Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

sobota, 14 stycznia 2023

W moich górach

 070123

Z Góry Szybowcowej schodziłem trawiastym zboczem toru rozbiegowego paralotniarzy, a na dole znalazłem szukane przejście na widokowe zbocza Stromca. Z ciemnego lasu wyszedłem na podmokłą drogę z ogłowionymi wierzbami, a za nimi zobaczyłem łąki w soczystej zieleni traw i z mnóstwem kwiatów. Tak rzadko widuję kwiaty w czasie swoich sudeckich wędrówek, że usiadłem wśród nich i po prostu patrzyłem. Trudno mi było odejść. Był pierwszy dzień maja 2020 roku.




 

Czarowną chwilę wyjścia z lasu i zobaczenia kwiecistych łąk zapamiętałem, i dla niej wróciłem dzisiaj na Szybowcową. Nic się tam nie zmieniło, i chociaż wszystko wyglądało inaczej, przez jedną chwilę miałem wrażenie powrotu do tamtego wiosennego dnia.

Samochód zaparkowałem przy lotnisku, na szczycie góry. Była jeszcze noc, chociaż minęła siódma. Warte są zobaczenia liczne światła Jeleniej Góry i małe ich skupiska u podnóża Karkonoszy, a patrzy się na nie z góry. Zrobiłem sporo zdjęć, ale nie na mój aparat ani na drżącą rękę takie nocne fotografowanie. 

 


Byłem tam sam przez trzy kwadranse, oglądałem jutrzenkę i wschód słońca, dopiero gdy wróciłem krótko przed zachodem słońca, zobaczyłem ludzi; chyba nie chciało się im wstawać przed świtem. Zdjęcia zrobione o wschodzie wydają się podkolorowane, ale nie są, właśnie tak intensywne barwy widziałem. Lekka mgiełka w powietrzu płonęła oranżem, bursztynem i żółcią, barwiąc czarnogranatowe lasy i góry w oddali, a słońce świeciło niczym otwarty piec martenowski. Wyraźnie widoczna była ściana Karkonoszy, chociaż ich szczyty otuliły się szarobiałą puchatą kołderką. Widziałem pojawienie się mojego bardzo długiego cienia, widziałem też tęczę, ogromnym łukiem zbiegającą z nieba wprost na pasmo Chrośnickich Kop – oba widoki warte zapamiętania.


 





 


Na dole, u podnóża Stromca, za drogą z wierzbami, kwiatów nie znalazłem, ale widziałem je wyraźnie, szczególnie gdy zamykałem oczy.

Miałem w planach okrążyć tę górę, nawet skręciłem w odpowiednią stronę, jednak nim zbocza Chrośnickich Kop zniknęły za garbem, zatrzymałem się by jeszcze raz na nie spojrzeć. Zaznaczę tutaj, że o ile wczesny ranek był chmurny, to teraz niebo się przejaśniło i zaświeciło słońce, a ile nasza gwiazda dodaje uroku widokom, to wszyscy wiemy. Patrząc na nitki dróg biegnących od wioski w dole ku lasom porastającym szczyty uświadomiłem sobie, że tej i tamtej nie znam. Dlaczego? 

 


Zawróciłem, zszedłem do wioski, znalazłem początek jeden z tych dróg i poszedłem nią pod górę, w stronę Lastka; za mną rósł Stromiec, a Kopy przede mną traciły nachylenie i wysokość. To znana i ciekawa cecha perspektywy: wielkość góry i stromość jej zboczy najwyraźniej widać z sąsiedniej góry.

Czy już wtedy myślałem o miejscu Jasiów? Chyba nie, ale jednak w godzinę później siedziałem tam, gdzie się spotkali. Niewykluczone, że pewien związek przyczynowy tutaj istnieje. Dość, że odwiedziłem ich miejsce – po raz nie wiem już który.

Na Kopie, sąsiedniej górze, rośnie kilka zagajników brzozowych odwiedzanych ilekroć jestem w pobliżu. Chociaż wspominam wtedy pewien jesienny dzień, gdy rosło tam tak dużo kań, że z bólem w okolicach serca musiałem większość zostawić, to jednak idę między brzozy dla nich samych. Dla ich urody i tej wyjątkowej aury roztaczanej wokół. Przyznam się do dotykania brzóz. Nie wiem, dlaczego to robię. Nie znajduję racjonalnego wytłumaczenia. Dobrze mi wtedy. Po prostu.



 Nieco dalej i niżej jest droga wiodąca przez siodło przełęczy na drogą stronę pasma Kop. Przy niej zobaczyłem sporą połać wyciętego młodego lasu. Drzewa leżały pokotem, jedno na drugim. Pobojowisko, szarość, martwota i smutek. Zamarły krzyk rozpaczy. 


 Może warto było zostawić co okazalsze? Niechby rosły, dały początek nowemu lasowi. Zobaczcie, jak przeraźliwie smutno wygląda uśmiercona wierzba iwa. Pamiętam ją, przecież tą drogą szedłem nie raz; była połamana, z próchniejącymi konarami, jak to iwa, ale żyła, a teraz jest stertą mało wartościowego drewna. Jakby tego widoku było mało, po drugiej stronie przełęczy zobaczyłem uśmierconą drogę, tę samą, którą pamiętałem zieloną i radosną, z widokiem na pierwszy raz widzianego wtedy Stromca. Dzisiaj zobaczyłem ją rozjechaną, zmiażdżoną i martwą jak ziemie pod Bachmutem.


 

Źródło po sąsiedzku na szczęście zostało nienaruszone. Któregoś ciepłego dnia niepamiętanego roku wodą z tego źródła obmyłem twarz i kark; poczułem wtedy orzeźwienie pamiętane do dzisiaj.

Na szczycie Szybowcowej byłem pół godziny przed zachodem, chcąc napatrzeć się na kolory niskiego słońca i zobaczyć drugą tego dnia „złotą godzinę”. Widziałem i chwaliłem, ale wokół mnie było dużo ludzi, liczne kręcące się samochody, a w górze warczące motolotnie. Za dużo ruchu, dźwięków i ludzi. Za dużo. Nad ranem byłem tam sam, tak samo mogło być i na koniec dnia.





 



Foldery ze zdjęciami z każdego dnia są datowane i dodatkowo numerowane. Dzisiejszy ma numer kolejny 193, a więc tyle dni spędziłem w Górach Kaczawskich. W tym roku po raz trzeci wybiorę się na szlak trasą pierwszego dnia; tak upamiętniłem setną wędrówkę, tak też wkrótce będzie z dwusetną.

Obrazki ze szlaku


 Kotki na leszczynie. Powiedziałbym: przedwiośnie, gdybym nie wiedział o dziwnym zimowym zwyczaju leszczyny. Owszem, ale przecież patrzyłem na pierwsze w tym roku kwitnienie, a więc rozpoczęcie nowego cyklu w przyrodzie, a nie na późnojesienne zamieranie.

 


Trzy drzewa: czereśnia i jawory. Na prawym widać charakterystyczne dla młodych jaworów początki pękania gładkiej jeszcze kory.

Ta droga biegnie wzdłuż całego masywu Chrośnickich Kop, a zbudowana była w jednym tylko celu: wywozu drewna. Dlatego nie lubię jej, przyznaję jednak, że przy jej budowie odsłonięto ładne skały. Sosna rosnąca na skraju obrywu wygląda pięknie, zwłaszcza w słońcu.

