niebie?

Zaznaczę tutaj, że do tego miejsca część informacji jest moja w tym sensie, że sam doszedłem do takich wniosków, a część znalazłem w internecie, ale dalej są już tylko moje wnioski, czy jak kto woli spekulacje. Mogę się mylić, więc jeśli ktoś ma pewniejsze wiadomości, proszę o komentarz.

Jak się zachowuje Słońce w obrębie kół podbiegunowych i na biegunach?

Mam w domu niewielki globus, ale od jego kręcenia tylko w głowie mi się zakręciło, więc wziąłem się na sposób i zastosowałem metodę zwaną ekstrapolacją. Nazwa sugeruje wymądrzanie się, ale w rzeczywistości jest to sposób wnioskowania stosowany przez nas wszystkich i to na co dzień.

Czy dobrze się nią posłużyłem, mam nadzieję dowiedzieć się od czytelników.

Na równiku w pierwsze dni wiosny i jesieni Słońce wschodzi dokładnie na wschodzie, zachodzi na zachodzie. Dni trwają tyle co noce, po 12 godzin. Nota bene, akurat tam cały rok tyle trwają. Jeśli w lecie (na półkuli północnej) będziemy się przesuwać ku północy, doświadczymy zmian, które w niewielkim stopniu możemy obserwować sami, w życiu codziennym. Otóż Słońce nie dzieli już nieboskłonu na połowy, bo świeci coraz dłużej, a przy tym wznosi się niżej. Im bardziej na północ, tym bliżej północy Słońce wschodzi i zachodzi, a jego droga, chociaż dłuższa, biegnie niższym łukiem.

Wspomniałem o możliwości zaobserwowania tych zmian samemu, bez specjalistycznej wiedzy i przyrządów. Otóż wystarczy, mieszkając na południu kraju, zadzwonić o zachodzie do znajomego mieszkającego nad morzem, i zapytać o pozycję Słońca. Albo przed wyjazdem z Krakowa sprawdzić godzinę zachodu, a na drugi dzień, już po przyjechaniu do Ustki, sprawdzić ponownie. W skrajnych przypadkach (najdalej na południe i najdalej na północy Polski) różnica wynosi godzinę, ale z odmiennym znakiem zależnie od pory roku: w lecie dzień na północy kraju jest dłuższy, w zimie krótszy niż na południu.

Pamiętam pewną pogodną noc czerwcową, gdy wieczorem wyjechałem ciężarówką w daleką drogę na północ: łuna zachodu świeciła trochę na lewo od północnego kierunku, a ledwie zgasła, niewiele na prawo pojawiła się Jutrzenka, czyli Eos. W tych dniach ta dziewczyna ma przechlapane!

Na rysunku, przy dacie 22 czerwca, widać wyraźnie, jak zwiększa się długość obwodu Ziemi oświetlonej Słońcem, czyli długość dnia, w miarę przesuwania się na północ, a na drugim, z datą 22 grudnia, jak się skraca.

Zmiany są stopniowe, bez nagłych skoków, ponieważ Ziemia zmienia położenie równomiernie i jest kulą, nie wykrzywionym kartoflem. Im bliżej bieguna, tym dni są dłuższe, a przy tym Słońce niżej szczytuje.

Jeśli ta wyimaginowana wędrówka będzie w pierwsze dni lata, gdzieś w okolicach Helsinek zauważymy zjawisko białych nocy: Słońce tak niewiele się chowa pod horyzontem, że nie ma zupełnych ciemności. Właściwie dlaczego nie jest ciemno, skoro nie ma Słońca? Ponieważ powietrze ma zdolność jego rozpraszania. Po prostu cząsteczki światła są odbijane przez cząsteczki powietrza, skręcają na boki, można powiedzieć. Rozpraszają się.

Wyobraźcie sobie dni z zachodem słońca o godzinie 23, a wschodem o pierwszej!

Podsumuję zmiany pozycji Słońca: w lecie im dalej na północ, tym krótsze noce, bo Słońce chowa się na krócej. Chowa się też płycej, a to ważne. Jeśli przedłużymy ciąg znanych nam, obserwowanych naocznie zmian, wiedzieć będziemy, jak się zachowuje w pobliżu bieguna. Owe przedłużenie ciągu to właśnie ekstrapolacja.

