Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

poniedziałek, 17 lutego 2025

O niebie nad nami

 140225

W nocy padał śnieg. Kilka kilometrów po zjeździe z S19 na białe roztoczańskie drogi zmieniłem plany, nie chcąc tracić czasu na długą, wolną jazdę. Tyle razy przejeżdżałem przez tę wieś jadąc gdzieś dalej, a jej okolic nie znam – pomyślałem, i zacząłem rozglądać się za dogodnym miejscem na samochód. Kwadrans później minąłem ostatnie domy i wyszedłem na rozległe, lekko pofałdowane pola.

 Było kilka stopni mrozu, w powietrzu wisiała mgiełka, wiatr niósł drobny twardy śnieg, czułem na twarzy ostre ukłucia. Kaptur musiałem szczelnie zapiąć pod szyją, czego staram się nie robić ponieważ wtedy najgłośniejszym i ustawicznym dźwiękiem jest odgłos ocierania kaptura o głowę. Dłonie nie marzłyby, gdyby nie zdejmowanie rękawic do zrobienia zdjęć. Na szczęście miałem na sobie tyle warstw ubrań, że nie marzłem – w przeciwieństwie do baterii w telefonie i aparacie, które odmówiły pracy przed powrotem do samochodu. Zwykle ładuję je w czasie przerw z dużego akumulatora, ale dzisiejsza wędrówka była klasycznie zimowa, czyli z nielicznymi i krótkimi przerwami.

Cały dzień szedłem nieznanymi mi drogami. Pagórów nie ma tam wiele, ale drogi są ładne, widoki dalekie, pola często przystrojone samotnymi drzewami, które – prawda to powszechnie znana – są niczym ta przysłowiowa perła w koronie.

 Na tym zdjęciu widać w oddali płytką dolinę z samotnymi drzewami; na pewno przyjdzie czas ich bliższego poznania.


Minąwszy ostatnie drzewa lasku, zobaczyłem grupkę pięciu łosi. Stały może 150 metrów ode mnie i patrzyły w moją stronę. Przyjrzałem się im, zrobiłem zdjęcia, a kiedy ruszyłem dalej, one spokojnie, bez paniki, pobiegły. Te zwierzęta, jedne z największych, skoro chyba tylko żubrom ustępują, mają cechę szczególną: łączą przeciwieństwa. Są niezgrabne, mają paskudne pyski, chodzą jakoś tak pokracznie, a jednocześnie są… ładne. One mi się podobają i czuję do nich sympatię. Czy się bałem, skoro w pół minuty mogły dobiec do mnie? Szczerze mówiąc nie przyszło mi to do głowy. One nie są agresywne. Kiedyś łoś przeszedł obok mnie w odległości dwóch kroków – jakby mnie nie widział.

 Klasycznie zimowe widoki i wrażenia: czarne nagie drzewa, zamglenie pogłębiające wrażenie oddalenia, bezruch zamarłej przyrody łamany jedynie grupkami saren próbującymi wyskrobać coś spod zmarzliny – zimne, wietrzne i śnieżne pustkowie z dala od ludzi. Nagle w oddali, na granicy widzialności, widzę przycupnięte, jakby zimą przygniecione, pudełka domów przykrytych białymi prostokątami dachów. Jakże ciepły może być ich widok, tak zwykły przecież w ciepły i słoneczny czas, ileż miłych wspomnień przywołuje, ileż tęsknot budzi!

Pewna część urody Roztocza źródłami tkwi w dzieciństwie na wsi, gdzie co prawda nie było wyraźnych pagórków, ale tak wąskie pola owszem, były. Wydaje mi się jednak, że ciepło w piersi odczuwane na widok tych poletek, tradycyjnych rodzinnych gospodarstw, stodół z białymi dzisiaj dachami, nie tylko bierze się ze wspomnień dzieciństwa. Te odczucia są po prostu na wskroś polskie, sięgające naszej tradycji, historii i kultury – naszych korzeni narodowych. One są na tamtych niwach, nie w firmach technologicznych, ani tym bardziej nie na facebookach i innych blogach. Kilkadziesiąt lat w pamięci jednostki to całe życie, ale dla narodu to chwila wobec wielu wieków kształtowania się naszego języka i kultury.

Obrazki ze szlaku




 Droga, moja miła droga.

 

Roztoczańskie doły.

 Wierzby wystrojone przedwiosennie.

 Krzyż ocieniony modrzewiem i tujami. Chyba jedyny taki na Roztoczu.

 Stary i nowy krzyż przydrożny. Zgodnie ze zwyczajem, stary nie został usunięty, a że nie ma już sił stać, drzewa pomagają mu niczym Samarytanin z opowieści biblijnej.