 




Trasa w Górach Kaczawskich: z parkingu na Szybowcowej na zbocza Stromca. Przejście przez wieś Płoszczyna i wejście na górę Lastek. Powrót przez Chrośnicką Przełęcz na Szybowcową.

Statystka: przedreptałem 15 km w czasie sześciu godzin, a przerwy trwały dodatkowe 2,5 godziny.









wtorek, 10 stycznia 2023

Zima według Gołubiewa

 100123

Zapraszam do lektury cytatów o zimie z powieści „Bolesław Chrobry” Antoniego Gołubiewa.

Czytając po raz drugi te wspaniałe dzieło, nie odmówiłem sobie przyjemności zapisania w komputerze obrazów pór roku. Gołubiew potrafi tak pisać, że czytając, chciałbym zobaczyć nie tylko kwiecistą łąkę majową, dyszący upałem letni zmierzch, białe obłoki odbite w nieruchomej wodzie stawu, ale też poczuć kąsający mróz i zobaczyć niezliczone skry na świeżym śniegu, posłuchać ciszy zimowej nocy, o którą tak trudno teraz, a nawet zobaczyć ową nieświecącą szarzyznę chmurnego końca dnia. Zobaczyć inaczej. Głębiej. Chciałbym w zimowy wieczór usiąść przy palenisku i zasłuchać się w trzask płonących szczap; mieć zdolność dostrzegania i przeżywania wyjątkowości zwykłego styczniowego dnia.

* * *

>>Długo się ciągnęła ta chlapiąca, rozkisła jesień, drogi rozmiękły – nie przejedziesz. Potem mróz chwycił ziemię zębami, skuł grudą i lodem. Którejś nocy gniezdnieńskie jeziora pokryły się matowym szkliwem, ranek wstawał mroźny, biały, żółtym kręgiem świeciło słońce; gałęzie drzew uginały się pod okiścią, na ostrokole szron się jeżył gęstą, błyszczącą szczotką, stróża miała wąsy i kołnierze kożuchów pokryte siwizną. Ale po południu chmury zawaliły niebo, ocieplało, wieczorem sypał już gęsty śnieg. (...)

Uprzedniej nocy wiatr mroźną miotłą zgarnął puch z lodu, rzeka wiła się lśniącą wstęgą. Dzień był pogodny – srebrny, przetkany błękitem; na skłonach śnieg się palił rozżarzoną żółcią. Ludzie buchali kłębami pary, wąsy w mig obmarzały, kołnierze okrywała gruba szadź. (...)

Znowu sunęli wśród śnieżnych brzegów, zaspy stały tu niby zastygłe grzywacze morskie; dołem zalegał ciemnoniebieski cień, szczyty paliły się srebrem. Chaty zawiane po strzechy, ponad płotami śnieg przewalił się szerokim wałem, jabłonie zasypane po koronę; znad chat snuły się w niebo sznurki dymu, złociły się w słońcu. Po lodzie smużyły się oślepiające blaski. (...)

Co dzień jednako wstaje czerwone słońce w mroźnym oparze ranka, rozżarza śniegi, żółknie; tuman roztapia się w przezroczystym migocie, blask kłuje w oczy. … Przyjdzie fioletowy zmierzch, zielonkawe niebo pocznie gasnąć, blaknąć, zbłękitnieje, zapłynie granatem i czernią, zamigocze gwiazdami. Z głębin lasu ozwie się wilcze wycie – tylko ogień będzie trzaskał na palenisku, dziecko zapłacze, roby zaburczą niegłośną piosenkę. Cóż zdoła zakłócić ciszę nocy zimowej? (...)

(…) trącone świerki sypały kurzem skier, wokół złocisty migot, powietrze świeci, drży; krzywe ślady płozów nalane są po brzegi błękitem, który w nich stoi nieruchomy, jakby zastygły, wystające spod śniegu gałęzie świerków prawie czarne. (...)

Na zachodzie granatowiły się i czerniały długie pasma chmur, jaskrawym szkarłatem buchały zza nich szerokie słupy ognistego blasku, wyżej bladły, roztapiały się w gęstym, stężonym błękicie; nad śniegami zawisła martwa, nieświecąca szarzyzna. (...)

Wisi przejrzysta cisza. Zda się – pogoda przystanęła w biegu, zadumała się.<<


Dodam jeszcze te arcyważne słowa:

„...Każda chwila się liczy, każde drgnienie serca – najmniejsze, najsłabsze.”


Jeszcze to:

„Droga, wciąż inna, wciąż ta sama, zawsze dokądś wiodąca.”








czwartek, 5 stycznia 2023

O ubocznych skutkach dobrobytu

 040123

Ponownie zapraszam do lektury cytatów z książki „Homo sapiens. Meandry ewolucji” Marcina Ryszkiewicza.

Chcę nimi wesprzeć tezę, która zapewne nie jest odkrywcza, ale jest wyłącznie moja. Nie dowiedziałem się o niej z książek czy internetu, a wysnułem ją sam, obserwując ludzi i ich zachowania.

Przedstawię ją pod cytatami. Ich początek i koniec oznaczyłem znakami >> <<, a skróty wprowadzone przeze mnie tak: (...)

* * *

>>Co się dzie­je, gdy do­bór na­tu­ral­ny prze­sta­je dzia­łać? Ja­poń­ski ge­ne­tyk Te­ru­mi Mu­kai prze­pro­wa­dził fa­scy­nu­ją­cy eks­pe­ry­ment, któ­re przy­no­si od­po­wiedź na to py­ta­nie. I choć do­świad­cze­nia pro­wa­dzo­ne były na musz­kach owo­co­wych, to ich wy­ni­ki od­no­szą się przede wszyst­kim do lu­dzi1. (…)

Mu­kai, któ­ry jako ge­ne­tyk miał czę­sto do czy­nie­nia z dro­zo­fi­la­mi, po­sta­no­wił stwo­rzyć im iście raj­skie wa­run­ki, tak by ni­cze­go im nie bra­kło i nie gro­zi­ły im żad­ne nie­bez­pie­czeń­stwa. Do eks­pe­ry­men­tu wy­brał gru­pę szczę­śliw­ców, któ­rym za­pew­nił praw­dzi­we luk­su­sy: za­wsze mia­ły pod do­stat­kiem po­ży­wie­nia, żyły w wa­run­kach ide­al­nej hi­gie­ny, w opty­mal­nej tem­pe­ra­tu­rze, wil­got­no­ści po­wie­trza, bez żad­nych na­tu­ral­nych wro­gów (ta­kich jak pta­ki czy inni musz­ko­żer­cy) i w wa­run­kach, gdy nig­dy nie gro­zi­ło im prze­gęsz­cze­nie. (…)

Raz na dzie­sięć po­ko­leń ta­kich bez­stre­so­wo cho­wa­nych mu­szek Mu­kai prze­pro­wa­dzał eks­pe­ry­ment, któ­ry moż­na by na­zwać ekwi­wa­len­tem wy­gna­nia z raju: przy­wra­cał im na­tu­ral­ne, tzn. nie­prze­wi­dy­wal­ne i groź­ne śro­do­wi­sko, w któ­rym mu­sia­ły so­bie ra­dzić same, bez po­mo­cy do­bro­tli­we­go opie­ku­na. Były więc zmu­szo­ne same szu­kać po­ży­wie­nia, do­bie­rać part­ne­rów, ra­dzić so­bie z cho­ro­ba­mi i z dra­pież­ni­ka­mi. Mu­sia­ły — in­ny­mi sło­wy — wal­czyć o byt. A Mu­kai spraw­dzał, jak so­bie z tym da­wa­ły radę.

