Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

czwartek, 18 listopada 2021

Na moim pogórzu

 101121

Wziąłem dzień wolny (przecież jestem emerytem!) i pojechałem na Pogórze Kaczawskie, do Kondratowa. Nie wiem, czemu akurat tam; chyba przypomniały mi się wzgórza widziane tam wiosną minionego roku, ale też nie bez znaczenia była zagadka lokalizacji Kondratowego Wzgórza. Te poszukiwania są stałym zajęciem w czasie wędrówek wokół wioski, może nawet swoistym hobby. Czy muszę dodawać, że dawno już byłem na każdym wzgórku w okolicy, który może być szczytem tego wzgórza? Że te poszukiwania są pretekstem?

W ostatnich dniach drzewa straciły niemal wszystkie liście. Jedynie brzozy nadal są wystrojone jesiennie, ale i wśród nich wiele jest nagich, już zimowych. Klony stoją zapatrzone w kolorowe kobierce rozścielone na ziemi wokół nich, a tylko nieliczne jeszcze trzymają resztki swoich liści, ale najwyraźniej ostatkiem sił, skoro byle powiew wiatru je porywa. Patrząc na trzepotanie się liści na wietrze i ich niezdecydowany lot ku ziemi, pomyślałem, że drzewa wcale nie chcą je zrzucać, a zmuszane, robią to z żalem.

Ściany lasów liściastych utraciły swoją naturalną zieleń pokazując szare i czarne gałęzie. Nagle zrobiło się listopadowo.

Dzieje się tak niepostrzeżenie dla mnie. Przemianę zieleni w paletę jesiennych barw dostrzegam, ale jej ubożenia aż do szarości już nie. W tej mojej ślepocie dopatruję się niezgody na szarą jesień i zimę.

Powyżej wioski są miejsca, z których widać główne pasma kaczawskie i po dużym fragmencie Rudaw oraz Karkonoszy. Dzisiaj znowu miałem okazję widzieć punktowe jasne światełko na szczycie Śnieżki – odbicie słońca w oknie obserwatorium. Drobiazg, owszem, ale wrażenie czyniący i po prostu ładny.

Obszedłem wszystkie możliwe Kondratowe Wzgórza. Może słowo wyjaśnienia. Lokalizacji jest przynajmniej dwie, a może i trzy; ich ilość zależna jest od ilości oglądanych map, których autorzy nie mogą się zdecydować. Na jednym miejscu stoi typowy podwójny betonowy słupek, jakie są stawiane na niektórych szczytach, ale ten sterczy na płaskim polu; wydaje mi się, że szczyt ładnego sąsiedniego wzniesienia jest wyższy. 


W minionym roku byłem na tym właśnie wzgórzu w porze kwitnienia głogów. Może wspomnienie tego widoku sprowadziło mnie dzisiaj tutaj?

 


Drugie miejsce jest oddalone o kilkaset metrów i trudno mi powiedzieć o wzajemnej wysokości tych dwóch miejsc. Podoba mi się, ponieważ wzgórze ma wyraźnie zaznaczony szczyt i rośnie na nim kępa drzew, nie jest więc równane pługiem jak to pierwsze.

Trzecim jest wyraźne wybrzuszenie wielkiego pola, które na samym początku moich detektywistycznych przygód miałem za właściwe Wzgórze.

Oczywiście odwiedziłem Dębowe Wzgórze, jedno z moich ulubionych miejsc, a skoro już tam byłem i na horyzoncie widziałem Czartowską Skałę…

 



Przypomniało mi się zdarzenie sprzed lat: w słoneczne późne popołudnie jesiennego dnia usiadłem pod największym dębem tego wzgórza z zamiarem spędzenia tam leniwej godziny do zmierzchu, ale widok Skały, tej sterczącej nad polami resztki starego wulkanu, już po kilku minutach poderwał mnie na nogi. Idąc forsownym marszem najkrótszą drogą, czyli bezdrożem po polach i łąkach, zdążyłem wejść na szczyt i z niego oglądać zachód. Dzisiaj szedłem wolno, rozglądałem się, zatrzymywałem, a nawet zbaczałem z drogi widząc coś ciekawego, czyli po prostu się szwendałem swoim zwyczajem. Ze szczytu widać Góry Kaczawskie i dalekie Karkonosze, przy dobrej widoczności widok jest pyszny, ale że patrzy się na południe, trudno o dobre zdjęcia; może poza wczesnym rankiem lub przed zachodem.




