Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

niedziela, 17 grudnia 2023

Pierwsza zimowa

 251123

Świeży, więc czysty i puszysty, śnieg po kostki, parę stopni na minusie, zimny wiatr, pięknie przybrane świerki i krajobrazy nagle pozbawione barw -- pierwsza w tym sezonie prawdziwie zimowa wędrówka sudecka. Nie jestem miłośnikiem zimy, także tej śnieżnej. W czasie minionych zim zdarzało mi się podziwiać śniegi skrzące się srebrzyście i diamentowo, widziałem je lekko żółte w niskim słońcu a w głębokim cieniu błękitne, przy czym użyte tutaj nazwy kolorów zupełnie nie pasują do opisu tych delikatnych przeczystych barw, ale z nazwami kolorów mam kłopot. Widziałem mroźne świty malowane czerwonym słońcem; drzewa, krzewy i zwykłe badyle bajecznie wystrojone skrzącą się szadzią. Owszem, widziałem i pamiętam piękne barwy i obrazy zimowe, ale taką urodę tej pory roku widuję rzadko. Znacznie częściej biel śniegu jest po prostu matowa pod szarym niebem i przykrywa świeżą zieleń ozimin na polach pozbawiając je kolorów. Poza nielicznymi drobiazgami krajobraz staje się monochromatyczny. Nie mogę jednak nie jechać w zimie w góry, tęsknota mi na to nie pozwala.

Wiedząc o śniegu i zimowej aurze, przed wyjazdem pojawiła się w głowie myśl o pojechaniu w góry tylko na jeden dzień, bo nagle kuszącą wydała mi się wizja długiego siedzenia w ciepłym pokoju przy biurku, ale byłem twardy i skusić się nie dałem. Wszak w pokoju czekały już częściowo spakowane torby, ponieważ w poniedziałek rano miałem wyjechać na miesiąc do Białegostoku. Skoro więc następna wędrówka mogła być możliwa dopiero w przyszłym roku, nie mogłem spędzić dnia pod dachem. Ponownie umówiłem się na nocleg w znanym od lat hotelu w Bolkowie i dwa dni ostatniego listopadowego weekendu spędziłem w Górach Wałbrzyskich.

W lewym górnym rogu dołączonej mapy widać pasmo wzgórz w pobliżu miasteczka Czarny Bór. Parę lat temu byłem tam, szedłem drogą pod szczytami, ale tylko do najbliższej drogi poprzecznej wiodącej w dół. Była tak ładna, że poszedłem za nią. Dzisiaj postanowiłem pójść dalej, przejść całe pasmo wzgórz nie dając się skusić tamtej drodze.

 

Byłem, przeszedłem górną drogę, ale wrócić mi trzeba, ponieważ jak zwykle nie wszędzie byłem, a jest tam ładnie; krajobrazy i wysokości są bardziej górskie niż pogórzańskie. Teraz sprawdziłem: ta miejscowość, Czarny Bór, ma wygląd miasta, ale formalnie nim nie jest.

Oczywiście wzgórza były tylko początkiem trasy wybranej tak, by jak najdłużej iść otwartymi przestrzeniami. Niespecjalnie pociągają mnie góry zalesione, z których nie ma widoków, ponieważ dal ma dla mnie urok magnetyczny.

Dal jest zawsze tym lepszym miejscem na styku nieba i ziemi, wyzbytym niedoskonałości nie tylko miejsca patrzenia, ale i czasu patrzenia. Droga do niej, czasami sama myśl o dali, pozwala zostawić za sobą smutki, problemy, a nawet – i tak bywa – samotność. Dal jest marzeniem, a że jest nieosiągalna, zawsze daleka, zawieść nie może.

Doszedłem do Czarnej Skały, miejsca oznaczonego na mapie jako góra, ale nie zobaczyłem tam górskich zboczy, a usypisko charakterystyczne dla kamieniołomów. Dopiero później uznałem, że góra mogła tutaj być, ale została wywieziona tak, jak wywożone na budowy są inne góry w Sudetach.