Wy­nik? Szło im co­raz go­rzej. W po­rów­na­niu z musz­ka­mi kon­tro­l­ny­mi, któ­rym nig­dy nie stwo­rzo­no cie­plar­nia­nych wa­run­ków, musz­ki po­zba­wio­ne czyn­ni­ków se­lek­cyj­nych tra­ci­ły wi­tal­ność — śred­nio o 1–2 pro­cent na po­ko­le­nie (mie­rzo­no to sto­sun­kiem jaj zło­żo­nych do tych, z któ­rych wy­ra­sta­ły do­ro­słe, zdol­ne do pro­kre­acji osob­ni­ki). Z każ­dym ko­lej­nym po­ko­le­niem po­ja­wia­ło się co­raz wię­cej jaj wa­dli­wych, co­raz wię­cej zde­for­mo­wa­nych lub nie­zdol­nych do sa­mo­dziel­ne­go ży­cia mu­szek, aż w koń­cu na­stę­po­wa­ła ka­ta­stro­fa i po­pu­la­cja wy­mie­ra­ła. Ba­last złych ge­nów oka­zy­wał się zbyt wiel­kim ob­cią­że­niem. (…)

Ba­da­nia pro­wa­dzo­ne były na dro­zo­fi­lach, ale ana­lo­gie z ludź­mi — czy ra­czej z ludź­mi ży­ją­cy­mi w naj­bar­dziej cy­wi­li­zo­wa­nych kra­jach — są aż nad­to oczy­wi­ste. Eli­mi­na­cja za­gro­żeń ze stro­ny śro­do­wi­ska, hi­gie­na, ob­fi­tość po­ży­wie­nia, brak dra­pież­ni­ków i ogra­ni­cze­nie pa­to­ge­nów to już stan­dard we współ­cze­snym świe­cie. Kon­tro­la uro­dzin i — w pew­nym stop­niu — praw­nie usank­cjo­no­wa­na mo­no­ga­mia w świe­cie lu­dzi to nie­mal do­sko­na­ły od­po­wied­nik stłu­mie­nia ak­tyw­no­ści do­bo­ru płcio­we­go, co Mu­kai prak­ty­ko­wał na swo­ich dro­zo­fi­lach. I efek­ty są też po­dob­ne: gro­ma­dze­nie się nie­ko­rzyst­nych mu­ta­cji, aku­mu­la­cja błę­dów, utra­ta be­ha­wio­ral­nej pla­stycz­no­ści, czy­li zdol­no­ści do ra­dze­nia so­bie w nie­prze­wi­dy­wal­nym świe­cie, z któ­re­go ten ele­ment nie­prze­wi­dy­wal­no­ści zo­stał w znacz­nym stop­niu usu­nię­ty. Jest tyl­ko jed­na róż­ni­ca — Mu­kai mógł w każ­dej chwi­li prze­rwać swój eks­pe­ry­ment i przy­wró­cić musz­kom świat, z któ­re­go… wy­gnał je do raju. My na to nie mo­że­my li­czyć.

A więc nowa ni­sza, któ­rą za­czy­na­my so­bie stwa­rzać, nie bę­dzie wol­na od za­gro­żeń, tyl­ko będą to (już są) cał­kiem nowe za­gro­że­nia. Rów­nież ta­kie, któ­rych nikt się nie spo­dzie­wał. Dwa z nich — znów na za­sa­dzie pars pro toto — po­zna­my te­raz nie­co bli­żej. Ich ce­chą szcze­gól­ną jest … fan­to­mo­wa pa­mięć po „am­pu­to­wa­nych” cho­ro­bach. (…)

Do cze­go słu­ży wy­ro­stek ro­bacz­ko­wy?

Je­śli wy­ro­stek ro­bacz­ko­wy jest na­rzą­dem szcząt­ko­wym, a tak uwa­ża więk­szość lu­dzi (le­ka­rzy nie wy­łą­cza­jąc) to oczy­wi­ście nie słu­ży do ni­cze­go. A przy­najm­niej nie do tego, do cze­go słu­żył kie­dyś. Bo taka jest de­fi­ni­cja na­rzą­dów szcząt­ko­wych, ta­kich jak np. zde­ge­ne­ro­wa­ne oczy ryb ja­ski­nio­wych, czy ki­ku­to­wa­te „skrzy­dła” nie­lot­ne­go pta­ka kiwi.

Jak pa­mię­ta­my, wszyst­kie ga­tun­ki są nie­ja­ko ma­ga­zy­na­mi ta­kich szcząt­ko­wych hi­sto­rycz­nych po­zo­sta­ło­ści, bo u wszyst­kich nie­któ­re funk­cje ule­ga­ją wy­łą­cze­niu i prze­sta­ją być uży­tecz­ne. Czło­wiek jest pod tym wzglę­dem szcze­gól­nie ob­cią­żo­ny. W na­szych daw­niej­szych i cał­kiem nie­daw­nych dzie­jach ra­dy­kal­nie zmie­nia­li­śmy zwy­cza­je i śro­do­wi­ska, więc wie­le z wcze­śniej­szych ad­ap­ta­cji już prze­sta­ło być po­trzeb­nych. Ich li­sta, wciąż uak­tu­al­nia­na, obej­mu­je oko­ło stu osiem­dzie­się­ciu po­zy­cji i z pew­no­ścią jesz­cze się wy­dłu­ży. Ale sy­tu­acja z wy­rost­kiem jest inna, dużo bar­dziej za­gma­twa­na i fa­scy­nu­ją­ca. Nie­sie też waż­ne prze­sła­nie, któ­re do­pie­ro cał­kiem nie­daw­no uda­ło się roz­szy­fro­wać. Po pierw­sze za­uważ­my, że nasz wy­ro­stek nie za­nikł i — choć mniej­szy niż u bliż­szych i dal­szych krew­nych czło­wie­ka (gry­zo­ni, ko­pyt­nych, dra­pież­nych), obec­ny jest u wszyst­kich lu­dzi i nie ob­ser­wu­je­my ra­czej ten­den­cji do jego za­ni­ka­nia. Po dru­gie — wy­ro­stek bywa groź­ny, dość czę­sto sta­je się źró­dłem za­pa­leń, a same za­pa­le­nia, nie­ope­ro­wa­ne, mogą pro­wa­dzić do śmier­ci (śred­nio je­den czło­wiek na szes­na­stu cier­pi na ostre za­pa­le­nie wy­rost­ka, a po­ło­wa nie­ope­ro­wa­nych przy­pad­ków koń­czy się śmier­cią). Nie mamy więc tu do czy­nie­nia z na­rzą­dem nie­zau­wa­ża­nym przez do­bór, bo cza­sem sta­je się on aż nad­to wi­docz­ny — przed­wcze­sna śmierć to wszak je­den z naj­po­tęż­niej­szych czyn­ni­ków wzmac­nia­ją­cych se­lek­cyj­ne na­ci­ski. Po trze­cie wresz­cie — usu­nię­cie tego na­rzą­du nie po­wo­du­je w funk­cjo­no­wa­niu czło­wie­ka żad­nych wi­docz­nych zmian, co zresz­tą za­wsze było przed­sta­wia­ne jako głów­ny do­wód, że mamy do czy­nie­nia z nie­funk­cjo­nal­nym ru­dy­men­tem. Moż­na wręcz od­nieść wra­że­nie, że je­dy­ną jego funk­cją jest szko­dze­nie2; jest jak tkwią­ca w środ­ku na­szych ciał mina: w każ­dej chwi­li może wy­buch­nąć, choć nie za­wsze tak robi. (…)

(…) nie jest to u nas na­rząd za­ni­ka­ją­cy. A sko­ro tak, ro­dzi się po­dej­rze­nie, że peł­ni on jed­nak ja­kąś funk­cję. Tyl­ko jaką?

