131122
Nie chciało mi się wstawać głęboką nocą, a po przyjeździe w góry nie chciało mi się wychodzić z samochodu. Było ciepło i wygodnie, chciało mi się spać, a za oknem szarzał świt, który zgodnie z prognozą miał być mglisty. Oczywiście poszedłem, bo przecież nie żałowałem żadnego dnia w Sudetach, nawet kiedy człapałem w deszczu.
Zaparkowałem na ryneczku najdziwniejszej wioski Gór Kaczawskich, w Radzimowicach. Nie dość, że położona jest najwyżej w tych górach, to jeszcze ma zdolność gromadzenia oryginałów. Niewielu ma mieszkańców, ale ci którzy osiedlili się w tej wiosce, mają ciekawe pomysły na życie. Na przykład prowadzenie pracowni szkła artystycznego albo uprawa i przetwórstwo orkiszu.
Do wioski początkowo prowadzi wąska szosa asfaltowa, później szutrówka, a jej domy stoją na zboczu Żeleźniaka, jednej z większych gór kaczawskich, oraz mniejszej, ale bardzo widokowej góry, której nazwy mapy nie podają. Kilometr dalej jest oznaczony szczyt małej górki, właściwie wzgórza, a ta większa, ze szczytem odległym o sto metrów od domów wioski, była dla mnie do dzisiaj anonimowa.
Na jej odkrytym szczycie stoi maszt z naszą flagą, a ostatnio pojawiła się porządnie wykonana ławka. Byłem tam przed wschodem słońca, a parę minut później przyszedł mieszkaniec wioski. Od niego dowiedziałem się nazwy góry: Ambra. Mój rozmówca powiedział też, że często siedzi na tej ławce oglądając początek lub koniec dnia. Wschody są tam nieco spóźnione, ponieważ pokaźny grzbiet masywu Lubrzy zasłania słońce, a gdy te wysunie się ponad lasy góry, jest już mocne, dzienne. Natomiast na zachód widok jest daleki, słońce zachodzi za niewyraźnie majaczące w oddali Góry Izerskie. Oprócz szeregu mniejszych i większych gór kaczawskich, na przykład Skopca, Okola, Łysej Góry, Chrośnickich Kop czy pobliskiej uroczej Osełki, na dalekim horyzoncie widać sporą część Karkonoszy z ich królową, a przy dobrej widoczności także parę górek izerskich.Zapowiadanej mgły nie było, czyste niebo pyszniło się bajecznymi kolorami jutrzenki, później wschodu słońca i wczesnego ranka. Widziałem, jak słońce dotknęło szczytów gór, rozświetliło je (w dole jeszcze był szary i zimny przedświt) i szybko osuwało się po zboczach, a kiedy dotknęło traw, roziskrzyło miliardy kropel rosy wiszących na źdźbłach. Obok pojawił się pierwszy dzisiaj lekko zaznaczony mój cień. Zobaczenie momentu pojawiania się swojego cienia w pierwszych minutach dnia warte jest wstawania nocą.
Jak kilka już razy, i dzisiaj widziałem światło odbite w oknie budynku na szczycie Śnieżki, z odległości kilkunastu kilometrów. Mój rozmówca zapewniał, że nie odbija się w oknach dyskowych budowli obserwatorium; może okno kaplicy puszcza tak odległego zajączka? Na tym zdjęciu troszkę go widać, chociaż moje oczy widziały silniejsze odbicie. Mgły były, owszem, ale tylko na dnie dolin; patrzyłem na ich powolne płynięcie. Ponad ostrą granicą mgieł wystawały szczyty mniejszych gór; wydawało się, że nie stoją, a płyną oderwane od ziemi i unoszone przez biały opar. Później mgły podniosły się nieco, ale zabrakło im sił do rozlania po zboczach. Popołudniowy wiatr dał sobie radę z nimi i przed wieczorem znikły.
