080624
Na długim paśmie wzgórz w pobliżu Tarnawy byłem parokrotnie, ale nigdy nie udało mi się dojść do ich końca. Drogi biegną tam w poprzek, od wiosek leżących w dolinach, przez szczyty do dolin po drugiej stronie; tak też biegną pola i miedze. Teraz, gdy zboża dojrzewają, marsz bezdrożami jest bardzo utrudniony, ale wyruszyłem z ambitnym planem dojścia do krańca wzniesień.
Pierwsze kilometry wiodły znanymi mi okolicami, później wkroczyłem na terra incognita. Szedłem miedzami, ale i labiryntem zalesionych wąwozów, w którym kilka razy musiałem zdecydować, którą odnogę wybrać. Ostatni wybrany stawał się coraz węższy i bardziej zarośnięty, ale później między drzewami zaczęło prześwitywać niebo, i po paru minutach wyszedłem na otwartą przestrzeń. Wyszedłem, ale drogi tam nie było, szedłem zarośniętym brzegiem lasu, przy polu. W innym miejscu kluczyłem zmierzając do drogi zaznaczonej na mapie. Owszem, była, ale okazała się być zarośniętym rowem z pokrzywami wyższymi ode mnie. Poniżej publikuję kilka zdjęć ilustrujących tę część trasy.
Nie doszedłem do końca wzniesień, ale do drogi zauważonej jeszcze przed wyjazdem owszem. Biegnie grzbietami na długości kilku kilometrów i zwie się Górny Gościniec, a wiadomo, że drogi mające swoje nazwy kuszą bardziej niż bezimienne. Ta zauroczyła mnie rozległością i urozmaiceniem widoków.
Przeszedłem tylko jej część, zrobiłem ledwie parę krótkich zwiadów bocznych dróżek, ale teraz wiem, gdzie spędzę następny dzień (raczej następne dni) włóczęg.
Właśnie na Gościńcu zatrzymał się traktorzysta w odpowiedzi na moje pozdrowienie wyrażone gestem dłoni. Rozmawialiśmy przynajmniej pół godziny tak, jak ludzie powinni ze sobą rozmawiać: z pozytywnym nastawieniem do nieznajomego. Żeby jeszcze ci ludzie tak nie zaśmiecali Roztocza!
Przy tej drodze widziałem kilka pól z lnem, a nawet, wbrew spodziewaniu, ostatnie kwiaty. Zobaczenie pola niebieskiego od kwiatów lnu znowu odwleka mi się o rok, ale nic to – nabiorę większego apetytu. Rzadko widuję len, a ilekroć widzę, jestem pod wrażeniem. Kwiaty są jak błękit nieba, a zieleń tych roślin nie ma sobie równej; jest piękna i nie do pomylenia z żadną inną, co starałem się uwidocznić na zdjęciach.
Idąc tą ładną drogą, mając wokół siebie ogromny przestwór wypełniony słońcem, patrząc na zieleń pól, błękit nieba i tyleż kwiatów, czułem radość wędrowania i obcowania z przyrodą tak hojnie szafującą swoją urodą. Pojawiła się myśl o czerpaniu całymi garściami z jej skarbca, którego się nie opróżni ani nie nasyci. Wspomniałem – jak wiele już razy – słowa Williama Blake piszącego o dostrzeżeniu niebios w jednym kwiecie i zmieszczeniu nieskończoności w krótkiej godzinie, a więc w istocie o pozytywnym przeżywaniu swojego życia i świata, naszej Ziemi.
Ludzie pędzą ustawicznie, tracą zdrowie, gubią moralność, niszczą się wzajemnie, a tak blisko nich, że tylko rękę wyciągnąć, jest wszystko. Chcąc przeżyć coś wyjątkowego, dużo pracują by móc wejść na wielką górę (widziałem sznur ludzi idących na Mont Everest, szokujący obraz), albo na dno przepaści zjechać rowerem, narkotyzując się w ten sposób ryzykiem, a wystarczy pójść w takie miejsce jak ta droga na Roztoczu. Tylko że tutaj nie ma wspomagaczy, tutaj nie ryzykuje się życiem, nie trzeba wykazywać się wyjątkową sprawnością fizyczną, potrzebna jest jednak umiejętność trudniejsza dla niektórych, albo przez nich lekceważona czy wprost niezauważana: uważnego patrzenia na świat i słuchania siebie.
Właśnie! Nie jest tak, że ja posiadłem takie umiejętności, bynajmniej.
Często mam wrażenie widzenia jedynie powierzchni rzeczy czy zjawisk, cech nie najważniejszych. W takich chwilach budzi się we mnie pewność istnienia pod widzianym obrazem obserwowanego otoczenia czegoś ukrytego i ważniejszego niż dostrzegana rzeczywistość, niechby nawet najładniejsza. Mam wrażenie niedocierania w głąb, w istotę rzeczy i zjawisk. Bywa, że tylko jakiś drobiazg, promień światła albo dalekie wspomnienie zbudzone widzianym, uchyla na chwilę drzwi tej tajemnicy, pokazuje się mało wyraźny zarys czegoś oszałamiającego, ale nie potrafię zrobić decydującego kroku. Czasami myślę, że po prostu przypomina mi się dawny pomysł idei Platona, a dalej różnie bywa: wzruszeniem ramion kwituję swoją egzaltację albo wprost przeciwnie – utwierdzam się w przekonaniu istnienia czegoś ukrytego a niezmiernie ważnego dla moich zdolności przeżywania życia. Nie wiem, czy otworzę te drzwi, ale nie martwię się trudnościami uznając drogę za ważniejszą od celu.