Wy­ro­stek ro­bacz­ko­wy nie jest pu­sty. Gdy przyj­rzeć mu się do­kład­nie, moż­na za­uwa­żyć, że jest sie­dli­skiem nie­zli­czo­nych bak­te­rii, wy­ście­la­ją­cych jego ścia­ny. To te bak­te­rie sta­no­wią śmier­tel­ne za­gro­że­nie dla cier­pią­cych na za­pa­le­nie wy­rost­ka — gdy jego ścia­ny pęk­ną, wy­do­sta­ją się do jamy cia­ła i mogą wy­wo­ły­wać ostre in­fek­cje. Choć ope­ra­cje usu­wa­nia wy­rost­ków wy­ko­nu­je się ru­ty­no­wo od dzie­siąt­ków lat i choć wy­rzu­co­no w tym cza­sie do ko­sza set­ki ty­się­cy ta­kich nie­po­trzeb­nych „or­ga­nicz­nych resz­tek”, do­pie­ro w roku 2007 dwóch ba­da­czy, Ran­dal Bol­lin­ger i Wil­liam Par­ker, spoj­rza­ło na ten na­rząd w zu­peł­nie nowy spo­sób. Ich teza, choć na po­zór ba­nal­na, była re­wo­lu­cyj­na: może wy­ro­stek nie jest tyl­ko uciąż­li­wym (dla nas) schro­nie­niem dla bak­te­rii, ale słu­ży do tego celu. I to słu­ży nam, nie tyl­ko bak­te­riom.

W isto­cie całe na­sze cia­ła są schro­nie­niem bak­te­rii, któ­re re­zy­du­ją wszę­dzie, za­rów­no w je­li­tach, jak i wszyst­kich za­ka­mar­kach skó­ry i we wło­sach. Gdy je zli­czyć, oka­zu­je się, że licz­ba ko­mó­rek bak­te­ryj­nych w czło­wie­ku jest dzie­się­cio­krot­nie więk­sza niż licz­ba jego wła­snych ko­mó­rek. Kie­dy się ro­dzi­my, je­ste­śmy wol­ni od bak­te­rii, ale ko­lo­ni­za­cja na­sze­go cia­ła na­stę­pu­je bar­dzo szyb­ko i u wszyst­kich osią­ga na­sy­ce­nie na mniej wię­cej ta­kim sa­mym po­zio­mie. Wy­glą­da to nie­mal jak ko­lo­ni­za­cja opu­sto­sza­łej wy­spy przez ga­tun­ki pio­nier­skie z po­bli­skie­go lądu — np. wy­spa Kra­ka­tau już w kil­ka­dzie­siąt lat po gi­gan­tycz­nej erup­cji wul­ka­nu mia­ła tę samą licz­bę miesz­kań­ców co przed tym ka­ta­kli­zmem. Zra­zu pu­sta, szyb­ko się wy­peł­ni­ła, a nowi ko­lo­ni­ści nie mie­li już cze­go szu­kać.

Bol­lin­ger i Par­ker zwró­ci­li uwa­gę na oczy­wi­sty (ale zwy­kle igno­ro­wa­ny) fakt, iż sta­no­wią­cy część je­li­ta śle­pe­go wy­ro­stek ro­bacz­ko­wy jest je­dy­nym frag­men­tem prze­wo­du po­kar­mo­we­go, któ­ry nie uczest­ni­czy w pro­ce­sie tra­wie­nia i po­zo­sta­je wol­ny od wpły­wów ze­wnętrz­nych. Gdy np. za­tru­je­my się lub kie­dy mamy bie­gun­kę, tyl­ko tu bak­te­rie mogą prze­cze­kać ten trud­ny okres i od razu po­tem roz­po­cząć re­ko­lo­ni­za­cję, ni­czym nowi przy­by­sze na wy­spie Kra­ka­tau po wy­bu­chu wul­ka­nu. (…)

Wszyst­ko to nie tłu­ma­czy jed­nak za­gad­ko­we­go i naj­waż­niej­sze­go fak­tu, ja­kim jest skraj­nie nie­rów­no­mier­ne wy­stę­po­wa­nie za­pa­leń wy­rost­ka ro­bacz­ko­we­go na świe­cie — tam, gdzie po­ziom hi­gie­ny i usług me­dycz­nych jest naj­wyż­szy, przy­pad­ki tego typu są naj­częst­sze, a w kra­jach za­co­fa­nych zda­rza­ją się rzad­ko, przy czym im to za­co­fa­nie jest więk­sze, tym licz­ba za­cho­ro­wań mniej­sza, w skraj­nych przy­pad­kach, czy­li tam, gdzie lu­dzie są naj­bar­dziej na­ra­że­ni są na cho­ro­by ukła­du po­kar­mo­we­go, nie­mal ze­ro­wa. Wy­ja­śnie­nie, ja­kie­go udzie­la Bol­lin­ger, wy­da­je się pa­ra­dok­sal­ne. Otóż tam, gdzie je­li­ta są wciąż po­lem bi­twy mię­dzy pa­to­ge­na­mi a ukła­dem od­por­no­ścio­wym czło­wie­ka, na­sze prze­ciw­cia­ła nadal peł­nią funk­cję, do ja­kiej zo­sta­ły po­wo­ła­ne, więc i ów Raj­ski Ogród bak­te­rii nadal dzia­ła jak re­zer­wu­ar ludz­kiej flo­ry bak­te­ryj­nej, któ­rą od­twa­rza po każ­dej cho­ro­bo­wej tra­ge­dii. W kra­jach o wy­so­kich stan­dar­dach hi­gie­ny cho­ro­by ta­kie są nie­zwy­kle rzad­kie, więc za­rów­no bak­te­rie w wy­rost­ku jak i biał­ka IgA sta­ły się bez­u­ży­tecz­ne i cza­sem za­czy­na­ją dzia­łać nie­ja­ko na oślep. (…)

Cho­ro­ba Croh­na to prze­wle­kłe i nie­ule­czal­ne za­pa­le­nie je­lit, pro­wa­dzą­ce do owrzo­dzeń róż­nych od­cin­ków prze­wo­du po­kar­mo­we­go, choć naj­czę­ściej lo­ku­je się w koń­co­wym od­cin­ku je­li­ta cien­kie­go lub na po­cząt­ku je­li­ta gru­be­go. Cho­ru­je na nią co­raz wię­cej lu­dzi na świe­cie i choć trwa­ją in­ten­syw­ne ba­da­nia nad etio­lo­gią i nad zna­le­zie­niem sku­tecz­nych le­ków, jak na ra­zie trud­no mó­wić o suk­ce­sach. Wciąż nie wia­do­mo, co ją wy­wo­łu­je, i wciąż nie zna­le­zio­no od­po­wied­niej te­ra­pii — ani far­ma­ko­lo­gicz­nej, ani chi­rur­gicz­nej. Usu­nię­cie za­ata­ko­wa­ne­go od­cin­ka je­lit jest zwy­kle nie­sku­tecz­ne, gdyż cho­ro­ba naj­czę­ściej po­wra­ca i ata­ku­je inny frag­ment prze­wo­du po­kar­mo­we­go.

