Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

wtorek, 6 czerwca 2023

Dzień chabrów i róż

 030623

Trwają najdłuższe, najpiękniejsze dni roku. Dni, w które trudno mi uwierzyć w styczniu, gdy ósma wieczorem jest czwartą godziną nocy, a nie jak teraz godziną najintensywniejszych barw słońca.

Niech się ten czas nie skończy.

Planu wystarczyło mi na pierwsze godziny dnia, później improwizowałem. Otóż chciałem dojść z Błażek do pól o których niedawno wspominałem, tych przy szosie Batorz – Węglinek. Są tak ładne, że doszedłszy do nich, po prostu się szwendałem wzdłuż miedz, co dobrze oddaje poplątany niebieski ślad na wschodniej części mapy. 


W tej części Roztocza niewiele jest rejonów o mało urozmaiconej rzeźbie pól. Zwykle falują po krótkich wzgórzach, i chociaż ich wysokości względne nie są duże, malowniczości im nie brakuje. Miejsca szczególnie ładne, gdzie zbiegają się wzgórza łamiąc i gmatwając swoje linie, nie są tutaj wyjątkami. Spotyka się też pagóry o wyróżniających się wysokościach i stromiznach zboczy.

Nie zauważyłem żadnego powiązania biegu nielicznych szlaków turystycznych z lokalizacją miejsc szczególnie ładnych. Ich wytyczenie nieco przypomina bieg linii kolejowej: ma jakiś cel i do niego zmierza, otoczenie biorąc po uwagę o tyle, o ile może pomóc w zamierzeniu. Nie i nie! Celem wędrówki po Roztoczu, gdzie przecież nie ma szczytów do zdobycia, ma być poznanie urokliwych miejsc krainy, nawet jeśli później byłby kłopot z opisem trasy, z wymienieniem jej charakterystycznych miejsc. Właściwie powinienem napisać „typowych miejsc”, na przykład nazwa turystycznego miasteczka. Moje własne opisy wymieniają charakterystyczne miejsca, ale na opis trasy raczej się nie złożą, skoro wiele tam określeń w rodzaju „ta brzoza” albo „droga przy kapliczce”, czy opisów w rodzaju „skręcić przy starej czereśni”. Z Roztoczem podobnie jest jak z Górami Kaczawskimi: te moje raczej niewiele są znane – i dobrze, bo chodzę sam.

Trwa wiosna, czas kwitnienia.






 Widziałem pojedyncze chabry na polach i całe pola tych kwiatów; widziałem na miedzach niebieskie ich kępy zdobione pojedynczymi kwiatami maku – idealnie kontrastowa kompozycja. 

 


Na tle jasnego błękitu nieba widziałem długie ukwiecone gałęzie krzewów różanych i kołyszące się na wietrze chabrowe niebieskości, nierzadko zmieszane z bielą jastrunów, a pod nogami maleńkie niebieskie drobinki niezapominajek polnych. Szedłem wprost na wysoką ścianę miedzy patrząc na kwitnące krzewy różane albo kwiaty róż pojawiały się nagle, gdy mijałem drzewa lub wysoki rzepak i stawałem tuż przed nimi. Były ich setki i setki, ale gdzieś mijałem maleńki krzew przygnieciony czarnym bzem, trzymający jeden swój kwiat niczym perłę w koronie. W innym miejscu różany krzew wziął odwet za tamten zabiedzony: wspierając się na rosłym krzewie czarnego bzu, wyrósł ponad niego.




Wąchałem róże i kwiaty czarnego bzu, ich zapach jest... podobny. Doprawdy, nie wiem, czy mojemu zmysłowi zapachów z wiekiem wszystko się myli, czy faktycznie jest wyraźne podobieństwo aromatu tych tak różnych przecież kwiatów.

Dzień chabrów i róż.

Widziałem bociana dostojnie (właśnie tak!) kroczącego po łące. Ten ptak jest polski i swojski do ostatniego swojego pióra, jest też święty. Nie do ruszenia, nie do skrzywdzenia. Chwilę przyglądał się mi nim rozpostarł skrzydła. Właśnie gdy zrywa się do lotu jest szczególnie wielki i piękny. Zdjęcia niestety nie mam.

Siedziałem na miedzy pod drzewem, gdy na drodze obok zatrzymał się ciągnik. Z kierowcą odbyłem długą rozmowę, przynajmniej półgodzinną. Trudno było mojemu rozmówcy zrozumieć, w jakim celu chodzę tutaj. Parę razy wracał do tego tematu, najwyraźniej niezadowolony z moich odpowiedzi. Zacząłem opowiadać o oglądaniu roślin i drzew… Tutaj mi przerwał:

– A! – wykrzyknął olśniony – to pan jest leśnikiem!

Wydawało mi zabawne powiedzenie mu o naprawianiu karuzel.

Mój rozmówca pokazywał sąsiednie pole na dość stromym zboczu i opowiadał, jak powiększał je dziadek, używający wyłącznie konia do zwózki wyciętych drzew i zasypywania dołów.