 Nieco dalej skręciłem w jakąś boczną drogę zamkniętą na szczycie garbu rzędem ustawionych kamieni i stamtąd, z krawędzi urwiska, zobaczyłem wielkie wyrobisko kamieniołomu. Był czynny, widziałem wielotonowe wozidła uginające się pod ciężarem wiezionych skał, a wydawały się maleńkimi mrówkami. Ile milionów ton było stąd wywiezionych? To miejsce, tak bardzo zmienione przez człowieka, ma ścisły związek z budowanymi drogami, także z pobliską ekspresówką S3, ponieważ używane tam kruszywa są dobywane w takich właśnie kamieniołomach, o czym należy pamiętać mówiąc o destrukcyjnym wpływie budów na środowisko.


 Idąc szerokim kołem tam, gdzie spodziewałem się dali, poznałem dwa malownicze i dość pokaźne wzgórza, Garbacz i Mielnik. Pierwsze uwodzi urodą swoich dróżek i uskoków obsadzonych brzozami, drugie chwali się stromizną zboczy i rozległymi widokami ze szczytu. Drogi na szczyt Mielnika nie znalazłem, szedłem pod górę niekoszoną łąką (wiecie chyba, jak wyłożone trawy chwytają buty), na dokładkę przysypaną śniegiem, więc zatrzymywałem się często i sapałem jak lokomotywa, ale wszedłem i z wierzchołka zobaczyłem dal. Wrócę tam na pewno.


 Zapadał zmierzch kiedy zszedłem do miasteczka, a że miałem jeszcze kawał drogi do przejścia, zdecydowałem się na marsz szosą. Świat wokół szarzał coraz bardziej, później stał się ciemno niebieski, może granatowy; podobał mi się taki, można było dostrzec jego zimną, surową, ale jednak urodę. W końcu zapanowała czarna ciemność chmurnej nocy, jedynie pod paroma mijanymi lampami jaskrawo świeciły żółte kręgi śniegu.

Obrazki ze szlaku

 Moje ślady wyglądają tak, jakbym nieźle miał w czubie, a ja nic a nic, naprawdę!

 Las broniący wstępu zwartymi zaroślami, głównie jeżyn. Trudno byłoby przejść nim na przełaj, a miałem taki zamiar.

 Zimowy szlak.

 Słońce oświetla górę Mielnik.

 Ludzie namiętnie robią sobie selfie, zrobiłem i ja, a co!


 

Osiedle domków. Za pierwszym widać kilka kolejnych, stoją w głębi, na wzgórzu. Co o nich sądzicie? Mnie się nie podobają. Mogłyby ostatecznie (bo same w sobie zgrabne nie są) stać gdzieś, ale nie w górach. Tam wyglądają dziwacznie.

 Na wspomnianych wzgórzach stoi kapliczka z bogatą historią. Obok niej jest droga z ładnym widokiem.

 Nocny powrót.

Trasa: między Czarnym Borem a Grzędami Górnymi w Górach Wałbrzyskich. Szczyty na które wszedłem: Jastrzębia Góra, Czuba, Garbacz i Mielnik.

Statystyka: na szlaku długości 21,5 km byłem 9 godzin, a szedłem nieco ponad siedem.




















czwartek, 14 grudnia 2023

Chleb powszedni

 131223

Naszego czasu nie postrzegamy liniowo i często czujemy się młodsi niż jesteśmy; ja też na co dzień nie odczuwam swoich lat. Do pewnych dolegliwości przywykłem, a dobre działanie tego i owego u siebie dostrzegam i cenię. Bywają jednak chwile, gdy widok, słowa, wspomnienie, uświadamiają mi te dziesiątki lat za mną. Tak było pewnego listopadowego dnia u kolegi wypiekającego chleb.

Pamiętam zaczynanie przez babcię ciasta w drewnianym naczyniu kształtem przypominającym wanienkę do mycia małych dzieci. Pamiętam zapach tego ciasta i swoją ciekawość, z jaką zaglądałem pod lniane przykrycie, za co byłem upominany, a nawet dostałem klapsa po rękach. W drewnianym, nieistniejącym od lat, domu rodzinnym mamy stał długi na dwa metry piec chlebowy, na którym w zimie czasami spał dziadek. Jeszcze widzę czerwoną od ciepła i zapewne emocji twarz mojej ciotki, młodej wtedy dziewczyny, wkładającej do pieca uformowane ciasto leżące na specjalnym przyrządzie wykonanym z drewna: była to okrągła deska cienka na końcu i zamocowana do długiego kija. Widzę jeszcze, jak energicznym, jedynym w swoim rodzaju ruchem ta dziewczyna, która teraz jest ociężałą staruszką, zrzucała ciasto, a po upieczeniu podobnym, tylko odwrotnie skierowanym, wsuwała tackę pod chleb aby go wyjąć z pieca.