Jak w wie­lu przy­pad­kach do­ty­czą­cych pro­ble­mów je­li­to­wych, pró­bo­wa­no do­szu­ki­wać się związ­ków tej cho­ro­by z obec­no­ścią ja­kichś nie­zna­nych pa­to­ge­nów — bak­te­rii lub pa­so­ży­tów i bra­kiem od­po­wied­niej hi­gie­ny, co zwy­kle sprzy­ja tego typu scho­rze­niom. Wszel­kie ta­kie spe­ku­la­cje roz­bi­ja­ły się jed­nak o pe­wien za­ska­ku­ją­cy, choć nie­ob­cy już nam fakt: cho­ro­ba roz­wi­ja się naj­in­ten­syw­niej w kra­jach naj­wy­żej roz­wi­nię­tych, gdzie przyj­mu­je ostat­nio cha­rak­ter epi­de­mii, a omi­ja kra­je bied­ne i za­co­fa­ne. (…) Dziś naj­bar­dziej za­gro­że­ni są miesz­kań­cy Da­nii i Szwe­cji — mo­de­lo­wych wręcz kra­jów gdy idzie o po­ziom hi­gie­ny, ja­ko­ści ży­cia i służ­by zdro­wia. (…)

W la­tach 90. XX wie­ku ta­jem­ni­cę cho­ro­by Croh­na po­sta­no­wił roz­wi­kłać ame­ry­kań­ski ga­stro­en­te­ro­log Joel We­in­stock, któ­ry pra­co­wał wła­śnie nad dużą książ­ką po­świę­co­ną „ro­ba­kom” je­li­to­wym, głów­nie ni­cie­niom. Wpraw­dzie nikt już wów­czas nie do­wo­dził, by scho­rze­nie to wy­wo­ły­wał ja­kiś nie­zna­ny pa­so­żyt ukła­du po­kar­mo­we­go, bo te już do­brze po­zna­no, ale We­in­stock za­uwa­żył, że pe­wien zwią­zek z pa­so­ży­ta­mi ist­nie­je — tam, gdzie w wy­ni­ku ak­cji od­ro­ba­cza­nia pa­so­ży­ty we­wnętrz­ne czło­wie­ka zo­sta­ły nie­mal zu­peł­nie wy­eli­mi­no­wa­ne, za­cho­ro­wal­ność gwał­tow­nie wzra­sta­ła. Gdy jesz­cze dwa po­ko­le­nia temu po­dob­ne ob­ja­wy do­ty­ka­ły w USA jed­ną oso­bę na dzie­sięć ty­się­cy to obec­nie udział ten wzrósł czter­dzie­sto­krot­nie (1 na 250) i da­lej ro­śnie. Myśl, że cho­ro­ba może mieć pod­ło­że ge­ne­tycz­ne, jak wie­lu po­dej­rze­wa­ło, wy­da­ła się We­in­stoc­ko­wi ab­sur­dal­na, bo jaka mu­ta­cja ge­no­wa mo­gła­by się tak bły­ska­wicz­nie roz­prze­strze­nić na tak wiel­kim ob­sza­rze? Mu­sia­ło się to wią­zać ra­czej z ja­ki­miś zmia­na­mi w śro­do­wi­sku. Ale ja­ki­mi, sko­ro nie­mal wszel­kie zna­ne za­gro­że­nia uda­ło się wła­śnie wy­eli­mi­no­wać?

Wte­dy We­in­stock po­sta­no­wił spraw­dzić po­mysł, któ­ry wie­lu wy­dał się sza­lo­ny. Może cho­ro­by Croh­na nie wy­wo­łu­je ża­den spe­cy­ficz­ny pa­so­żyt, bak­te­ria lub inny czyn­nik cho­ro­bo­twór­czy, ale wła­śnie brak ta­kich czyn­ni­ków, na któ­re or­ga­nizm był kie­dyś wy­sta­wio­ny? Ba­da­jąc ro­ba­ki je­li­to­we, We­in­stock już wcze­śniej za­ob­ser­wo­wał pa­ra­dok­sal­ne zja­wi­sko — obec­ność tych pa­so­ży­tów nie tyl­ko czę­sto nie pro­wa­dzi do sta­nów za­pal­nych, ale naj­wy­raź­niej je uśmie­rza. Jego zda­niem mógł to być efekt swo­istej ma­ni­pu­la­cji ze stro­ny „ro­ba­ków”: uci­sza­jąc układ od­por­no­ścio­wy no­si­cie­la, zwięk­sza­ły szan­se na po­zo­sta­nie w jego wnę­trzu i na ob­fi­te za­so­by po­ży­wie­nia; w koń­cu do­bry go­spo­darz to zdro­wy go­spo­darz.

W tym cza­sie epi­de­mio­lo­dzy, za­alar­mo­wa­ni roz­prze­strze­nia­niem się tzw. cho­rób au­to­im­mu­no­lo­gicz­nych (któ­re dziś nę­ka­ją po­ło­wę miesz­kań­ców „pierw­sze­go świa­ta”), sfor­mu­ło­wa­li hi­po­te­zę, że ich przy­czy­ną może być wła­śnie po­pra­wa wa­run­ków hi­gie­nicz­nych pa­nu­ją­cych w kra­jach roz­wi­nię­tych i po­wo­do­wa­na tym swo­ista bez­czyn­ność ukła­du od­por­no­ścio­we­go, któ­ry — z bra­ku in­nych ce­lów — kie­ru­je ata­ki na neu­tral­ne sub­stan­cje lub wręcz na ko­mór­ki wła­sne­go or­ga­ni­zmu. Kon­cep­cja We­in­stoc­ka ide­al­nie wpi­sy­wa­ła się w taki sce­na­riusz.