 Nieco na lewo, czyli ku wschodowi, z niebieskiej dali wyłaniają się Góry Wałbrzyskie.

Ten charakterystyczny kolor odległych gór jest barwą swobodnych wędrówek.

Po drugiej stronie, na północy, w dolinie widać domki Pomocnego, a za nimi i nad nimi malownicze wzgórza. Wypatrzyłem tam ładne drzewa; patrząc na nie ze szczytowej skały, jeszcze nie wiedziałem, że skręcę ku nim wydłużając drogę, by obejrzeć je z bliska.

W ich pobliżu, na zboczach wzgórz, są ukryte w lesie źródła dwóch strumieni. Wiedziałem o nich od lat, ale jakoś nigdy nie było okazji ich poznania – do dzisiaj.

Charakterystyczny kształt początku jaru wypłukanego przez strumień, owe przełamanie płaszczyzny przypominające nieco siodło, widać już przy pierwszych drzewach, ale na dnie nie było wody.



 Teraz często strumienie zaczynają się niżej, czasami dużo niżej od swoich pierwotnych źródeł – wymądrzałem się w myśli. Druga strona płytkiego jaru wydała mi się wygodniejsza do przejścia, ale okazało się, że stawiając krok zrobiłem błąd. Noga zapadła się w czarnym błocie przykrytym z wierzchu kolorowymi liśćmi. Chcąc się podeprzeć, natychmiast postawiłem drugą, ale też się zapadła, na szczęście tylko do połowy łydek. Przeszedłem parę kroków wyciągając buty z mlaszczącym odgłosem. Woda jednak była. Niewiele, ale akurat tyle, żeby rozmoczyć ziemię. Tak jest, gdy w miejscach potencjalnie podmokłych idzie się z kijami pod pachą i myślami wśród chmur. Oczywiście buty, otulone ochraniaczami, w środku zostały suche, bo żeby nabrały wody, musiałbym wejść w rzekę. Błoto po drodze się wykruszyło.

Dzisiaj założyłem masywne buty uszyte z grubej skóry. Trudno je przemoczyć, jeszcze trudniej zużyć. Mam je 10 lat, a wystarczą do końca moich dni, skoro nie są jedynymi butami na wędrówki. Zakładam je na krótkie trasy albo wtedy, gdy spodziewam się ciężkich warunków, ponieważ oprócz zalety odporności na wodę mają poważną wadę związaną z ich masywnością, mianowicie dużo ważą. Dwa razy więcej od niedawno kupionych markowych butów robionych według współczesnych trendów: delikatne, a więc szybko się zużywające, ale i te lubię. Nie tylko są lekkie i wygodne, ale też mają podeszwy o rewelacyjnej przyczepności. O nich napiszę może przy innej okazji. Na zdjęciu dzisiejsze buty, kastingery; to nazwa firmy, bodajże austriackiej. Czyż nie budzą zaufania? Ja twierdzę, że są też bardzo ładne.


 Po letnich utrudnieniach w wędrówkach bezdrożami, bardziej doceniam obecną swobodę. Właśnie wracałem do wioski idąc brzegiem pola i tylko dlatego zobaczyłem ruiny zamku, o których nie wiedziałem. Ukryte są między drzewami, jadąc szosą trudno je wypatrzeć. Oczywiście podszedłem pod ich kamienne ściany. Nie wiem, kogo była ta budowla i jak długo jest ruiną, dla mnie takie informacje są mniej ważne od wrażeń i myśli. Ludzie trudzili się latami przy obróbce kamieni i stawianiu tej budowli, później niejedno dzieciństwo mieszkańców przeminęło zamienione w starość, a budowla stała. Może była ciepło wspominanym domem przez kogoś, kogo losy rzuciły daleko? Zapewne te ruiny ukrywają nie jedną rodzinną tragedię, może nawet mord, ale niewątpliwie i wiele radości. Niżej murów zachowała się resztka lipowej alei; niemal widziałem między nimi spacerującą kobietę z dzieckiem. Ślad dróżki jeszcze się zachował.