Bochny były wielkie, okrągłe, nie miały miodowej skórki tych sklepowych a taką… zwykłą, nierówną. Pachniały też inaczej niż te, które teraz zdarza mi się kupować w pewnej piekarni. Wspaniale, ale w trudny do opisania sposób inaczej. Mniej słodko, bardziej kwaśno i... chlebowo? W tym zapachu było coś wyjątkowego, skoro pamiętam go mimo upływu 60 lat. Wtedy po prostu podobał mi się i budził apetyt, teraz porównałbym go do obietnicy spełnienia albo do ukoronowania długich wysiłków rozpoczętych wiosną od siewu. Był zapachem bezpieczeństwa domu i mojego dzieciństwa.

Babcia nie pozwalała jeść gorącego chleba, dopiero gdy był tylko ciepły dostawałem pierwszą kromkę, a jadłem ją samą, bez niczego, bo żadne dodatki nie były potrzebne.

Rankami budził mnie głos babci:

– Krzysiek, wstawaj, śniadanie.

Na stole stał duży kubek mleka z rannego udoju, a na nim leżała wielka kromka chleba. Nic więcej, to było całe śniadanie. Ubogie, mało urozmaicone? Nie zastanawiałem się nad tym, dla mnie było normalne i sytne. Czasami śniadania były inne: w żeliwnym saganie babcia gotowała zacierkę, bardzo lubianą przeze mnie zupę. Była prosta, zrobiona z produktów własnych: nieco osolone rozwodnione mleko, małe kawałki ziemniaków i kluski nierównej wielkości. Babcia rwała ciasto ręką nad saganem, pamiętam te jej szybkie ruchy. Bieda-zupa, można powiedzieć, ale jej smak jest jednym ze smaków mojego dzieciństwa wcale nie biednego mimo biedy.

Długo nie potrafiłem równo odkroić kromki z dużych chlebów, wychodziły mi okropnie krzywe. Z zazdrością patrzyłem na babcię odcinającą równiutką pajdę jednym ruchem wielkiego noża. Podawała mi leżącą na nożu i przytrzymywaną z góry kciukiem. Któregoś dnia ten gest zobaczyłem po raz ostatni, i już nikt nie podał mi tak kromki chleba, ale wtedy o tej stracie nie wiedziałem. Z kromką chleba i nożem schodziłem do piwnicy, stało tam duże kamionkowe naczynie ze smalcem.

– Nie rozgarniaj, bierz z góry! – wołała babcia widząc, jak dokopywałem się do skwarków.

Oczywiście nie słuchałem, ale bury za to nigdy nie dostałem. Z posoloną kromką wielkości może połowy dzisiejszych małych chlebów szedłem za dom, do warzywniaka, a wracałem z pęczkiem szczypioru. Nie, nie wracałem; goniłem gdzieś za ważnymi dziecięcymi sprawami, w obu garściach trzymając swój posiłek. Pamiętam jego smak, i żadne szyneczki czy wymyślne serki mu nie dorównują, ponieważ dzieciństwo i wczesna młodość mają cudowną zdolność intensywnego przeżywania.

W związku tematem, ale i z pewną rozmową niedawno odbytą na temat soli, powiem jeszcze o solniczce w domu babci. Była duża (mieściła zapewne kilo soli), metalowa, półokrągła, z uchylaną na zawiasie pokrywką, w kącie trochę zardzewiała. Sól była inna niż obecnie sprzedawana, zwykła i naturalna jak chleby babcine: gruboziarnista, nieco szarawa i wiecznie zbrylona. Wkładałem palce między grudę soli a ściankę solniczki by chwycić szczyptę, albo wyjmowałem grudę jeśli nie była duża i lekko ją pocierałem palcem nad kromką chleba. Wiele lat później z poczuciem niesmaku dowiedziałem się o dodawaniu do soli substancji chemicznej zapobiegającej jej zbrylaniu. Sprawdziłem: dodaje się żelazocyjanek potasu i my to kupujemy, bo nie chce się nam rozkruszać soli!