Ro­dzi­ło to ko­lej­ne, jesz­cze bar­dziej sza­lo­ne py­ta­nie — czy przy­wró­ce­nie „ro­ba­ków” w na­szych je­li­tach nie mo­gło­by po­móc cho­rym na Croh­na? (…)

We­in­stock miał po­trzeb­ne kwa­li­fi­ka­cje. Uznał, że naj­lep­szym kan­dy­da­tem na „do­bre­go ro­ba­ka” bę­dzie ni­cień z ga­tun­ku Tri­chu­ris suis, któ­rym czę­sto — i bez żad­nych wy­raź­nie nie­ko­rzyst­nych skut­ków — za­ra­ża­ją się ho­dow­cy świń. Do ba­dań wy­brał 29 pa­cjen­tów cho­rych na Croh­na, któ­rzy wo­le­li pod­dać się wy­wo­łu­ją­cej obrzy­dze­nie ku­ra­cji z na­dzie­ją na po­pra­wę, niż zno­sić nie­usta­ją­ce do­le­gli­wo­ści. Wszyst­kim po­da­no po 2500 mi­kro­sko­pij­nych ja­je­czek pa­so­ży­ta i za­bieg ten był po­wta­rza­ny co trzy ty­go­dnie przez okres sze­ściu mie­się­cy. W roku 2005 We­in­stock i jego ze­spół mo­gli już ogło­sić re­zul­ta­ty swych pio­nier­skich ba­dań — u 23 z 29 pa­cjen­tów ob­ja­wy cho­ro­by Croh­na wy­raź­nie osła­bły6. Nie­któ­rzy od­czu­wa­li tak wiel­ką ulgę, że sami pro­si­li eks­pe­ry­men­ta­to­rów o do­dat­ko­we por­cje pa­so­ży­tów. (…)

Głów­na teza, jaka z tych ba­dań wy­ni­ka, brzmi tak: przez set­ki ty­się­cy, je­śli nie mi­lio­ny lat nie­od­łącz­ną czę­ścią na­szej ni­szy eko­lo­gicz­nej były inne or­ga­ni­zmy, któ­re wcho­dzi­ły z nami w naj­roz­ma­it­sze, mniej lub bar­dziej przy­ja­zne (lub wro­gie) re­la­cje, a ewo­lu­cyj­nie naj­waż­niej­szą z tych re­la­cji od­gry­wa­ły pa­to­ge­ny i pa­so­ży­ty. Mię­dzy nami a nimi trwał nie­ustan­ny „wy­ścig zbro­jeń”, któ­ry wy­po­sa­żał obie stro­ny w co­raz sku­tecz­niej­sze środ­ki ata­ku (ich) i obro­ny (nas). Ten pro­ces przy­spie­szył wraz z wy­na­laz­kiem rol­nic­twa i przej­ściem na osia­dły tryb ży­cia, bo wte­dy zmniej­szy­ły się od­le­gło­ści, ja­kie nas wcze­śniej roz­dzie­la­ły, oraz wzro­sła gę­stość za­lud­nie­nia, co uła­twia­ło na­szym prze­śla­dow­com za­ra­ża­nie i ko­lo­ni­za­cję ko­lej­nych no­si­cie­li. Na­stę­pu­ją­ce po so­bie fale pan­de­mii i ich tra­gicz­ne śmier­tel­ne żni­wa tyl­ko wzmoc­ni­ły nasz ga­tu­nek i wy­win­do­wa­ły go na szczyt do­stęp­ne­go w świe­cie oży­wio­nym uzbro­je­nia. Układ od­por­no­ścio­wy czło­wie­ka pra­co­wał — i pra­cu­je — na naj­wyż­szych ob­ro­tach, w każ­dej chwi­li go­to­wy do od­par­cia nie­spo­dzie­wa­ne­go ata­ku. By­li­śmy — my i oni — ni­czym dwa su­per­mo­car­stwa, uzbro­jo­ne po zęby w naj­no­wo­cze­śniej­szą broń i naj­lep­sze środ­ki obro­ny i po­nie­kąd, w tej na­szej kru­chej rów­no­wa­dze sił, bez­piecz­ne w świe­cie, któ­ry do­brze po­zna­li­śmy.

I wte­dy zda­rzy­ło się coś nie­prze­wi­dzia­ne­go — jed­no z tych su­per­mo­carstw znik­nę­ło. To dla­te­go nasz układ od­por­no­ścio­wy, przez mi­lio­ny lat nie­ustan­nie te­sto­wa­ny przez pa­to­ge­ny i pa­so­ży­ty i na­gle po­zba­wio­ny swych wro­gów, za­czy­na zwra­cać się prze­ciw­ko ko­mór­kom wła­sne­go cia­ła, jak­by szu­ka­jąc dla sie­bie za­ję­cia. W wy­ni­ku re­wo­lu­cji me­dycz­nej, sa­ni­tar­nej, prze­my­sło­wej, tech­no­lo­gicz­nej i in­for­ma­tycz­nej od­mie­ni­li­śmy w cią­gu ewo­lu­cyj­ne­go oka­mgnie­nia na­sze ży­cie tak da­le­ce, że dziś pro­ble­mem nie jest już za­gro­że­nie wy­ni­ka­ją­ce z obec­no­ści tych wszyst­kich na­szych uciąż­li­wych to­wa­rzy­szy, ale z ich co­raz bar­dziej doj­mu­ją­ce­go bra­ku. Ży­jąc w asep­tycz­nych miesz­ka­niach, pra­cu­jąc w kli­ma­ty­zo­wa­nych biu­rach i jeż­dżąc kli­ma­ty­zo­wa­ny­mi sa­mo­cho­da­mi, pi­jąc fil­tro­wa­ną, ozo­no­wa­ną i flu­oro­wa­ną wodę i je­dząc pa­ste­ry­zo­wa­ną żyw­ność, uwol­ni­li­śmy się od czy­ha­ją­cych na nas na każ­dym kro­ku bio­lo­gicz­nych za­gro­żeń. Tyl­ko nasz układ od­por­no­ścio­wy się nie zmie­nił — wiecz­nie czuj­ny i sta­le go­to­wy do obro­ny przed ata­ka­mi, któ­re nie nad­cho­dzą. (…) Ta­kie cho­ro­by jak uczu­le­nia, eg­ze­my czy wrzo­dy sta­ją się pla­gą cy­wi­li­zo­wa­ne­go świa­ta — swo­isty­mi „bó­la­mi fan­to­mo­wy­mi” po am­pu­to­wa­nych pa­so­ży­tach, ale tak­że sym­bion­tach i ko­men­sa­lach, a ich wspól­nym mia­now­ni­kiem wy­da­je się wła­śnie nadak­tyw­ny układ od­por­no­ścio­wy, któ­ry sta­ra się w ten spo­sób uspra­wie­dli­wić swo­je ist­nie­nie. Kie­dyś ma­rzy­li­śmy, by żyć w świe­cie wol­nym od „mi­kro­bów” — dziś te mi­kro­by przy­po­mi­na­ją nam bo­le­śnie, że je­ste­śmy tyl­ko ogni­wem w sie­ci współ­za­leż­no­ści i że z ota­cza­ją­cą nas przy­ro­dą mu­si­my uło­żyć so­bie ja­koś ży­cie.<<

* * *

Z biegiem lat coraz częściej dowiaduję się o poglądach tak dziwacznych, że budzących niedowierzanie, a nawet zgrozę; słyszę o ideach jaskrawo sprzecznych z nauką i pospolitym zdrowym rozsądkiem. Są wśród nich takie, które wydają się żartem, inne bynajmniej, a jeśli już, to nader ponurym.

Oto przykład, jeden z tysięcy do znalezienia w internecie.

Zwracam uwagę na skrajnie niedbałą polszczyznę tego tekstu.

Czasami, przygnieciony wymową tego rodzaju wypowiedzi, mówię sobie, że to nie może być prawdą; może ktoś tak napisał tylko dla ściągnięcia uwagi na siebie, bo przecież nie może tak myśleć, ale okazuje się, że jednak może.

Obiecałem opisać moją tezę. Już to robię.