 Resztki murów będą coraz niższe i niższe, aż w końcu schowają się wśród zarośli, a stare lipy, ostatni świadkowie historii zamku, posłużą miejscowym za opał.

Trasa:

Z Kondratowa poszedłem wzgórzami na południe od wioski, odwiedzając możliwe lokalizacje Kondratowego Wzgórza. Wszedłem na Czartowską Skałę, następnie poszedłem na wzgórza na północ od wioski Pomocne. Polami i drogami doszedłem pod Ziębniak, poznałem ruiny zamku w Kondratowie. Stamtąd wróciłem do samochodu zostawionego w pobliżu kościoła.

Dystans 17,5 km.

 




















niedziela, 14 listopada 2021

Szczepienia a nasza wolność

 071121

W związku ze szczepieniami, zwłaszcza przeciwko covid, często słyszę głosy oburzeń i protestów, a nawet twierdzenia o oszustwie. Niedawno widziałem duży profesjonalnie wydrukowany plakat na ulicy, była na nim fotografia dziewczynki i napis: „Mamo, tato, nie pozwól mnie zaszczepić. Oni nas oszukują.”

Nie wiem, czy „oni” oszukują nas w kwestii istnienia wirusa, czy skuteczności szczepionki, ale w zasadzie różnica jest niewielka. Jeśli to oszustwo istniałoby, trzeba by uznać, że władze pospołu z koncernami farmakologicznymi zmuszają całe społeczeństwa do nieracjonalnych zachowań, świadomie rujnują gospodarki, a nade wszystko że zmuszają ludzi do udziału w dziwacznych i nieuzasadnionych praktykach medycznych – w domyśle dla władzy lub pieniędzy.

Mam bardzo złe zdanie o politykach, jednak od uznawania ich za miernoty bogacące się kosztem społeczeństwa, do oskarżenia ich o działania skutkujące hekatombami ofiar, droga jest daleka. Większość tych ludzi, raczej zdecydowana większość u nas, to nieudacznicy, cwaniacy i kombinatorzy, ale nie ludobójcy. Że nie wiedzą o knowaniach korporacji? A ty, szary człowieku, wiesz? Oni mają do dyspozycji agencje wywiadowcze, laboratoria i specjalistów, i nie wiedzą o światowym spisku, a ty wiesz?? Dobrze, Polska to dziwny kraj, może akurat nasze władze nie wiedzą, ale przecież taka sytuacja jest na sześciu kontynentach. Na całym świecie przekupiono lub oszukano milion wysokich urzędników oraz lekarzy i laborantów mogących w laboratoriach dojść prawdy? A może wszyscy dobrowolnie zgodzili się wziąć udział w zamachu na ludzkość?

Paranoja i tą konstatacją zakończę temat spisku.

* * *

Nie wiem, na ile szczepionki są skuteczne, bo że są, to wiadomo od lat. Zainteresowani niech poczytają sobie o chorobach dziesiątkujących ludzi, zwłaszcza dzieci, przed czasem powszechnych szczepień.

Nie wiem, czy metody walki z covidem są najlepiej dobrane, mam co do tego wątpliwości, ale też nie znam wszystkich uwarunkowań ani nie jestem fachowcem od pandemii. Nie o tym chciałem napisać, a o protestach i twierdzeniu o ograniczaniu naszej wolności. Tak, jest ograniczana, i to od bardzo dawna. Prawdziwej wolności, czyli niczym nieskrępowanej, nie mamy od wielu wieków i mieć nie będziemy, ale z przyczyn zupełnie niezwiązanych z jakimikolwiek knowaniami kogokolwiek.

Przez dziesiątki tysięcy lat żyliśmy w małych grupach ludzi znających się i często spokrewnionych, a w promieniu wielu kilometrów nie było nikogo, ale nawet wtedy jakieś ograniczenia były, bo żadna grupa ludzi nie może funkcjonować bez zakazów i nakazów, niechby regulujących prawa własności czy ustalających tabu.

Teraz na kilometrze mieszka nawet kilka tysięcy ludzi, więc abyśmy mogli żyć i funkcjonować w nienaturalnym dla siebie środowisku, konieczne stało się unormowanie naszych zachowań prawem coraz bardziej drobiazgowym. To proces trwający przez tysiąclecia i nie zakończony w naszych czasach.