W listopadzie miałem wyjątkową okazję oglądania u kolegi całego procesu wyrabiania ciasta i pieczenia chleba. Jest on zwolennikiem tradycyjnych metod upraw i hodowli, taki też jest jego przepis na chleb. Zbudował prawdziwy piec chlebowy, stosuje wyłącznie tradycyjne narzędzia, łącznie z dzieżą, i nie uznaje żadnych ulepszających dodatków. Jego chleb jest bardzo podobny do babcinego, pamiętanego z lat sześćdziesiątych minionego wieku (i tysiąclecia), chleba pieczonego w domu, po którym jedyny ślad jest w mojej pamięci.

W czasie listopadowej dwudniowej łazęgi sudeckiej jadłem chleb pamiętany z dzieciństwa.













sobota, 9 grudnia 2023

Parę tematów czyli marudzenie

 311023

Polszczyzna: modne wyrażenie

W jakimś artykule poświęconym ekonomii przeczytałem takie zdanie:

„Wpływ na odczyt inflacji miały ceny paliw (…)”

Szukałem informacji o znaczeniu wyrażenia „odczyt inflacji”, ponieważ używane jest tak, jakby samo w sobie miało jakieś znaczenie w ekonomii, ale nic nie znalazłem. Uznaję więc, że „odczyt” należy rozumieć dosłownie, jako odczytanie parametru, ale wtedy całe cytowane zdanie traci sens. Skoro odczyt znaczy odczyt, to wpływ na tę czynność może mieć, na przykład, oświetlenie kartki papieru z której się czyta lub jasność ekranu komputera, a nie ceny paliw. Sens pojawiłby się, gdyby powiedzieć tak: „wpływ na odczytaną inflację miały ceny paliw”. Ale właściwie po co używać tutaj słowa „odczytaną”? Skoro o inflacji się mówi lub pisze, to znaczy, że została odczytana i zaznaczenie tego faktu nie jest potrzebne i nie pasuje, ponieważ inflację nie tyle się odczytuje, co wylicza. Czyli po prostu: „Na wyliczoną inflację miały wpływ ceny paliw”, albo jeszcze krócej: „Na inflację miały wpływ ceny paliw”.

Prawdopodobnie słowo „odczyt” użyte było zamiast słów „wielkość” lub „wysokość”, czyli sens zdania w założeniu miał być taki: „Na wysokość inflacji miały wpływ ceny paliw”; jednak w naszym języku słowo „odczyt” nie zawiera takiego znaczenia.

Słownik PWN podaje taką definicję słowa „odczyt”:

1. «publiczny wykład o treści najczęściej popularnonaukowej»

2. «odczytanie wyniku obliczeń zarejestrowanych przez jakiś przyrząd»

Dlaczego więc używa się kulfoniastego wyrażenia „odczyt inflacji”? Najwyraźniej jest w modzie, jak nadużywane słowo „kontekst” i wiele innych, pojawiających się nagle i masowo niczym korniki drukarze w lesie. Na szczęście w przeciwieństwie do wspomnianych szkodników takie słowa znikają dość szybko w niebycie.

* * *

Polszczyzna w reklamach

>>Kaszmir importowany z Australii, Wodoodporna, wiatroszczelna, Odporny na zimno <<

Autor tych słów (prawie na pewno komputer przez nikogo nie sprawdzany) nie mógł się zdecydować, czy słowo jest rodzaju żeńskiego czy męskiego, ale (może w zamian) na ślepo, bez ładu i składu, używa wielkich liter.

Tutaj autorzy „reklamówki” chwalą się niemożliwym. Oczywiście zachowałem oryginalną pisownię:

>>Męska krótka kurtka puchowa Wiatroszczelna i wodoodporna, chroni przed zimnem i ciepłem<<

Chroni przed zimnem i ciepłem… ciekawe!

Parę przykładów dziwnej polszczyzny:

„Ma to związek z tym, że ropa drożeje.”

Aż się prosi napisać tak: „Ma to związek z drożeniem ropy.”

Podobnie tutaj:

„My jesteśmy gotowi do tego, żeby przedstawić plan (…)”

Forma proponowana i zdecydowanie poprawniejsza: „Jesteśmy gotowi do przedstawienia planu...”

W zdaniu niżej pokraczności nie ma, ale pewna niezręczność owszem:

„Jesteśmy społecznością, która kocha książki.”

Lepiej brzmi taka forma: „Jesteśmy społecznością kochającą książki.”

