140225
W nocy padał śnieg. Kilka kilometrów po zjeździe z S19 na białe roztoczańskie drogi zmieniłem plany, nie chcąc tracić czasu na długą, wolną jazdę. Tyle razy przejeżdżałem przez tę wieś jadąc gdzieś dalej, a jej okolic nie znam – pomyślałem, i zacząłem rozglądać się za dogodnym miejscem na samochód. Kwadrans później minąłem ostatnie domy i wyszedłem na rozległe, lekko pofałdowane pola.
Było kilka stopni mrozu, w powietrzu wisiała mgiełka, wiatr niósł drobny twardy śnieg, czułem na twarzy ostre ukłucia. Kaptur musiałem szczelnie zapiąć pod szyją, czego staram się nie robić ponieważ wtedy najgłośniejszym i ustawicznym dźwiękiem jest odgłos ocierania kaptura o głowę. Dłonie nie marzłyby, gdyby nie zdejmowanie rękawic do zrobienia zdjęć. Na szczęście miałem na sobie tyle warstw ubrań, że nie marzłem – w przeciwieństwie do baterii w telefonie i aparacie, które odmówiły pracy przed powrotem do samochodu. Zwykle ładuję je w czasie przerw z dużego akumulatora, ale dzisiejsza wędrówka była klasycznie zimowa, czyli z nielicznymi i krótkimi przerwami.
Cały dzień szedłem nieznanymi mi drogami. Pagórów nie ma tam wiele, ale drogi są ładne, widoki dalekie, pola często przystrojone samotnymi drzewami, które – prawda to powszechnie znana – są niczym ta przysłowiowa perła w koronie.
Na tym zdjęciu widać w oddali płytką dolinę z samotnymi drzewami; na pewno przyjdzie czas ich bliższego poznania.
Minąwszy ostatnie drzewa lasku, zobaczyłem grupkę pięciu łosi. Stały może 150 metrów ode mnie i patrzyły w moją stronę. Przyjrzałem się im, zrobiłem zdjęcia, a kiedy ruszyłem dalej, one spokojnie, bez paniki, pobiegły. Te zwierzęta, jedne z największych, skoro chyba tylko żubrom ustępują, mają cechę szczególną: łączą przeciwieństwa. Są niezgrabne, mają paskudne pyski, chodzą jakoś tak pokracznie, a jednocześnie są… ładne. One mi się podobają i czuję do nich sympatię. Czy się bałem, skoro w pół minuty mogły dobiec do mnie? Szczerze mówiąc nie przyszło mi to do głowy. One nie są agresywne. Kiedyś łoś przeszedł obok mnie w odległości dwóch kroków – jakby mnie nie widział.
Klasycznie zimowe widoki i wrażenia: czarne nagie drzewa, zamglenie pogłębiające wrażenie oddalenia, bezruch zamarłej przyrody łamany jedynie grupkami saren próbującymi wyskrobać coś spod zmarzliny – zimne, wietrzne i śnieżne pustkowie z dala od ludzi. Nagle w oddali, na granicy widzialności, widzę przycupnięte, jakby zimą przygniecione, pudełka domów przykrytych białymi prostokątami dachów. Jakże ciepły może być ich widok, tak zwykły przecież w ciepły i słoneczny czas, ileż miłych wspomnień przywołuje, ileż tęsknot budzi!
Pewna część urody Roztocza źródłami tkwi w dzieciństwie na wsi, gdzie co prawda nie było wyraźnych pagórków, ale tak wąskie pola owszem, były. Wydaje mi się jednak, że ciepło w piersi odczuwane na widok tych poletek, tradycyjnych rodzinnych gospodarstw, stodół z białymi dzisiaj dachami, nie tylko bierze się ze wspomnień dzieciństwa. Te odczucia są po prostu na wskroś polskie, sięgające naszej tradycji, historii i kultury – naszych korzeni narodowych. One są na tamtych niwach, nie w firmach technologicznych, ani tym bardziej nie na facebookach i innych blogach. Kilkadziesiąt lat w pamięci jednostki to całe życie, ale dla narodu to chwila wobec wielu wieków kształtowania się naszego języka i kultury.