Przynależność do społeczeństwa jest przymusowa w tym sensie, że jeśli żyjesz wśród ludzi, nie masz prawa nie uznawać ich praw. To nie wymysły korporacji ani żadne spiski, a prawa istniejące od dawna i na całym świecie.

Zaczęło się prawdopodobnie od zastrzeżenia tej włóczni i tej kobiety jako czyichś własności, później uznano, że w nocy ma być cicho by inni mogli spać, a za naruszenie tabu należy topić w bagnie. Ostatnio nakazano nam wolniejszą jazdę, zapinanie pasów, jeżdżenie w kaskach i pośrednio (poprzez różne ograniczenia) szczepienia. Zakazują stosowania starych pieców, jeżdżenia dymiącymi samochodami, wycinania lasów, a żeby postawić dom na swojej ziemi, ktoś inny musi wyrazić zgodę. Listę można znacznie wydłużyć, ponieważ ograniczeń jest coraz więcej, jednak każde z nich ma swoje konkretne powody wynikające z życia w dużych już nie grupach, a mrowiskach ludzkich, w świecie uprzemysłowionym i zurbanizowanym.

Żyjąc w dużych skupiskach skazujemy się na szereg ograniczeń i nakazów. Nie ma innej możliwości, chyba że ktoś kupi sobie wyspę albo osiedli się na Antarktydzie, chociaż i tam mogą obowiązywać pewne prawa. Chyba trzeba by całkowicie odciąć się od cywilizacji, ale wtedy czekałby nas los aborygena.

Właściwie czemu nie?…

Szczepienia, kaski, pasy, ograniczenia szybkości i wiele innych przepisów mają na celu zmniejszenie ilości kalectwa i śmierci, co leży w interesie społeczeństwa ponoszącego rozliczne koszta finansowe.

My, jako społeczeństwo, płacimy za kształcenie młodych ludzi aż do studiów włącznie, pomagamy rodzicom (różnie w różnych krajach, wiadomo), pokrywamy znaczną część kosztów leczenia dzieci i ludzi dorosłych, ale tak naprawdę, jeśli sięgnąć do praprzyczyn, okaże się, że nie robimy tego bezinteresownie. Społeczeństwo spodziewa się, że człowiek czterdziestoletnią pracą i odbieraniem mu części jego dochodów spłaci dług oraz będzie łożył na bieżące potrzeby wspólne, jak obrona czy drogi. Inwestujemy w młodego człowieka, dlatego bronimy swoich interesów zakazując obywatelom, a więc swoim członkom, tego i tamtego oraz nakazując to i owo. Nie jedź szybko, bo zabijesz siebie lub kogoś, zaszczep się, bo jeśli zachorujesz, my wszyscy poniesiemy stratę – oto finansowy powód wprowadzanych ograniczeń i przymusów.

* * *

Obejrzałem parę filmików z granicy z Białorusią. Odczucia miałem różne, tutaj napiszę o zdumieniu na wyobrażenie sobie kosztów, które my wszyscy ponosimy. Na administrację i jej biura też płacimy, niestety.

* * *

Słyszę głosy o rezygnacji z takich czy innych wymogów związanych z epidemią, bo nie można ludzi zmuszać, a jeśli ktoś zachoruje, niech płaci za leczenie. Też uważam, że tak byłoby najlepiej, ale co z tymi, którzy nie mieliby żadnego ubezpieczenia ani pieniędzy, a tacy byliby na pewno? Pozwolić im umrzeć? Problem w tym, że tak czy inaczej mamy przymus: albo wywierany na jednostkę (ubezpiecz się, bo nie będziemy za ciebie płacić), albo moralny przymus wywierany przez chorą jednostkę na społeczeństwo: leczcie mnie, bo nie mam pieniędzy!

Procedury medyczne są drogie i coraz droższe. Żadnego społeczeństwa, nawet w najbogatszych krajach, nie stać na zapewnienie wszystkim swoim obywatelom najlepszych z dostępnych na świecie metod leczenia. Czytałem o paroletnim chłopcu mającym poważną wadę rdzenia kręgowego. Można go wyleczyć niedawno opracowanym lekiem, ale koszt jest ogromny, idący w miliony. Co robić wobec ograniczonych środków finansowych? Uratować tego chłopca, czy sfinansować kilka drogich operacji innym chorym?