Kochany przez dziennikarzy „kontekst” oraz słowo „związek” mają nieco odmienne znaczenie i nie zawsze mogą być używane zamiennie:

>>Kontekst (łac. contextus) – związek, łączność, zależność. W znaczeniu komunikacji językowej – zależność znaczenia treści jakiegoś fragmentu tekstu, wypowiedzi lub słowa, od treści i znaczeń słów ją poprzedzających lub po nich następujących.<<

tej strony Wikipedii.

>>W związku: synonimy: à propos, co do, co się tyczy, gdy chodzi o, jeśli chodzi o, jeśli idzie o, odnośnie do, na fali, w kontekście, w kwestii, w sprawie, z powodu, z uwagi na.<<

Skopiowałem z tej strony.

Podstawowy błąd popełniany przy używaniu słowa „kontekst” jest w posługiwaniu się tylko nim i żadnym podobnym. Nawet jeśli nie pasuje, nawet jeśli jest wymawiane bądź pisane w kolejnych zdaniach wielokrotnie. Wtedy ta maniera staje się męcząca (jak każda maniera) i świadczy raczej o ubóstwie językowym niż o znajomości modnych słów.

Zaznaczam, że nie jestem znawcą języka i nie wygłaszam poglądów ex cathedra, a jedynie własne zdanie, osoby starającej się pisać logicznie i poprawnie. Nie upieram się przy swoich opiniach i gotów jestem je zmienić (albo złagodzić) jeśli zostanę przekonany rzetelnymi argumentami.

* * *

Polszczyzna: produkowanie

>>Mali w 2022 r. wyprodukowało 72 t złota.<< – przeczytałem w pewnym serwisie informacyjnym. Teraz nie uprawia się warzyw, a je produkuje; nie hoduje zwierząt dla mięsa, a po prostu produkuje mięso, i jak czytam, produkuje się także złoto. Otóż nie, nie i nie. Uprawia się, hoduje i wydobywa, a nie produkuje. Ludzkość nie potrafi wyprodukować jabłka, i chociaż jak słyszałem mięso próbuje, to do produkcji złota, czy ogólnie pierwiastków, daleka droga. Póki co potrafimy jedynie produkować pewne izotopy metali ciężkich w reaktorach atomowych na potrzeby nauki i medycyny. Kosztów nie znam, ale przypuszczam, że są kosmiczne.

* * *

Polszczyzna: zabawa słowami

Bardzo podobne słowa, ale o zupełnie odmiennych znaczeniach: łęg, lęg, lęk, lek.

Chciałbym usłyszeć Anglika wypowiadającego te słowa :-)

Drugi ciąg: bród, brud, brus, bruk.

Jeśli ktoś ma pomysły na inne takie zestawienia, to proszę o nie w komentarzach.

* * *

Granica wolności

W internecie trafiłem na informację o grupie około tysiąca ludzi zebranych w berlińskim parku i tam wyjących; robili tak, ponieważ mają się za psy. W Szwecji władze zgodziły się na publiczne spalenie Koranu, a w Niemczech pracuje się nad ustawą umożliwiającą okresową zmianę płci.

W związku z tymi wiadomościami przyszło mi do głowy pytanie: gdzie jest granica wolności?

Do tej pory definiowana była jako miejsce konfliktu między prawem do swobody jednych, a niezbywalnymi prawami drugich; naruszania praw jednej grupy osób przez prawa drugich, i zgodnie z tą definicją publiczne spalenie Koranu za zgodą władz mam za jej naruszenie, ponieważ… tutaj można wskazać dwa powody, ten pierwszy mam za istotniejszy: otóż zupełnie niepotrzebnie wzburza społeczeństwo, wrogo nastawia jednych do drugich, a przy tym owe spalenie jest czynem ewidentnie nacechowanym negatywnymi emocjami, by nie powiedzieć wprost pogardą czy nienawiścią i jej publicznym afiszowaniem; powód drugi to obraza osób, dla których ta księga jest świętością. Ważny powód, ale jego waga nieco się zmniejsza jeśli uświadomimy sobie mnogość i różnorodność kultów, czasami dziwnych i egzotycznych, chociaż zarejestrowanych i legalnie działających.