– A teraz pola się zalesia bo się nie opłaca albo nie ma komu robić… – zakończył w zadumie.

Też takie zadumane myśli przychodzą mi do głowy gdy widzę opuszczone, zarastające pola.

Obrazki ze szlaku


 Wyjątkowy zagajnik śródpolny: kilkanaście dużych brzóz porasta niewielki dół. Doprawdy, nie wiem, w czym tkwi jądro urody takich miejsc. Spędziłem tam dobry kwadrans i odwracałem się odchodząc. Wrócę tam.

 Pierwsze przebarwione liście aronii. W pełni lata połowa liści tej rośliny jest już jesienna; gdzie ona się tak spieszy?

 Kolejna ambona zbudowana inaczej niż sudeckie: jest duża, ma werandę, a w środku tapczan. Taki mały domek na słupach.


 Dzisiaj sporo chodziłem polami z braku dróg. O tej porze roku dobrze się chodzi plantacjami kukurydzy, a pola rzepaku trzeba omijać, bo stały się zaporą bardzo trudną do sforsowania.

 Zboża na polach zmieniają kolory z upływem dni; tutaj jęczmień, jego zieleń jakby odrobinę wyblakła, o malutki kroczek zbliżyła się do beżowych żółci dojrzałego zboża.


 Barwa zmienia się też w zależności od oświetlenia. Oto jedno pole, chyba pszenicy, a zdjęcia były robione z jednego miejsca, przy odmiennym ustawieniu aparatu względem słońca.

 Czyjś domek wykopany na zboczy stromej między. Jest tak dobrze zamaskowany, że zobaczyłem go tylko dlatego, że akurat w tym miejscu chciałem wejść na miedzę.

 Z bliska kwiaty maku wydają się być zrobione z pomarszczonej bibułki, nie przestając być ładne.


 Domy Nowych Moczydeł. Ani szczególnie duża, ani mała, ani biedna czy zamożna, zwykła lubelska i roztoczańska wioska. Proszę zobaczyć domy ludzi tam mieszkających. A tak mieszkali jeszcze kilkadziesiąt lat temu. Teraz takie domy stoją puste, częstokroć z tabliczką „Na sprzedaż”.

Trasa: z wioski Błażek na wschód, na pola przy szosie Batorz – Węglinek. Zakolem w pobliżu lasów Knieja do Nowych Moczydeł, a z tej wioski do Błażka.

Statystyka: 12,5 godziny szwendania się, dystans 19 km, siedzenia na miedzach było pięć godzin i kwadrans.























piątek, 2 czerwca 2023

Ostatnia majowa

 280523

Ze zdziwieniem stwierdziłem, że dzisiejsza wędrówka była ósmą w tym miesiącu. Ten wynik jest rezultatem mojej chytrości: mało mi słońca, błękitu nieba, samotnych drzew na miedzach i polnych kwiatów. Ta potrzeba wzmacniana jest silnym poczuciem szybko upływającego czasu. Wszak już czerwiec, wiosna się kończy, lato za pasem. Trzeba więc iść, próbować nasycić się pięknem wiosennego czasu nim minie.

Krótko po wyjściu z wioski szedłem drogą przez las; wydawała mi się znajoma, ale czyż nie są one wszystkie podobne, zwłaszcza leśne? Na otwartej przestrzeni zobaczyłem jej dalszy bieg: skosem przecinała pola na zboczu pagóra. 

Dopiero wtedy ją poznałem. Faktycznie, któregoś dnia zeszłego roku szedłem tą drogą. Mechanizmy działania pamięci nie przestają mnie zadziwiać. Nie pamiętałem skąd i dokąd szedłem, nie pamiętałem okoliczności, a jedynie zarys nitki drogi na zboczu wzgórza, ale to pierwsze ulokowanie obrazu w przestrzeni uruchomiło ciąg wspomnień, i wtedy ów obraz przestał być samotną wyspą.

Pamięć podsunęła mi kilka obrazów, na przykład pasieki stojącej nieco dalej, ale nie doszedłem do niej, ponieważ zobaczywszy poprzeczną drogę niknącą na tle nieba, wszedłem na nią chcąc zobaczyć widok ze szczytu wzniesienia. Zamierzałem wrócić na swój szlak, ale zobaczywszy ten widok, od razu zmieniłem plan dnia. Nie zawróciłem, poszedłem ku ładnym wzgórzom wznoszącym się dwa kilometry dalej. Czy faktycznie dalej przy drodze na brzegu lasu jest pasieka, czy może pamięć omamiła mnie? Nie wiem, ale kiedyś to sprawdzę. Szedłem wprost na wzgórza, a patrząc na nie, odruchowo ustalałem drogi przejścia. Na fotografiach wyglądają na mniejsze niż są naprawdę.



 Rozdziela je wyjątkowo ładna niezadrzewiona dolina – Kalinowy Dół. Malownicze miejsce, do którego niebawem wrócę.