Nie planowałem żadnej trasy, a zwykłe kręcenie się po znanej i lubianej okolicy, co wyraźnie widać na mapie, ale Osełkę obszedłem dookoła. Tyle razy byłem na zboczach tej górki, ale czy byłem na jej szczycie? – zapytałem się siebie, a że odpowiedzi nie otrzymałem, poszedłem. Rośnie tam las, a kiedy skończył się dukt, wszedłem między drzewa widząc wąską ścieżkę wydeptaną przez sarny. Szybko i ona się skończyła, kluczyłem wśród gęstych krzewów leszczyny, ale niedługa to była droga. Wiele nie zobaczyłem stojąc na ostrej skale szczytowej, ale przecież poszedłem tam żeby być.
Później kręciłem się po uroczej dolince między Osełką a Ambrą – nie po raz pierwszy ani drugi, i na pewno nie po raz ostatni. W jednej z widocznych na zdjęciu małych brzezin znalazłem dwa spore, zdrowe, twarde kozaki – ostatnie grzyby tego udanego sezonu. Nawet po wysuszeniu wyglądają ładnie; widzę je, słoik z nimi stoi obok przypominając mi tamten piękny dzień jesieni spędzony w jednej z najładniejszych dolin kaczawskich. Na zdjęciu widać je na ławce stojącej na szczycie Ambry.
Przed zachodem słońca wróciłem na tę górę. Parę minut później zobaczyłem mojego rannego rozmówcę: szedł w moją stronę w dwoma kubkami:
– Woli pan herbatę niesłodzoną czy z sokiem?
Ujął mnie bardzo tym gestem. Przedstawiłem się, może więc trafi tutaj?
Trudno o lepsze miejsce do obserwowania zachodu słońca. Dzisiaj widziałem cały, rozciągnięty na wiele minut, spektakl powolnych, ale obejmujących połowę nieba, przemian barw – od jasnych, ciepłych pomarańczy i żółci w dziesiątkach odcieni, po zimne czerwienie gasnące w granatowych szarościach. Te ostatnie minuty, gdy na ziemi dogasają ostatnie ślady zachodu i tylko niebo jeszcze płonie, mają w sobie coś, co budzi… smutek? Może odrobinę, ale raczej nostalgiczną tęsknotę. Owszem, jutro też wzejdzie i zajdzie słońce, ale będzie to początek i koniec innego, kolejnego dnia. Ten już się nie powtórzy.
Obrazki ze szlaku
Jesienne kwitnienie: dzwonek wystrojony maleńkimi kropelkami rosy.
Na tym zdjęciu widać charakterystyczną dla młodych jaworów skórę, jakby za luźną dla drzewa. Brzoza i klon splątane ramionami. Na zdjęciach niewiele widać miejsc, które najbardziej mi się podobały: brzoza położyła swój konar w rozwidleniu konarów klonu – swojego wiecznego sąsiada – w innym miejscu klon skorzystał z ramion brzozy. W minionych latach przechodziłem w pobliżu przynajmniej dwa razy, a nie widziałem tej pary.Pamiętałem o rosnących na zboczu wzgórza kilku świerkach otaczających, może raczej otulających brzozę; chyba dobrze się im żyło razem, skoro drzewa nie są małe ani nie odchylają się od siebie, jak to czasami się zdarza. Poszedłem przywitać się z nimi; świerki rosną, brzozy już nie ma. Nie wiem, kto i po co ją wyciął. Punkt kontrolny biegu, jeden z dwóch dzisiaj widzianych. Sądząc po trasie i napisach, mającej promować przyrodę okolicy, czemu więc nie zostały uprzątnięte? Bele siana owinięte plastikiem i zostawione na zmarnowanie. Tak się psuje krajobraz. Praktyki tego rodzaju powinny być prawem zakazane, bo są po prostu śmieceniem. Maleńki dębaczek. Zatrzymałem się nad nim, ponieważ jego widok przypomniał mi równie małego dęba rosnącego obok lunaparkowej kuchni w Niechorzu; tamten nie przeżył naszego pobytu, może temu się uda? Może dane mu będzie żyć w świecie tak odmiennym od obecnego, że dla nas niewyobrażalnym? Niech będzie światem przyjaznym. Kolory jesieni.
Trasa: okolice Żeleźniaka, Osełki, Owczarka i Ambry w Górach Kaczawskich. Parkowanie w Radzimowicach.
Statystyka: 13 km w łącznym czasie 9,5 godziny, w tym przerwy 2,5 godziny.