Gdzie teraz szukać granicy wolności, zwłaszcza, jeśli jednocześnie obserwuje się tendencje jaskrawo sprzeczne z wolnością wypowiedzi i poglądów, coraz powszechniejszą cenzurę nakładaną nie tylko przez władze państwowe, ale i firmy oraz prywatne organizacje wymuszające dziwne zakazy czy nakazy na rządach i na nas? Skoro człowiek mający się za psa nikomu nie szkodzi swoim przekonaniem, to czy można je prawnie usankcjonować, czyniąc psa z człowieka? Zdarza się choroba psychiczna polegająca na pragnieniu odcięcia sobie kończyny. Można to zrobić, czy nie? Taki człowiek szkodzi tylko sobie (fizycznie, bo psychicznie ma szansę pomóc), więc dlaczego nie, skoro nawet sam zapłaci za zabieg?

Odpowiedzi twierdzące nie tylko wywracają przytoczoną na początku definicję, ale i otwierają całe spektrum możliwych zmian społecznych i prawnych o trudnych do wyobrażenia skutkach.

Gdzie więc jest granica wolności? Jak ją zdefiniować? Nie wiem, ale wiem, że pełna swoboda zabezpieczona prawami autentycznie ludziom szkodzi.

* * *

O nas

Wysłuchałem wypowiedzi pewnego specjalisty od geopolityki (modne obecnie słowo), było w niej o walkach, niekoniecznie zbrojnych, między państwami, o najróżniejszych działaniach mających na celu zaszkodzenie innym krajom dla ułatwienia rozwoju swojego kraju albo zwiększenia jego znaczenia i wpływów, a w tle armie, zbrojenia, wojny i wojny. Nie było tam nic o potrzebach ludzi, a jedynie bezduszna analiza sposobów zwiększenia władzy i traktowanie drugich jak wrogów. Miałem wrażenie podsłuchiwania grupki troglodytów uzbrojonych w maczugi i zmawiających się przeciwko innym jaskiniowcom.

70 tys $ na sekundę, ponad dwa tysiące miliardów rocznie – tyle ludzkość wydaje na zbrojenia. Otrzymałem list od UNICEF, proszą o wsparcie ich programu budowy małego mostku gdzieś na Madagaskarze, który odmieni losy mieszkańców wsi odciętych od świata. Koszt: sto kilkadziesiąt tysięcy złotych, czyli równowartość kwoty wydawanej przez ludzi na czołgi i karabiny w ciągu pół sekundy.

Najdroższe terapie świata kosztują miliony dolarów i są rezultatem wielkiego postępu w badaniach genów oraz ogromu pracy najlepszych genetyków wspomaganych kosmicznie drogim sprzętem i technologiami. Pojawiają się nowe, jak to, leczące hemofilię. Jest szansa na obniżenie cen w (nieokreślonej) przyszłości, chociaż niskie zapewne nie będą nigdy, ponieważ lek tego rodzaju jest specjalnie przygotowywany dla konkretnej osoby. Jego działanie polega na precyzyjnym usunięciu wadliwych genów i wklejeniu w ich miejsce genów prawidłowych. Koszt dwóch czy trzech milionów dolarów jest zaporowy dla niemal wszystkich ludzi, ale jednocześnie jest kosztem wytworzenia „taniego” czołgu, bo za te drogie trzeba zapłacić do dziewięciu milionów dolarów. Tyle kosztuje jedna maszyna do zabijania! Społeczeństwa płacą za czołgi, a nie płacą za ratowanie dzieci wspomnianymi lekami. Płacą zmuszone okolicznościami geopolitycznymi, czyli mówiąc wprost koniecznością uchronienia tych dzieci i ich rodziców przed gwałtowną śmiercią jako skutkiem wojny.

Dlaczego tak jest?

Bo mamy mózgi zdolne budować wyrafinowaną technicznie cywilizację, a jednocześnie mentalnie tkwimy nawet nie w neolicie, a wprost w epoce kamienia łupanego, gdy przez dziesiątki tysiącleci ludzkie grupy przemierzały pustą a wrogą Ziemię próbując przetrwać. W tamtym czasie zostały ukształtowane nasze odruchy, sposoby postrzegania świata i innych ludzi, budowania relacji międzyludzkich, słowem: wszystko, co mamy w głowie. Od tamtej pory nic się nie zmieniło w skłonnościach i cechach naszych umysłów, ponieważ zmiany ewolucyjne trwają znacznie wolniej od postępu techniki, czy szerzej: zmian cywilizacyjnych, za którymi po prostu nie nadążamy. Tamten prehistoryczny czas tkwi w nas do dzisiaj, tyle że wtedy walczyliśmy ze sobą mało efektywnymi maczugami, teraz mamy nieporównywalnie skuteczniejsze w zabijaniu rakiety i czołgi za miliony. Nie ma szans na poprawę, ponieważ do jej zaistnienia konieczne są zmiany strukturalne naszych mózgów, a żeby one nastąpiły, potrzebny jest ogrom czasu i odpowiednie czynniki selekcyjne. Nie mamy ich. Szansa w wybitnych jednostkach? Nawet jeśli mądry, empatyczny i prawy człowiek znajdzie się u sterów władzy (co samo w sobie jest niemal niemożliwe), przez sam fakt posiadania władzy może się diametralnie zmienić, co będzie skutkiem naszych cech psychicznych, a i sam jeden niewiele zrobi poza waleniem głową w mur.