Druga połowa trasy była nietypowa, bo zapędziwszy się za daleko, dla przyspieszenia powrotu szedłem kilka kilometrów szosą. Kiedy do samochodu miałem już tylko pół godziny marszu, uznałem, że mam jeszcze niewielką rezerwę czasu, więc skręciłem w polną drogę i za wioską trafiłem na Jaskółkowy Wąwóz. Tak nazwałem ten krótki odcinek drogi z mnóstwem gniazd wydłubanych w lessowej ścianie. Będąc sto metrów od wąwozu widziałem w nim i nad nim, na tle nieba, wirującą chmurę jaskółek, ale kiedy się zbliżyłem, ptaki uniosły się wyżej. Latały nade mną, przestraszone moją obecnością, może spanikowane, wszak zostawiły swoje gniazda, chyba już z młodymi. Zrobiłem parę zdjęć i czując się tam intruzem, szybko odszedłem.
Obrazki ze szlaku
Chmurny ranek.
Brzoza na miedzy zawsze cieszy swoją urodą.
Żółty jęczmień. Nie za szybko?
Krzyż, a właściwie krzyżyk przydrożny.
Droga po deszczach.
Skup starego drewna. Pisałem już o tym, ale wracam do tematu ponieważ dowiedziałem się, co wyspecjalizowane firmy robią z tym drewnem. Otóż między innymi „zabytkowe” meble. „Ludwik XIV” po okazyjnej cenie?
Lessowa ściana wąwozu oglądana z bliska przypomina wielką pionową górę.
Wąwóz w początkowej fazie tworzenia. Na niewysokich jeszcze pionowych ścianach widać śladu spychacza wyrównującego dno po spływie wody deszczowej. W efekcie takich równań wąwóz będzie pogłębiany.
Wszedłem w zarośla przy drodze chcąc sięgnąć do owoców czereśni i wtedy zobaczyłem co tam leży.
W jednej z mijanych wiosek rośnie kilka ogłowionych lip. Pnie są grube, korony kuliste i niewielkie, a między liśćmi widać ślady uciętych gałęzi i narośla. Miałem mieszane uczucia patrząc na tak poranione drzewa, na nasze przecież lipy.
Odwiedziłem znajomą czereśnię. Poznaliśmy się parę lat temu, w słoneczny dzień złotej jesieni i taką właśnie ją pamiętam – wypięknioną październikowymi barwami.
Bocian siedzący w gnieździe dał się sfotografować, ale uważnie mnie obserwował. W innym miejscu widziałem bociana przechadzającego się… po podwórzu. Spoglądał na mnie, ale nie odleciał. Może tam mieszka? To możliwe, bo przecież czasami bociany niezdolne do lotu znajdują schronienie u ludzi.
Poziomki i czereśnie. Pierwsze tylko posmakowałem, ale czereśniami się obżarłem. Bardzo lubię owoce dzikich czereśni. Sięganie do wyższych gałęzi (bo na nich zawsze są dorodniejsze owoce), widok czerwonych kulek na tle błękitu nieba, ich charakterystyczny słodko-goryczkowy smak, sok ściekający po klejących się dłoniach, to wszystko budzi wspomnienia dzieciństwa, nieistniejącego już sadu dziadka w wiosce, po której wyraźne ślady zostały tylko w mojej pamięci.
Czerwiec, a więc czas kwitnienia dzikich (może lepiej napisać: swobodnie rosnących?) roślin na polach, łąkach, nieużytkach i przydrożach. Najwięcej widziałem chabrów, rumianów i gwiazdnic, ale różnorodność gatunków, kształtów i kolorów jest oszałamiająca. Niżej zamieszczam kilka przykładów.
Goździki kropkowane, małe ślicznotki ozdobione błyszczącymi cekinami.
Ostropest plamisty. Uciekinier z plantacji? Ta roślina jest tak bardzo najeżona kolcami, że nawet lekkie jej dotknięcie jest bolesne.
Babki, zwykłe zielska, ale lubię je. Kwitną ładnie, chociaż bez ostentacji. Na zdjęciu babka średnia.
Pierwsze w tym roku kwiaty wierzbówki kiprzycy, obok łubin.
Większości roślin nie rozpoznaję. Kiedyś uznawałem ten stan niewiedzy za naturalny, teraz przeszkadza mi, w rezultacie po powrocie z wędrówki podsuwam zdjęcia nieznanych roślin tej stronie do rozpoznania. Bywa, że ma wiele wątpliwości, ale na ogół radzi sobie dobrze.
Ta mądra strona twierdzi, że na tym zdjęciu widać lnicę pospolitą i ostróżkę wyniosłą. Żebym ja jeszcze był w stanie zapamiętać te dziwne nazwy!
Trasa: między Tarnawą Dużą a Biskupie Kolonią i Ponikwami na zachodnim Roztoczu.
Statystyka: przeszedłem 26,5 km, na szlaku byłem 13 godzin. Podejść nie zapisuję, bo nie jestem pewny prawidłowości ich liczenia. Wydaje mi się, że różnice mogą być większe niż 10%, o których wcześniej pisałem.