Widzę wyraźny związek między częstością głoszenia tego rodzaju ideologii a stopniem zamożności społeczeństw. Związek jest wprost proporcjonalny: im bardziej i dłużej ustabilizowane są warunki życia, im zamożniejsze jest społeczeństwo, tym większą skłonność mają jego członkowie do dziwactw i aberracji. Dobrobyt, poprzez brak poważnych kłopotów, opiekę państwa i technikę coraz częściej i bardziej udanie wyręczającą także w myśleniu, rozleniwia ludzi umysłowo. Stajemy się podatni na najdziwniejsze ideologie, jeśli tylko przystrojone są modnymi i popularnymi hasłami.

Najwyraźniej nasz umysł działa podobnie do systemu immunologicznego: niezajęty walką o przetrwanie, staraniami zapewnienia podstawowych potrzeb naszych organizmów, gnuśnieje. Stopniowo zatraca zdolności logicznego i krytycznego myślenia. W rezultacie ludzie znajdują sobie zastępcze cele i problemy; wypaczają aż do pokracznych i szkodliwych karykatur pierwotnie słuszne idee.

Część społeczeństwa bezkrytycznie przyjmuje treści lejące się z mediów, a jednocześnie nie radzi sobie z niewielkimi nawet problemami życiowymi i ma wielce wygórowane oczekiwania, a nawet żądania wysuwane względem innych osób i społeczeństwa. Ludzie stają się niezaradni, nieodporni i egocentryczni. Mają skłonność do przekształcania swoich poglądów w ideologie ze wszystkimi ich negatywnymi cechami jak agresja, przymuszanie do przyjmowania ich przez wszystkich, i nietolerancja – córa braku elementarnej wiedzy.

Pamiętam czasy głębokiego komunizmu, jak to teraz określa się wieloletni okres szkodliwych eksperymentów socjalistycznych w naszym kraju. Pamiętam zachowania ówczesnych ideologów, ich pewność siebie, pogardę dla inaczej myślących, obrzucanie ich inwektywami, i dostrzegam cechy wspólne z zachowaniami obecnych popularyzatorów pewnych ideologii. W tamtych czasach obowiązywała skrajna dwubiegunowość: albo jesteś z nami i w całości akceptujesz nasze poglądy, albo jesteś wrogiem postępu – i obecnie kształtuje się podobna postawa. Owszem, jest wolność myśli i idei, ale pod warunkiem zgodności z obowiązującą linią, co jest współczesną odmianą słynnego powiedzenia Henry Forda o kolorach samochodów.

Na tej stronie znalazłem sentencję a propos:

Trudne czasy tworzą silnych ludzi, silni ludzie tworzą dobre czasy, dobre czasy tworzą słabych ludzi, a słabi ludzie tworzą trudne czasy.”

Kiedy słyszę poglądy wygłaszane przez niektórych ludzi, zwłaszcza młodych i z zamożniejszych środowisk wielkomiejskich, poglądy, w których absolutna pewność siebie ściga się z ignorancją, a poczucie wyższości z nietolerancją, kiedy dochodzą mnie wieści o zdarzeniach jakby żywcem skopiowanych z „Procesu” Kafki, myślę, że tak właśnie jest. Obawiam się, że cywilizacja zachodnia, a szczególnie bogatsza część Europy, jest zagrożona poważnymi negatywnymi zmianami o nieprzewidywalnych konsekwencjach. Zwłaszcza, jeśli do przejawów głupienia ludzi doda się stale rosnącą, wprost niepohamowaną, konsumpcję i wymieranie europejskich populacji.

Społeczności ludzkie zachowują się wahadło wychylające się od jednej skrajnej pozycji do drugiej, i, gnane napędzającym je mechanizmem, nie potrafiące przyjąć pozycji środkowej.

Od uznawania kobiet za gorszą i głupszą połowę ludzkości, do zaprzeczania jakimkolwiek różnicom; od okrutnego karania i bezsensownego potępiania transseksualistów, do podawania dzieciom chemii zatrzymującej ich rozwój płciowy, bo może wyrażą chęć zmiany płci; od niezatrudniania fachowca z powodu ciemnej skóry, do niezatrudniania z powodu jasnej skóry.

Jaka rada? Nie wiem. Nie jestem socjologiem. Czarno widzę przyszłość, zwłaszcza po 24 lutego 2022 roku.

Jeśli moje wnioski są słuszne, to wypadałoby – przez analogię do układu immunologicznego – dać bardziej przyziemne zajęcia naszym umysłom. Cóż to jednak w praktyce ma znaczyć? Przecież nie będziemy sprowadzać na siebie poważnych i rzeczywistych kłopotów. Na pewno nie, ale można zacząć od zastanowienia się nad innymi sposobami wychowania dzieci, bo czym skorupka za młodu nasiąknie… Uważam, że robimy bardzo poważne błędy starając się usunąć sprzed dzieci wszelkie przeszkody i zapewnić im wszystko, co najlepsze. Zapominamy albo zamieniamy pryncypia. Dzieciom nie są potrzebne najlepsze ubrania i zabawki, a miłość rodziców i zapewnienie potrzeb podstawowych, w tym bezpieczeństwa; tyle im wystarczy, by mieć szczęśliwe dzieciństwo i takim je zapamiętać. Moje dzieciństwo i wczesna młodość wypadły na biedne i szare lata sześćdziesiąte, a pamiętam je po prostu jako dobre.

Za szkodliwe mam nieoswajanie dzieci z ograniczeniami dorosłego życia, ze światem, który przecież nie zawsze będzie spełniał oczekiwań ani nie będzie reagował na ich tupanie nogami. Przy pierwszym pobieżnym oglądzie pomysł wydaje się łatwy do praktycznego zastosowania, ale po zastanowieniu okazuje się być inaczej. Ot, chociażby ze wspomnianymi ubraniami czy zabawkami: istnieje silna presja rówieśników na posiadanie drogich rzeczy; to przez nią brak markowych butów czy drogiego smartfona mogą być powodami poważnych kłopotów psychicznych u dzieci. Owszem, ale tego rodzaju sytuacje, takie przymusy, nie są stworzone przez dzieci, a przez rodziców, i w ich mocy jest dokonanie zmiany polegającej na ustaleniu co ważne, a co nieistotne lub mało wartościowe.

Nie dam gotowych recept, bo ich nie znam. Wiem jednak, że trzeba chcieć mniej mieć i nie przenosić na dzieci swoich dążeń do posiadania. Pamiętać, a raczej wiedzieć, co tak naprawdę ważne jest dla dziecka i dla nas samych.

Pewna moja znajoma wiele opowiadała mi o obozach harcerskich, mnie osobiście nieznanych. Teraz, myśląc o dość spartańskich warunkach panujących w takich obozach, o konieczności wykonywania samemu wielu prac, ale jednocześnie o tworzących się tam dobrych relacjach między dziećmi, wydają mi się jedną z możliwych odpowiedzi. Nad innymi powinni popracować specjaliści, ale najpierw społeczeństwo musi dostrzec taką potrzebę, a raczej nie widzi.


czwartek, 29 grudnia 2022

Słowa i gotówka

 291222

Od lutego wysłuchuję na kanałach You Tube wypowiedzi na temat wojny w Ukrainie. Widzę wtedy w rogu ekranu zmieniające się reklamy, a niemal wszystkie mają cechę wspólną: niedbalstwo językowe, czasami skrajne. Nieprawidłowo odmieniane słowa i ich alogiczne przestawienia, częsty brak znaków interpunkcyjnych, najzupełniej przypadkowo używane wielkie litery, słowa nie mające związku z sensem zdania, jakby wklejone w zdanie na chybił trafił.