W związku medycyny z finansami tkwią nieistniejące wcześniej dylematy moralne. Sama medycyna swoim istnieniem tworzy takie dylematy.

Aby je zmniejszyć, a więc nie dopuścić do pozostawienia bez pomocy tamtego chorego a nieubezpieczonego, społeczeństwo finansuje jego leczenie, ale trzeba pamiętać, że dzieje się to kosztem tych, którzy nie tylko płacili składki, ale i dbali o siebie zgodnie z zaleceniami lekarzy. Dla nich zostaje mniej pieniędzy, a tym samym możliwości leczenia, dlatego mamy prawo, jako społeczeństwo, wymagać od ludzi, nawet pod rygorem prawa, zabezpieczenia swojego zdrowia. Ubezpieczyciel prywatny nie zapłaci odszkodowania, gdy dowie się, że nie stosowaliśmy się do przepisów BHP obowiązujących w pracy, natomiast od ubezpieczyciela społecznego, czyli od nas wszystkich, oczekuje się finansowania leczenia każdego chorego, nawet tego, który nie stosował się do najoczywistszych reguł.

Płacimy na leczenie częścią swoich dochodów, jednak składka dopasowana jest do naszych dochodów, a nie potrzeb wynikających z zapewnienia najlepszej z możliwych opieki medycznej. W finansowaniu służby zdrowia działa prawo wielkich liczb: osoba mało chorująca więcej wpłaci pieniędzy na potrzeby leczenia niż ich wykorzysta; u ludzi chorowitych jest odwrotnie. Póki wahania ilościowe mieszczą się w pewnym przedziale, wszystko funkcjonuje przy określonym dofinansowaniu ze skarbu państwa, ale jeśli ilość koniecznych usług medycznych wzrasta, jak obecnie, albo gdy społeczeństwo się starzeje, jak u nas, służba zdrowia więcej kosztuje, a nawet staje się niewydolna. Skarb, czyli my wszyscy, musi lukę uzupełnić. Można zabrać innym, można rozwodnić walutę drukując jej wielkie ilości, jak to teraz robi się na całym świecie, ale tak czy inaczej w ostateczności płacą członkowie społeczności podwyżkami cen i podatków, stratą wartości oszczędności, niepewnością o przyszłość i wahaniami na rynkach.

Jest jeszcze możliwość ubezpieczeń prywatnych, ale tę kwestię i jej pochodne zostawię na boku, bo nie o wadach obecnego systemu finansowania służby zdrowia miałem pisać, a o ograniczeniach jednostki żyjącej w społeczeństwie.

* * *

Jeśli uważamy, że rządzący działają na naszą szkodę, powinniśmy wybrać do rządzenia innych, a nie dla marnych srebrników głosować na obecnie rządzących. Zmienić władze i prawa zgodnie z procedurami, ponieważ alternatywą jest anarchia. Rzymianie mówili „Dura lex, sed lex”. Może dałoby się wymyślić lepszy i bardziej sprawiedliwy system finansowania naszego leczenia, ale mamy taki, jaki mamy. Podobnie z prawem, któremu jesteśmy podlegli bez względu na naszą ocenę jego jakości.

* * *

Dla jasności dodam, że nie jestem zwolennikiem ingerencji rządów w życie ludzi ani w gospodarkę. Ich rola powinna być zminimalizowana, a prawa powinny być przejrzyste i ograniczone do minimum. Staram się tylko uzasadnić konieczność istnienia wielu obowiązków jednostek wobec społeczeństwa. Nie piszę o obowiązkach wobec władzy, ponieważ ta zmieniająca się grupa ludzi powinna być traktowana jak wynajęci specjaliści do wykonania pewnych zadań, a nie jak VIPy. Wynajmującym i decydującym o wszystkim, co istotne, winno być właśnie społeczeństwo. To, co u nas stanowczo niedomaga, to niemożność odwołania wybranych przed upływem kadencji oraz system z gruntu partyjny, w którym nasi wybrańcy postępują tak, jak im szef partii nakaże, a nie jak chce suweren, czyli my wszyscy. Problem, i to bardzo poważny, tkwi także w braku elementarnej wiedzy u znacznej części członków społeczeństwa mających prawo wyborcze, co wykorzystują rządzący do umocnienia swojego poparcia.

