200125
Niezależnie od urody miejsca, w czasie wędrówek odczuwam potrzebę częstego zatrzymywania się i patrzenia. Jednak patrzę niezbyt widzącym wzrokiem – jakbym nie drzewa i pola wokół chciał obejrzeć, a coś, co – tak mi się czasami wydaje – jest głębiej. Właściwsze byłoby powiedzenie o wsłuchiwaniu się w odgłosy natury i w siebie, a jeśli już są chwile uważnego patrzenia, to raczej na drobiazgi tuż przy mnie. W efekcie pamiętam wyraźnie kępkę goździków kropkowanych, fantazyjnie wygięty pień brzozy albo hubę na bukowym pniu, ale nie pamiętam gdzie i kiedy je widziałem. Te obrazy, mimo swojego zagubienia w czasie i przestrzeni, mają znaczenie dla budowania ważności i głębi zwykłych chwil i wrażeń, w czym są podobne do starej fotografii znalezionej po latach gdzieś na dnie szuflady.
Lubię te moje chwile zapatrzenia czy zadumania, a dzisiaj po powrocie do domu uświadomiłem sobie ich brak. Owszem, nawet częściej niż zwykle się zatrzymywałem, ale nie dla błądzenia gdzieś myślami, a patrzenia szeroko otwartymi oczami, dla podziwiania piękna tego dnia. Dzisiaj nie skrywało się przede mną pod szarością, a pyszniło się rzadką i wyjątkową urodą.
Pilnie sprawdzałem prognozy pogody chcąc być na Roztoczu w słoneczny dzień. Jeszcze wieczorem w przeddzień wyjazdu zajrzałem na dwie strony, a obie zgodnie zapowiadały pełne słońce; tym razem się nie pomyliły!
Jakże odmienne oblicze pokazała mi dzisiaj Pani Zima! Kilka dni temu było mglisto i bez kolorów, a dzisiaj czyste głębokie niebo widziałem rano i wieczorem w całej gamie ciepłych barw. Śnieg, a było go więcej niż się spodziewałem, nie był matowym niezbyt białym całunem jak wcześniej, a świecił się jaskrawo czerwieniami i pomarańczami, skrzył się diamentowo, a w cieniu nabierał rzadko widywanego delikatnego odcienia błękitu.
Wystrojone cienką powłoką lodu lub szadzią, drzewa i krzewy przestały być czarne, a uschnięte badyle szaropłowe – wszystkie one skrzyły się i lśniły. Oglądane pod słońce, dosłownie pałały światłem – chłodnym, ale przeczystym, diamentowym, czasami z leciutkim odcieniem żółci. Jakby nie tyle odbijały promienie słońca, co same świeciły i blaski rozsiewały.
Na
oglądanie dalekiego wschodu słońca się spóźniłem, ale
widziałem naszą gwiazdę przynajmniej dwukrotnie wschodzącą ponad
grzbiet pobliskiego wzgórza – jak się okazuje nie tylko w górach
można oglądać kilka wschodów jednego dnia.
Wcześnie rano był spory mróz, gałęzie i badyle pokrywał cienka, matowa warstwa zmrożonej wilgoci z powietrza, charakterystyczna na mroźnego początku zimowego dnia. W południe było ciepło, więc szybko znikła, ale nieco dłużej utrzymał się lód na gałęziach drzew, a na badylach gruba szadź, czy raczej świecące i malownicze połączenie szadzi i lodu.
Po wyjątkowo spektakularnym pokazie świateł wczesnego ranka, cały dzień widziałem skry na śniegu i błękit nad głową, a przed zachodem słońca kolorów znowu przybyło, chociaż o innej palecie, bardziej stonowanej, jakby nieco zasmuconej. Barwy budziły nostalgiczny nastrój, oglądałem się wstecz za mijającym dniem.
Głównym celem dzisiejszej wędrówki było odwiedzenie mojej brzozy. Tak, wiem, wiem: wiele jest „moich” drzew na Roztoczu i w Sudetach, wiele wśród nich to brzozy, ale ta jest wyjątkowa, jest najbardziej moja ze wszystkich moich brzóz.
Oto ona na zdjęciach z kilku odwiedzin:
Dzisiaj zrobiłem jej szczególnie długą sesję zdjęciową, bo i szczególnie się wystroiła (oczywiście) dla mnie w lodową sukienkę. Nie ma w niej nic wyjątkowego, poza tym, że kiedyś mnie uwiodła i teraz nie potrafię patrzeć na nią chłodnym, analizującym wzrokiem.
Przemiany kolorów w ciągu dnia, a szczególnie wczesnym rankiem, były wspaniałe. Oto mizerne odbicie tego całodniowego spektaklu na moich zdjęciach. Kolejno wczesny ranek, późne popołudnie, zachód słońca, wieczór.
Obrazki ze szlaku
Sosny, jakże malownicze i urodziwe drzewa!
Jeden z kilku na Roztoczu torów narciarskich. Ten jest we wsi Chrzanów. Tutaj jest garść informacji o nim.
Nim doszedłem do samochodu, na niebie zajaśniała Wenus.
Trasa: między Otroczem, Tokarami a Chrzanowem na zachodnim Roztoczu.
Statystyka: trasa mierzyła 14 km, a na szlaku byłem 9 godzin i kwadrans. Dni się wydłużają, różnica w stosunku do najkrótszych dni jest już wyraźna. Do samochodu doszedłem o 16.30, a jeszcze nie było całkiem ciemno. To spora różnica, skoro tutaj, we wschodniej Polsce, w najkrótsze dni ciemno jest już przed godziną 16.
Jeśli już o długości dnia piszę, dodam, że w zimie dzień jest krótszy na północy Polski niż na jej południu. Różnica jest widoczna – w grudniu, w czasie mojej pracy w Białymstoku, zmierzch zaczynał się około piętnastej.
PS
Sięgnąłem po „Pamięć i styl” Marcela Prousta, książkę, którą kiedyś czytałem nie chcąc dojść do ostatniej strony, książkę wyjątkowo cenną dla mnie.
Krótki
cytat ze wstępu pióra M. P. Markowskiego, a pozostający w związku z opisanym dniem.
>> Ruskin (…), podobnie jak Proust, uważał, że jedyną możliwą religią jest religia piękna. Po drugie, Ruskin otwierał przed Proustem świat doznań zmysłowych, przekonując, że rzeczy mają wartość same w sobie, że myśl „urzeczywistnia się w ciałach z rzeźbionego marmuru, w pokrytych śniegiem górach, w malowanym wizerunku twarzy” i że piękna należy szukać w tym, co jawi się zachwyconemu spojrzeniu, choć domaga się jeszcze odczytania. Jak pisał Robert de la Sizeranne, autor książki „Ruskin i religia piękna”, którą Proust się zaczytywał, „prawdę estetyczną w przeciwieństwie do prawdy naukowej stanowi to, co widzimy, a nie to, co wiemy, to, co czujemy, nie zaś to, co pojmujemy.(...)<<