Czytając te reklamy, przychodzą mi do głowy niewesołe myśli o językowym niechlujstwie Polaków i dziwię się spodziewanej skuteczności (skoro są) tak pokracznych reklam, ponieważ mnie zniechęcają do zakupu, zamiast zachęcać. Podejrzewam, że te zdania są tłumaczone z angielskiego przez komputery, i zapewne nikt ich nie sprawdza przed publikacją, albo sprawdzić nie potrafi.

Niżej wklejam niewielki zbiór owych reklamowych tekstów. Pisownię zachowałem oryginalną, jedynie litery ujednoliciłem, a cytaty wyodrębniłem znakami >> <<.


>>Latarka z silnego światła.<<

O butach:

>>Super ciepły Oddychające, miękkie, wygodne, antypoślizgowe<<

>>Nie boję się minus 30 stopni

Ergonomiczna konstrukcja, 24 godziny noszenia bez męczących stóp, wiatroszczelne i ciepłe <<

>>Grube, ciepłe buty typu Martin

100% skóra bydlęca, wodoodporna i odporna na zarysowania, długi spacer nie zmęczony <<

>>Wysokiej jakości skóra bydlęca

Skórzany materiał, przyjazny dla skóry i oddychający <<

>>Zimowe zagęszczone dżinsy z polaru

Super elastyczny, modny i wszechstronny, super przystojny. <<

>>Ręcznie robione skórzane buty, Wytrzymałe, Oddychające, Antypoślizgowe, Wypoczynek, biznes <<

O zimowej kurtce:

>>W chwili, gdy go założysz, twoje ciało jest ciepłe, Spędź zimę komfortowo<<

O zegarkach:

>>Kalendarz świetlny wodoodporny

Klasyczna moda pokazuje urok odnoszących mężczyzn sukcesu <<

>>30 metrów wodoodporny<<

>>Kreatywny zegarek gwiazdkowy z Ziemi

Pokaż tożsamość i gust, bardzo odpowiedni do wyjścia w noszeniu <<

O zimowych ubiorach:

>>Utrzymanie ciepło wygodna

Artefakt ochrony przed zimnem, szybkie nagrzewanie, ciągła blokada temperatury <<

>>Wysokiej jakości 100% puch białej kaczki

Lekkie i nie ciężkie, ciepło ulepszone, Nie nadęte, rozciągaj się swobodniej <<


Bardzo celna konstatacja: lekkie nie jest ciężkie!

Skóra jest skórzanym materiałem przyjaznym dla skóry, dżins jest super przystojny, latarka zbudowana jest ze światła, a zegarek pochodzący z Ziemi jest odpowiedni do wyjścia w noszeniu, zapewne z powodu swojej kreatywności. Super!

Skopiowane z internetu zdania ze słowem „generowanie”.

„... generując średnią oglądalność…” – o lokalnej telewizji.

„Potrzeba generacji siły wojskowej.”

„Opony nie generujące nadmiernego hałasu.”

„Mózg ludzki jest zdolny do generowania nauki, sztuki, moralności i poezji.”

„Armia jest w stanie wygenerować dostateczną siłę uderzenia.”

„Społeczeństwa generują różnych poborowych.”

Przekazanie broni generujące mniejsze koszta.”

„Wojna generuje olbrzymi poziom stresu.”

„Samochody generujące tlenki azotu.”

„Mniej wydajemy, więcej generujemy.”

„Rosnąca inflacja generuje presję na wzrost wynagrodzeń.”

„Państwo nie generuje dochodów.”

„Takie zachowanie wygenerowałoby określoną odpowiedź.”

„Generowanie czeków z kodem cyfrowym.”

„Rosja zawsze generowała konflikty.”

Okazuje się więc, że generować można hałas, koszta, dochód, odpowiedź, konflikty, presję, czeki, siłę, poborowych, sztukę i tlenki azotu. Nawet poezję i moralność można generować!! Dla jasności: nie jestem przeciwnikiem tego słowa, a jego nadużywania. Każde słowo używane zbyt często staje się manierą, razi zmysł estetyczny, zubaża język a wypowiedź czyni ciężko strawną albo rażąco nieprawidłową, jak ta o generowaniu poezji i nauki. Owszem, komputer może generować (przykład wyżej) kody cyfrowe, ale powiedzenie o generowaniu poborowych jest językowym kretynizmem. Najwyraźniej ludziom nie chce się wysilać mózgownicy w poszukiwaniu pasujących słów, skoro mają „generowanie”.

Dzięki swojej uniwersalności jest dobre w okresie przejściowym przed pełnym zastąpieniem słów ikonkami, do czego raźno zmierzamy.

O gotówce

Kasjerce zabrakło drobnych banknotów do wydawania. Poszedłem więc do banku, w którym firma ma konto, a tam usłyszałem, że aby rozmienić tysiąc złotych, muszę mieć upoważnienie od właściciela konta. Upoważnienie?? Przecież mam pieniądze, chodzi tylko o rozmienienie – tłumaczyłem. Tak, upoważnienie ma być, bo jak bez niego? Zadzwoniłem do firmy, w rezultacie ktoś z szefostwa rozmawiał z bankowym opiekunem, ten wysłał maila do białostockiego oddziału, ja odebrałem smsa z nazwiskiem pracownika banku, i na drugi dzień już mogłem pójść rozmienić banknoty. Przy kasjerce siedziałem pół godziny. Wiedziała o mnie, miała pliczek dziesiątek, ale nie wiedziała, jak ma dokonać wymiany i gdzie zaksięgować opłatę. Nota bene, niebotycznej wysokości. Zadzwoniła więc do kogoś, kto miał wiedzieć, jak się dokonuje tak skomplikowanej operacji bankowej, ale na odpowiedź czekała długo, ponieważ ekspert też nie wiedział, i zapewne odpowiedź konsultował z super ekspertem. Na koniec poproszono mnie o dowód osobisty. Przy rozmienianiu tysiąca złotych!

Jaka jest przyczyna tych trudności? Przecież ci ludzie nie są nowicjuszami w swojej pracy. Uważam, że ta operacja, banalna przecież, jest w tym banku tak rzadko wykonywana, że nie ma ustalonych procedur, albo są zapisane w zakurzonych, nieużywanych zakamarkach pamięci bankowych komputerów. Po prostu obrót gotówkowy zamiera. Kiedy wracałem z banku, przypomniałem sobie gdzieś czytany artykuł o planach pełnej eliminacji gotówki, jej całkowitego zastąpienia operacjami elektronicznymi, a więc pieniądzem wirtualnym, cyfrowym. Może to się właśnie dzieje?

Nie chciałbym takiej zmiany, ponieważ gotówka daje wolność bez nadzoru i anonimowość. Jeśli każda transakcja, nawet tak drobna jak danie sąsiadowi pięćdziesięciu złotych za skoszenie trawnika albo babci na targu pięciu złociszy za marchewkę, będzie odnotowywana w banku, to urzędy państwowe, nie tylko fiskus, będą mogły nas kontrolować na każdym kroku. To zapowiedź totalnego nadzoru.