* * *

Wspomniałem tutaj o wielkich firmach farmakologicznych, więc może zaznaczę, że one, jak właściwie wszystkie duże i zamożne firmy, modelują rynek pod swoje potrzeby, przy pomocy wszechobecnych reklam wmawiając ludziom korzystne dla nich zachowania. Cóż, sposób na nich mam prosty: nie kupować rzeczy tylko dlatego, że jest trendy i jakaś aktualna gwiazdka reklamuje, a tak postępuje większość ludzi. Jeśli ten sposób wzmocnimy drugim, mianowicie obywaniem się niewielką ilością dóbr wszelakich, korporacje stracą wpływ na nas. Dobrze byłoby zabronić reklamowania leków, żeby nie było tak wielu tak szkodliwych reklam, w których kogoś nagle powala ból, a ona lub on bierze ibuprom i po sekundzie znowu biegnie zdobywać szczyty. Na przykładzie tego typu reklam widać, jak nam wmawiają nasze „potrzeby” i jak podatni jesteśmy na prymitywne filmiki i hasełka.

* * *

Pozwolę sobie raz jeszcze podkreślić swoją naczelną tezę: żyjąc w wielkich ludzkich mrowiskach, w nienaturalnym dla nas zagęszczeniu populacji, nie ma najmniejszych szans na pełną wolność jednostki – i trzeba ten fakt przyjąć bez sprzeciwu jako coś naturalnego i immanentnego dla określonej sytuacji. Wolność tak naprawdę jest stanem ducha i chociaż ze światem zewnętrznym może się utożsamiać, to jednak może niewiele mieć z nim wspólnego. Inaczej mówiąc, milioner latający po świecie własnym samolotem może odczuwać więcej przymusów i ograniczeń niż smolarz z Bieszczad.

* * *

Uwaga językowa: słysząc o „wyszczepieniu” społeczeństwa wzdrygam się z obrzydzenia. Wyszczepić, o ile w ogóle, to można stado bydła, nie ludzi.

* * *

Jeśli już wspomniałem o moralności, napiszę o swoim widzeniu tragicznej śmierci młodej kobiety zmarłej w szpitalu na skutek zaniechania usunięcia jej patologicznej ciąży.

Jestem człowiekiem wartościującym tradycyjnie. W moim rozumieniu młoda kobieta ma wielką wartość dla społeczeństwa, a ściślej dla jego przyszłości. Jest skarbem, i doprowadzenie do jej śmierci jest zbrodnią większą, niż śmierć mężczyzny.

Kto za nią odpowiada? Lekarze? Sądzę, że bali się odpowiedzialności wobec obowiązywania u nas paranoicznego prawa. Twórcy tegoż prawa? Owszem, ale kto konkretnie? Sejm? Tej instytucji nie da się pociągnąć do odpowiedzialności, bo właśnie ona tworzy prawo. Szara eminencja rządząca tym krajem od lat? On chciał się tylko przypodobać właściwemu sprawcy tragedii, a może spłacić dług. Jest organizacja, która od wieków wpaja społeczeństwom swoje fobie seksualne, organizacja na wskroś niemoralna. Właśnie na naszych oczach do milionów swoich ofiar dodała kolejną, nie ostatnią.


czwartek, 11 listopada 2021

Wałbrzyskie dni. Trójgarb

 311021

 

Pojechałem do Witkowa i krótkim, a więc stromym, niebieskim szlakiem poszedłem na Trójgarb.

Szlak wiedzie ciemnym lasem świerkowym, tu i ówdzie rozjaśnianym kolorami liści buków. Mozolne zdobywałem wysokość, a podejścia miałem około trzysta metrów, czyli sto pięter. Szedłem bez entuzjazmu, szedłem, bo tak zdecydowałem. Wejście na szczyt nie jest dla mnie głównym celem wędrówek, a wielokilometrowa dal widoczna na szczycie mniej ma uroku niż parokilometrowa. Są góry, na zboczach których byłem wiele razy, a na szczycie raz czy dwa, dawno temu; dobrym przykładem może tutaj być Okole. Ta wędrówka na szczyt Trójgarbu jest bodajże czwartą lub piątą; to dużo jak na moje standardy dotyczące szczytów. Po co więc poszedłem? Najwłaściwszą odpowiedzią będzie powiedzenie, że chciałem. Byłem też ciekawy innych szlaków wiodących na szczyt; teraz znam trzy. Przez kilka poprzednich dni wędrówek wałbrzyskich wiele razy, z różnych miejsc i odległości, widziałem tę górę. Kusiła mnie i w końcu skusiła. Dobrze zrobiłem idąc tam. Poznałem ładne i urozmaicone zbocza i piękne lasy bukowe. Właśnie buków i świerków rośnie najwięcej na zboczach tej góry, ale i trochę modrzewi oraz jaworów się spotyka. Drzewa wydają się wspinać na strome zbocza, a te najwyższe, widziane na tle nieba, jakby zwieszały się nad moją głową, niepewne swoich korzeni.