 Samotne gospodarstwo i specjalnie zbudowana długa linia energetyczna doprowadzająca prąd do zabudowań. Kiedyś społeczeństwo finansowało budowę takiej linii aby ludzie mieli prąd, teraz dopłaca zamożnym do zakupu drogiego samochodu elektrycznego.

 


Zmarznięte i sczerniałe słoneczniki. Takie same, które kilka miesięcy temu rwały oczy swoją urodą.



 Drewniany domek. W środku małe pomieszczenie kuchenne z tradycyjnym paleniskiem pełniącym też rolę pieca grzewczego, obok niewiele większa izba. Cały dom mierzy jakieś 40 metrów kwadratowych.

Dla ilu ludzi był rodzinnym gniazdem, z którego wyfrunęli gdzieś daleko? Ilu ludzi przyszło w nim na świat, doczekało starości, ilu świat pożegnało? Gdzie są teraz ludzie, którzy dziećmi będąc wspinali się na te stare jabłonie? Czy pamiętają, jak babcia dawała im na śniadanie pajdę czerstwego chleba i kubek mleka z rannego udoju? Czy wiedzą już, jak piękny czas wtedy przeżywali?

 Dzisiaj widziałem jeszcze kilka takich domów – światów z przerwaną historią.


Dwie studnie. Jedna bogato odnowiona, na pokaz, druga zapomniana, skazana na ruinę. Zaglądałem do niej, dotykałem spękanej, chropawej cembrowiny i... wspominałem. Otóż mój dziadek był studniarzem, przez parę wakacji pracowałem u niego, czyli kopałem dokładnie takie studnie, chcąc zarobić na wymarzony motorower.

Opowiem o jednym obrazie spośród wielu przechowywanych w pamięci. Na dnie głębokiej studni jest ciemno i szybko robi się duszno, a kiedy spojrzy się w górę, widać nieprzeniknioną ciemność, czerń zupełną, a na jej środku pałający jasnością mały krążek. Nic więcej. Tak widziany jest spod ziemi nasz swojski słoneczny świat. Dopiero z takiego miejsca jak dno studni (albo kopalnia) w pełni można zrozumieć, co tak naprawdę znaczy pojęcie słonecznego świata. Obraz obudził tak silne emocje, że mimo upływu pięćdziesięciu pięciu lat pamiętam, a kiedy go wspomnę, wraca do mnie owe wyjątkowe splątanie piękna, zdziwienia zabarwionego strachem i pragnienia zobaczenia nieba nad głową.

 Opuszczone gospodarstwo. Dom mieszkalny z lat siedemdziesiątych, w dobrym stanie. Na niejednej budowie dokładnie takich domów pracowałem w wakacje. Były wtedy wyznacznikiem wysokiego statusu materialnego i marzeniem milionów ludzi, a teraz jeden z nich stoi niechciany, niepotrzebny. Rozejrzałem się wokół: koniec bocznej uliczki małej wioski, najbliższy dom stoi ponad 200 metrów dalej, ładna okolica, cisza, czyste powietrze. Gdybym miał mniej lat i dwa zera więcej na koncie…

 Dla kontrastu: nowy dom właścicieli winnicy. Mówi się, że o gustach nie należy pisać, więc nie będę.







Samotne drzewa.

Trasa: z Majdanu Grabiny na wschód, pod Annów. Powrót polami na południe od Bożej Woli i dalej brzegiem Studziańskiego Lasu.

Statystyka: niemal 20 km w prawie 9 godzin.










wtorek, 11 lutego 2025

Lipowa aleja

 040225

W niewielkiej odległości od mojego miasta są dwie aleje starych lip. Już w minionym roku obiecałem sobie poznać je dokładniej, ale tak się złożyło, że dopiero dzisiaj przyjrzałem się jednej z nich. Wzdłuż lokalnej drogi rośnie ponad setka wiekowych lip drobnolistnych, drzew wyjątkowych w naszej kulturze, uznawanych nie tylko za pożyteczne, ale i przyjazne ludziom oraz bliskie… bogom. Nawet wprowadzenie chrześcijaństwa ponad tysiąc lat temu nie zmieniło tego przekonania, i do dzisiaj niemal wyłącznie lipami obsadza się przydrożne krzyże i kapliczki.


 Oto ci piszą o lipach ludzie korzystający z ich dobroczynnego wpływu na nas.