 Kilometr dalej zobaczyłem dziwne ogrodzenie blaszane – jakby ktoś pole grodził. Wrota były uchylone, więc wszedłem. To była pasieka, naliczyłem ponad sto uli. Rozmawiałem z właścicielem. Ma łącznie ponad dwieście uli, w minionym roku zebrał cztery tony miodu. Na zdjęciu widać dużą ilość latających pszczół, od pszczelarza dowiedziałem się, że to młode pszczoły robiące oblot okolicy, i że jeśli teraz przestawiłby ul, nie potrafiłyby do niego wrócić, a do innego nie polecą. Nie ich rodzina tam mieszka. Przecież – uświadomiłem sobie – królowa jest ich matką.

 Także i dzisiaj szedłem betonową drogą; była co prawda wąska, ale równa i nowa, a prowadziła na pola. Widziałem też tablicę informacyjną, z której dowiedziałem się o świetnym projekcie władz Lubelszczyzny: 100 km dróg w każdym powiecie na stulecie niepodległości. Brawo! Przypomina mi się inny projekt, znacznie większy, z lat sześćdziesiątych: tysiąc szkół na tysiąclecie państwa polskiego. Agroturystyka w Cieślance, gdzie nocowałem miesiąc temu, mieści się w jednej z takich szkół. Każda nieco większa wioska doczekała się wtedy szkoły, nierzadko z mieszkaniami dla nauczycieli.


 

Mając sporo jeszcze czasu, wracałem szerokim zakolem, a wybrana trasa dwa razy przecinała lasy. Drugie przejście zapowiadało się wygodne, była tam zaznaczona droga, ale na pierwszym przejściu jej nie było. Zdziwiłem się swojej chęci zanurzenia się między drzewa, mimo spodziewanych kłopotów, ponieważ takie wąskie wstęgi lasów zwykle porastają doły i nierzadko są bardzo zakrzaczone. Idąc wzdłuż ściany lasu do miejsca, gdzie miał być najwęższy pas drzew, widziałem zarośla przez które musiałbym się przedzierać, ale nieco dalej zobaczyłem drogę, właściwie jej zarastający ślad. Wszedłem na nią i chwilę później stanąłem na krawędzi stromego i głębokiego parowu. Miałem, co chciałem – pomyślałem. 

 



Znalazłem łagodniejszy żlebik, udało mi się zejść nim na dno bez upadku, gorzej było z wejściem na drugie zbocze. Pierwsza próba była nieudana, ześlizgnąłem się, na szczęście z metrowej tylko wysokości. Druga próba lepiej się powiodła: wdrapałem się do połowy wysokości i trafiłem na gąszcz gałęzi powalonej olszy. Żeby ją obejść musiałbym zejść na dno, a tego nie chciałem. Mozolnie, przygniatając mniejsze gałęzie i zadzierając nogi na większe, przeszedłem przez drzewo i wyszedłem na brzeg pola. Portki i wiatrówkę miałem całe, i nawet nie byłem wybłocony. Doły uznałem za ładne, bo niezaśmiecone, dzikie i trudno dostępne mimo że niezakrzaczone.

Obrazki ze szlaku.


 „A wszystko przepasane, jakby wstęgą, miedzą

Zieloną, na niej z rzadka ciche grusze siedzą.”

 Za ostatnimi domami wioski zobaczyłem niewielką kałużę, a nad nią nieustające wirowanie jaskółek przysiadających na chwilę dla zaczerpnięcia łyka wody. Niestety, wyraźnie przestraszyły się mojej obecności i póki tam stałem, nie siadały.

 Rzepak kończy kwitnienie. Jeszcze są kwiaty, ale na większości krzaczków pęcznieją już nasienne strąki.

 Kwitnie kalina koralowa. Piękna nazwa pięknie kwitnącej rośliny.

 Bez czarny też ma się czym chwalić.

 Nowo poznana trybula. Oglądając jej kwiaty pomyślałem o fiołku trójbarwnym, bo co prawda kwiaty tych roślin znacznie się różnią, to jest i podobieństwo: nierównej wielkości płatki kwiatów.

 Kwitną maliny. Chyba smakowicie, jeśli miałbym sądzić po ilości pszczół latających nad plantacjami.


 Kwitnący krzew różany. Wąchałem kwiaty aż mi się w głowie zakręciło. Zapach jest cudny, nieporównywalnie ładniejszy od różanych wód czy perfum. Wokół uwijało się dużo pszczół. Jak smakowałby miód różany? Może nie tylko zbierały pyłek, ale i wąchały?


 Nie wszystkie drogi wiodące brzegiem lasu i pól są ładne; rzadko rozciąga się z nich rozległy widok, ta była wyjątkowo urodziwa i widokowa.

Trasa: ze Zdziłowic Czwartych na południowy wschód, nawrót w stronę Otrocza, polami w stronę Czerwonej Góry na północ od tej wioski, powrót do Zdziłowic.

Statystyka: dwudziestodwukilometrową trasę przeszedłem w siedem godzin, a przerwy trwały dodatkowe cztery i pół godziny.