Widoków po drodze nie ma, poza przełączką pod samym szczytem. U podstawy wieży zauważyłem nowe, masywne, drewniane stoły i ławy. Pierwszymi zobaczonymi turystami były dwie kobiety w strojach do biegania. Pozazdrościłem determinacji. Rozmawialiśmy chwilę, panie były zniesmaczone wyglądem wieży postawionej na Śnieżniku. Faktycznie, jest brzydka, i niepotrzebna, bo widoki są i bez niej. Chociaż raz pomyślałem, zapinając się szczelnie i zakładając rękawice przed wejściem na wieżę. Na jej szczycie wiatr nie urwał mi głowy tylko dlatego, że mocno ją trzymałem. Drugą ręką musiałem trzymać aparat przy robieniu zdjęć tak, jakby ważył kilogramy, a na plecach czułem wściekłe chłostanie w wykonaniu luźnych pasków plecaka. Najdalsza dal mało była widoczna, ale z mgieł udało mi się wyłuskać zarys Ślęży.




Żółty szlak, a tym schodziłem, znacznie się różni od niebieskiego. Droga tylko pod szczytem jest stroma i wymagająca uwagi z powodu dużej ilości luźnych kamieni, później jej nachylenie jest małe. Las jest widniejszy, a że dużo w nim buków, także młodych, oszałamia feerią kolorów. Dosłownie co parę minut zatrzymywałem i patrzyłem, a bywało też, że cofałem się, chcąc widok zobaczyć nieco inaczej. W paru miejscach drogę pokrywa rudawe igliwie modrzewiowe, w wielu żółte i brązowe liście buków. Buki, piękne buki rosną wszędzie! Szaroołowiane słupy pni wyrastają nie z ziemi, a z kolorowego kobierca liści. Brodzi się tam w ich suchym szeleście, jak to zgrabnie napisała moja znajoma. Szlak meandruje i zawraca, omijając głębokie doliny lub strome jary ze strumieniami na dnie. 




Na wysokich i częstokroć stromych, a nawet urwistych, zboczach sterczą czarne skały, niektóre schodzą do samej drogi. Z bliska wyglądają jak stary, łuszczący się beton. To zlepieńce tworzone przez różnoraki materiał skalny; w mało spoistej skale metamorficznej tkwią twarde młodsze otoczaki, a takie kształty najczęściej tworzone są w wodzie. Okruchy zlepione w ciągu milionów lat leżenia gdzieś głęboko, teraz znowu się rozsypują.

Widać, że nie tylko polityczne dzieje tych stron były burzliwe, ale i geologiczne też.