My musimy mieć jakieś przymusy, strachy, konieczności, ograniczenia i braki; musimy dzielić innych na swoich – dobrych i obcych – wrogów i musimy musieć, a kiedy się zdarzy długi okres spokoju, bezpieczeństwa i dobrobytu, okazuje się, że i to nam szkodzi, co widać wokół nas.

Nie piszę tego z pozycji osoby mającej się za lepszą, broń Boże, ponieważ nie tylko nie mam pojęcia o sprawowaniu władzy, ale i nie wiem, czy udźwignąłbym jej ciężar; czy nie uznałbym któregoś dnia, że wiem lepiej od ludzi co jest dla nich dobre i nie zaczął swoich pomysłów wcielać w życie stosując przymus prawa, jak to czyni wielu polityków. Tutaj przypomina mi się „Przyjaciel wesołego diabła”, mądra i ładnie napisana powieść Makuszyńskiego, który doskonale rozumiał te dylematy. Ta książka jest nie tylko powieścią przygodową, ale i fantazją autora na temat wyboru osób sprawujących władzę.

Szkoda, że była, jest i pozostanie fantazją, ponieważ do władzy zbyt często dochodzą ludzie predestynowani cechami swojego ducha do bycia opiekunem szaletu miejskiego.

Zbawiciel powinien uratować nas przed nami samymi, wtedy nie musielibyśmy tłumaczyć się Szatanem.

* * *

Oto jeden w wielu przykładów szkodliwości długo trwających swobód, spokoju, dobrobytu:

Co myśleć o ludziach nazywających homofobami tych, którzy nie akceptują tego rodzaju postępowania?

Szokująca jest pewność siebie tych ludzi, ignorowanie albo niedostrzeganie skutków działań, ich wrzaskliwość granicząca z terroryzmem (właściwie tę granicę już przekroczyli) i przewrotne powoływanie się na naukę.


środa, 6 grudnia 2023

Pogórzańskie krajobrazy

 191123

Będąc w północnej części Pogórza Kaczawskiego trudno powiedzieć, że było się w górach. Niewątpliwie w Sudetach, ale nie w górach, skoro na najwyższy szczyt okolicy wchodzi się w 10 minut, a między rzadko rozrzuconymi pagórkami są rozległe i prawie płaskie pola.

Czasami przyczepi się mnie jedno wspomnienie z jakiejś wędrówki, jeden obraz, i dla nich wracam. Dzisiaj chciałem zobaczyć samotne drzewa w okolicy wzgórza Świątek i ponownie wejść na jego szczyt. Chciałem po prostu popatrzeć na lubiany krajobraz kaczawskiego pogórza.

Pogoda była… listopadowa. Padało, przez trzy godziny szedłem w pelerynie. Chroni od deszczu, owszem, ale z telefonem (pełniący przecież także rolę aparatu fotograficznego) są kłopoty, ponieważ krople wody na ekranie powodują głupienie tego urządzenia. Często musiałem wkładać je pod bluzę i wycierać o siebie by łaskawie zgodziło się reagować na polecenia. Trudno też zrobić przerwę, skoro dla wypicia herbaty czy zjedzenia kanapki trzeba zdjąć plecak, a tym samym i pelerynę.

Świątek, najwyższa (ale bynajmniej nie wysoka) góra okolicy mierzy 330 metrów n.p.m., ale wysokość względną (od podnóża), ma niewielką, na oko oceniam ją na 40, może 50 metrów. Nie góruje więc wyraźnie nad okolicą, ze szczytu niewiele widać pomiędzy drzewami, ale za to z drogi okalającej górkę widoki są ładne. Stojąc tam patrzyłem na rozległe pola wystrojone małymi wzgórkami i samotnymi drzewami. Warto wejść na tę górkę nie dla kaczawskiej korony, do której się zalicza, a dla wrażenia, dla świadomości bycia w samym środku komina starego wulkanu – w zamkniętym teraz, zastygniętym wejściu do piekieł.