>>Lipa – uważana była obok dębu za drzewo „święte”. Otaczano ją czcią za swoje piękno oraz miododajne kwiaty mające moc leczniczą. To ulubienica poetów – minimalizuje zmęczenie, stymuluje pracę układu oddechowego i krążenia. Poza tym lipy uwrażliwiają na otaczający świat. Wysuszone kwiatostany lipy mają działanie napotne i łagodzące podrażnienia. Są wykorzystywane w chorobach przeziębieniowych i infekcyjnych. Sadzono ją przy dworach a obecnie przy domach; w jej cieniu panował spokój i rodzinna harmonia.<<


Lipy dzisiaj oglądane wyróżnia nie tyle wielkość, chociaż małe nie są, co pnie pokryte naroślami tak niesamowitymi, tak dziwnych kształtów i dużych rozmiarów, że oglądane z bliska przestają kojarzyć się z drzewami. Na tej stronie jest bardzo dużo informacji o tych drzewach. Zwróciłem uwagę na pnie bardzo starych lip widoczne na zamieszczonych tam zdjęciach: nie mają takich narośli.


 
Autor strony wspomina o pewnej znanej – także mnie – lipie bieszczadzkiej; ledwie kilka miesięcy temu miałem okazję ją odwiedzić po latach niewidzenia. Niżej publikuję jej zdjęcie. Rośnie w Beniowej, wsi nieistniejącej od powojennych czasów. Faktycznie jest piękna i czyni wielkie wrażenie swoją wielkością oraz… ciepłem.

Mimo swojego wieku pień ma zwykły, dość równy, pokryty korą spękaną w sposób typowy dla gatunku. Lipy widziane dzisiaj od razu skojarzyły mi się z pokręconymi i też mającymi narośle bukami rosnącymi w miejscach dawnego wypasu bydła w Bieszczadach. 

 

Są takie, ponieważ były ogryzane przez zwierzęta. Wydaje mi się, że te lipy kształt swoich pni mają przez ludzi wielokrotnie ucinających ich boczne, nisko wyrastające gałęzie. Lipy dobrze znoszą takie zabiegi, nie obumierają, ale w rezultacie ponawianych prób wypuszczenia nowych pędów oraz zabliźnienia wcześniejszych ran, powstają dziwne zgrubienia – świadectwa niełatwej przeszłości tych drzew. Na kilku lipach widziałem świeże ślady uciętych gałęzi, więc ten proces trwa nadal.


 Widziałem na pół obumarłe pnie żywiące odrosty tak już grube, że zamienione w konary – nowe życie na resztkach starego.





Widziałem wiele dziupli; niewielkich, obwiedzionych grubym wałem nowej tkanki próbującej zasklepić ranę (albo już zamkniętych), ale i rozległych rozczepień pni po wyłamanych grubych konarach. Zaglądając do ich wnętrz, raz czy dwa widziałem, zdumiony, grube pędy odrostów wyrastających z dna, przy ziemi, a wyżej wrośniętych w macierzysty pień; widok tych dziupli wydawał się pobojowiskiem.


 Widać też było wyraźnie charakterystyczną dla lip skłonność do wypuszczania odrostów szczególnie licznych przy ziemi. Niektóre drzewa stały jakby otoczone gęstą szczotką.

 Tutaj inny ślad ludzi – kawałek blachy kiedyś przybitej do drzewa, teraz wrośnięty w pień.

Lipy odwiedzę na początku lata, w czasie ich kwitnienia.

Jeszcze wiersz naszego Poety:

>> Gościu, siądź pod mym liściem, a odpoczni sobie!
Nie dojdzie cię tu słońce, przyrzekam ja tobie,
Choć się nawysszej wzbije, a proste promienie
Ściągną pod swoje drzewa rozstrzelane cienie.
Tu zawżdy chłodne wiatry z pola zawiewają,
Tu słowicy, tu szpacy wdzięcznie narzekają.
Z mego wonnego kwiatu pracowite pszczoły
Biorą miód, który potym szlachci pańskie stoły.
A ja swym cichym szeptem sprawić umiem snadnie,
Że człowiekowi łacno słodki sen przypadnie.
Jabłek wprawdzie nie rodzę, lecz mię pan tak kładzie
Jako szczep napłodniejszy w hesperyskim sadzie. <<

Piękna pięćsetletnia polszczyzna pobawiona współczesnych śmieci.

Na zakończenie proszę o wysłuchanie tego cudownego i perfekcyjnie wykonanego utworu. Poprawi nastrój, przyrzekam ja Wam! :-)

Aby stworzyć takie widowisko, społeczeństwo musi być stać na bardzo drogie, wieloletnie kształcenie dziesiątków ludzi. Musi wydać miliony, aby uzdolnieni ludzi mogli skupić się na opanowaniu sztuki dobywania piękna z ruchu i dźwięku. Mało jest powodów, dla których warto się bogacić społeczeństwom, a jednym z nich jest możliwość kontemplacji tak wysublimowanego piękna.