Mając za sobą ponad połowę długiego dwugodzinnego zejścia, doszedłem do polanki za którą nie widziałem znaków szlaku, do tej pory oznakowanego poprawnie. Gdzie iść? Zrobiłem rundkę po małym rozdrożu i zobaczyłem strzałkę w lewo. Prowadziła w wąski jar o stromych ścianach. Dnem płynął niewielki błotnisty strumień przysypany gałęziami. Ani śladu wydeptanej ścieżki. Po paru minutach dogonił mnie mężczyzna. Skręciłem, bo tam jest strzałka – powiedział. Po stu metrach, wobec narastających trudności w marszu, właściwie w przedzieraniu się po gałęziach i błocie, oraz braku jakichkolwiek śladów ścieżki, uznaliśmy, że może szlak wiedzie górą. Udało się nam wejść po stromym zboczu, ale na górze zobaczyliśmy kolejne zbocza poryte zapadlinami i stromymi dolinami lub zagrodzone gęstwinami, a ścieżki ni śladu. Zeszliśmy z powrotem na dno. Mapa Googli z wbudowanym kompasem podpowiedziała kierunek, poszliśmy. Niewyraźna ścieżka niebawem się skończyła, ale mój towarzysz zobaczył ludzi idących nieco wyżej. Wdrapaliśmy się tam po zboczu, znajdując niewyraźny dukt; prowadził w dobrą stronę. Po kilkuset metrach doszliśmy do skrzyżowania szlaków, ale żółtego tam nie było. Wybrałem oznakowany szlak pasujący mi kierunkiem i po kilometrze wyszedłem z lasu. Nie wiem, gdzie się podział żółty szlak. Po analizie mapy uznałem, że idąc na skróty przecięliśmy go, bo gdzieś w pobliżu zawracał, ale nie widzieliśmy znaków. Prawdopodobnie prowadził tym mokrym jarem, ale czemu nie było tam ścieżki? Bo że nie było znaków, to wiadomo: ponieważ nie ma ich tam, gdzie najbardziej są potrzebne. Po prostu taka jest cecha szlaków. Po raz kolejny dowiedziałem się, dlaczego nie lubię nimi chodzić.

Polna droga wiodąca do Gostkowa zauroczyła mnie widokami. Szedłem nią powoli, zbaczałem na sąsiednie wzgórza, a po zejściu w pobliże wsi i ponownym obejrzeniu budowanej tam estakady, zawróciłem. Wyżej zszedłem z drogi na pola i szedłem nimi, omijając lasy. Tam jest po prostu pięknie. Bronię się przed uznaniem przewagi malowniczości tych okolic nad kaczawskimi, ale ona chyba istnieje.

Na środku wielkiego pola pęcznieje wzgórze, z konieczności omijane przez pługi, a na szczycie rośnie reumatyczna brzoza. Usiadłem pod nią i patrzyłem na cudny świat w zalewie późnopopołudniowego światła. Trójgarb wznosił się opodal, widziałem jego wieżę, lasy i sąsiednie szczyty. Widziałem też turystów wychodzących z lasu i idących w stronę wioski. Nie zatrzymywali się, szli do cywilizacji, kończyli wędrówkę, a przecież wokół tyle piękna prosiło się o dostrzeżenie, tyle mniejszych i większych, bliskich i dalszych gór widać było wokół, tyle brzóz płonących żółciami stało w zalewie światła!

Siedziałem na wzgórzu pod brzozą i patrzyłem. Skały robią wrażenie swoją masywnością, wielkością i trwaniem niemal nieskończonym, ale widoki, które najbardziej mnie ujmują, to te pofałdowane pola, brzozy na uskokach, wzgórki takie jak ten, wijąca się droga biegnąca gdzieś w nieznane. To jest dla mnie kwintesencja uroku, czyli wyżej cenię pogórze nad strome i wysokie szczyty. Tamte są wyniosłe, zimne, czasami trudne (a ja nie chcę się sprawdzać), często zalesione, tutaj mam uśmiech słońca na brzozach, uwodzącą mnie zalotną drogę i rozległy przestwór budzący pragnienie pójścia w dal.

Nikt nie zna tego miejsca, mimo że widać je z pobliskiej drogi. Ten wzgórek, te widoki, są tylko moje. Wiem, że wrócę do tego i do kilku innych miejsc. Wrócę, bo właśnie w ten sposób i w takich miejscach buduję swoje związki z górami.

PS 1

Zdjęcia łuny wschodu słońca nie podkolorowałem. Ciuszki Eos dokładnie takie miały barwy.

PS 2

Przykład nieporadności językowej urzędników z tablicy przy boisku w Witkowie:

Inwestycja miała na celu podniesienie jakości infrastruktury rekreacyjnej poprzez rozbudowę infrastruktury rekreacyjnej. Bardzo... celne.

PS 3

Minął ostatni dzień jesiennego urlopu, o ile emeryt może mówić o urlopie, oczywiście. Chyba jednak może, skoro w dwa dni później zacząłem pracę w starej firmie. Wróciłem z zamiarem pracy do wiosny.

 Trasa:

Ze wsi Witków poszedłem niebieskim szlakiem na Trójgarb. Schodziłem żółtym szlakiem, później zielonym, do wsi Gostków. Do Witkowa wróciłem idąc polami i łąkami.