Obrazki ze szlaku
Droga, moja miła droga.
Roztoczańskie doły.
Wierzby wystrojone przedwiosennie.
Krzyż ocieniony modrzewiem i tujami. Chyba jedyny taki na Roztoczu.
Stary i nowy krzyż przydrożny. Zgodnie ze zwyczajem, stary nie został usunięty, a że nie ma już sił stać, drzewa pomagają mu niczym Samarytanin z opowieści biblijnej.
Samotne gospodarstwo i specjalnie zbudowana długa linia energetyczna doprowadzająca prąd do zabudowań. Kiedyś społeczeństwo finansowało budowę takiej linii aby ludzie mieli prąd, teraz dopłaca zamożnym do zakupu drogiego samochodu elektrycznego.
Zmarznięte i sczerniałe słoneczniki. Takie same, które kilka miesięcy temu rwały oczy swoją urodą.
Drewniany domek. W środku małe pomieszczenie kuchenne z tradycyjnym paleniskiem pełniącym też rolę pieca grzewczego, obok niewiele większa izba. Cały dom mierzy jakieś 40 metrów kwadratowych.
Dla ilu ludzi był rodzinnym gniazdem, z którego wyfrunęli gdzieś daleko? Ilu ludzi przyszło w nim na świat, doczekało starości, ilu świat pożegnało? Gdzie są teraz ludzie, którzy dziećmi będąc wspinali się na te stare jabłonie? Czy pamiętają, jak babcia dawała im na śniadanie pajdę czerstwego chleba i kubek mleka z rannego udoju? Czy wiedzą już, jak piękny czas wtedy przeżywali?
Dzisiaj widziałem jeszcze kilka takich domów – światów z przerwaną historią.
Dwie studnie. Jedna bogato odnowiona, na pokaz, druga zapomniana, skazana na ruinę. Zaglądałem do niej, dotykałem spękanej, chropawej cembrowiny i... wspominałem. Otóż mój dziadek był studniarzem, przez parę wakacji pracowałem u niego, czyli kopałem dokładnie takie studnie, chcąc zarobić na wymarzony motorower.
Opowiem o jednym obrazie spośród wielu przechowywanych w pamięci. Na dnie głębokiej studni jest ciemno i szybko robi się duszno, a kiedy spojrzy się w górę, widać nieprzeniknioną ciemność, czerń zupełną, a na jej środku pałający jasnością mały krążek. Nic więcej. Tak widziany jest spod ziemi nasz swojski słoneczny świat. Dopiero z takiego miejsca jak dno studni (albo kopalnia) w pełni można zrozumieć, co tak naprawdę znaczy pojęcie słonecznego świata. Obraz obudził tak silne emocje, że mimo upływu pięćdziesięciu pięciu lat pamiętam, a kiedy go wspomnę, wraca do mnie owe wyjątkowe splątanie piękna, zdziwienia zabarwionego strachem i pragnienia zobaczenia nieba nad głową.
Opuszczone gospodarstwo. Dom mieszkalny z lat siedemdziesiątych, w dobrym stanie. Na niejednej budowie dokładnie takich domów pracowałem w wakacje. Były wtedy wyznacznikiem wysokiego statusu materialnego i marzeniem milionów ludzi, a teraz jeden z nich stoi niechciany, niepotrzebny. Rozejrzałem się wokół: koniec bocznej uliczki małej wioski, najbliższy dom stoi ponad 200 metrów dalej, ładna okolica, cisza, czyste powietrze. Gdybym miał mniej lat i dwa zera więcej na koncie…
Dla kontrastu: nowy dom właścicieli winnicy. Mówi się, że o gustach nie należy pisać, więc nie będę.
Samotne drzewa.
Trasa: z Majdanu Grabiny na wschód, pod Annów. Powrót polami na południe od Bożej Woli i dalej brzegiem Studziańskiego Lasu.
Statystyka: niemal 20 km w prawie 9 godzin.