Dalej na północ noc będzie coraz krótsza aż stanie się chwilą, a na linii koła podbiegunowego Słońce obniży się, zacznie chować się pod horyzont, ale zaraz… zacznie się wznosić, by na niskim pułapie obiec cały widnokrąg, najwyższą pozycję mając w południe.

Przy dalszej drodze na północ, czyli w stronę bieguna, zauważymy stopniowe obniżanie się Słońca, jednak już niewielkie, a jednocześnie mniejsze jego opadanie ku linii horyzontu o północy, czyli będzie krążyć wokół nas po wyrównującej się linii.

Na biegunie zanikną pionowe wahania pozycji Słońca. Będzie krążyć po niebie zataczając pełny i równomierny obrót. Jak długo? Przez pół roku: trzy miesiące stopniowego wznoszenia się i trzy miesiące powolnego opadania z zachowaniem dwudziestoczterogodzinnego obracania się wokół, aż w końcu w pierwszy dzień jesieni zniknie na kolejne pół roku, przy czym zejście pod horyzont nie będzie nagłą zmianą. Ponieważ Słońce ma swoją niemałą wielkość (wizualną, widzianą z Ziemi), początkowo będzie się ślizgać po linii horyzontu (albo chwilowo chować się za jakąś lodową górką) i powoli, powoli znikać pod linią horyzontu. Nie potrafię przeprowadzić odpowiednich obliczeń, więc tylko oszacuję czas zachodu na kilka dni.

Może tyle wystarczy, bo widzę, że naskrobałem, czyli wystukałem, dwie bite strony.

Ciekawe, czy kogoś zainteresowałem. Pomysł napisania tekstu zadanie jednak spełnił: pogłębiłem i uporządkowałem swoją wiedzę.

Dla ciekawskich podstępne zagadki:

W którą stronę iść będąc na biegunie północnym, by iść na południe? Jak tam jest z kierunkami zachodnim i wschodnim?

Byłem też daleko od polityki, a to znaczny zysk.

A propos, zagadka ułożona przeze mnie: kim jest człowiek, którego z powodu braku jakichkolwiek norm etycznych i moralnych nie można zatrudniać na stanowisku stróża składu złomu?

To polityk.


Dobre strony: tutaj, tutaj,  i tutaj.

 * * *

Późniejszy dopisek.

Wymyśliłem sposób na obliczenie czasu chowania się i pojawiania Słońca na biegunach, czyli wschodu i zachodu. Oto on:

Średnica kątowa Słońca wynosi 32’, czyli odrobinę ponad pół stopnia. Co to znaczy? Że jeślibyśmy pociągnęli linie między nami a górnym i dolnym rąbkiem Słońca, kąt między nimi wyniósłby pół stopnia.

W internecie przeczytałem, że Słońce nad biegunem północnym w dniu 22 czerwca świeci będąc 23,5 stopnia ponad horyzontem. Czy to dużo? Mało. Dla porównania w Polsce w południe najdłuższego dnia roku jest około (bo to zależy od miejsca w naszym kraju) 62 stopnie nad horyzontem. W tym samym dniu nad biegunem świeci tak, jak u nas w połowie listopada.

Więc wspięło się 23,5 stopnia nad horyzont, gdzie było w dniu równonocy, czyli 21 marca. Jeśli w ciągu trzech miesięcy, a więc w 90 dni, podniosło się od zera do 23,5 stopnia, zatem podnosiło się o jeden stopień w ciągu niecałych czterech dni, a więc o pół stopnia w dwie doby. Te zwykłe ziemskie doby, bo trzeba pamiętać, że na biegunach jedna doba trwa rok.

Wyszło mi, że dwie doby mijają od pokazania się „czubka” Słońca, do jego oderwania się od horyzontu, i tyle samo zajmuje jego chowanie się. Oczywiście cały czas trzeba pamiętać o odkryciu Kopernika, i dodawać zastrzeżenia „ pozorne chowanie się, pozorny ruch”.

Nie jestem pewny poprawności obliczeń, bo nie znalazłem odpowiednich informacji, to są wyłącznie moje domysły, proszę więc o sprostowanie, jeśli się mylę.