 

 Ta góra była kiedyś znacznie wyższa, ale czas daje radę nawet skałom. Bazalty na szczycie tej góry są dowodem wylewania się tam magmy z gardzieli otwartej aż do głębokich wnętrzności Ziemi. Teraz, po upływie milionów lat, rośnie na niej las. Jest mieszany, z przewagą klonów zwyczajnych i jaworów, sporo jest buków, trochę dębów, tu i ówdzie widać sosnę. Lasy liściaste były od zawsze w Sudetach, chociaż ich skład nieco się różnił w zależności od pasma albo konkretnej góry. Na kaczawskich górkach spotykam buczyny, grabiny i dębiny, ale rzadko w stanie czystym, a domieszki bywają różnorodne: obok pospolitych jak lipy, klony, świerki, modrzewie czy brzozy, spotyka się rzadsze jak daglezje lub całkiem egzotyczne jak jarzęby brekinie. Akurat ten wyjątkowo rzadki gatunek zdobi las mieszany z przewagą dębów i grabów na górze Nad Groblą.

Na wielu wędrówkach widuję w oddali jedną, charakterystyczną dla okolicy górę. Wznosząc się nad inne zachowuje się tak, jakby potrafiła zmieniać swoje posadowienie: pojawia się bliżej lub dalej, a nawet z różnych kierunków; czasami widoczna jest cała i pokaźna, czasami wydaje się malutka albo tylko swój czubek pokazuje nad bliskim garbem ziemi. Bywa, że parę godzin widzę ją przed sobą, a wtedy powoli, w miarę zbliżania się do niej, góra rośnie, a nawet potężnieje. Jest górą dnia. Dzisiaj była nią Ostrzyca – bazaltowy ostaniec w kształcie regularnego stożka. Jest najwyższą górą Pogórza Kaczawskiego i jego symbolem. Dodam jeszcze, że na Pogórzu Wałbrzyskim takim górskim motywem dnia często bywa Trójgarb, a z obu pasm nierzadko widuję inną odległą i wyjątkową górę – Ślężę.








O domach słów kilka

 Stare poniemieckie domy niszczeją, zwłaszcza te duże. Nieliczne znalazły właściciela chcącego je remontować, jak ten, z wymienionymi oknami. Trudno się dziwić, bo po co komu dom mający pięćset metrów powierzchni i wymagający bardzo drogiego remontu, ale racjonalne wytłumaczenia nie zmieniają odczuwania: domów nadal szkoda. Kiedyś ludzie włożyli w ich budowę mnóstwo potu i pieniędzy; jak czuliby się, gdyby wiedzieli, że te ich wymarzone, te tak bardzo potrzebne im domy, będą niszczeć nikomu niepotrzebne?



 

Smutny jest obraz zrujnowanego kamiennego domu.

 Na tym pogórzu nie zliczę domów, z których zostały resztki ścian sterczących jak oskarżenie wśród zarośli z czarnego bzu. To dziwne, jak bardzo ta roślina upodobała sobie ruiny na miejsce swojego życia. Kamienna ściana z otworem okiennym z którego wychylają się gałęzie wygląda rozpaczliwie i... dziwnie. Ma się wrażenie zamiany ról: martwa kamienna ściana jest stroną poszkodowaną, cierpiącą, a żywa roślina zajmująca miejsce kobiety lub dziecka w oknie jest jeśli nie wprost niszczycielem, to przynajmniej tym, który z ruinacji korzysta.


 
 

Oto widok budzący moje zdziwienie i pewnego rodzaju zniesmaczenie: mieszkanie ludzi wśród ruin. Jak na ironię drzwi wejściowe ocalały. Kto je kiedyś otwierał? Czyje dłonie tysiące razy chwytały klamkę?


 

Na tych zdjęciach utrwaliłem rzadki widok: gruntownie remontowany dom przysłupowy. Obok nowych belek widziałem stare, do cna spróchniałe; nie wiem, jakim cudem ten dom się nie zawalił.


 

Na ruinach kościoła szwenkfeldystów nadal widać jego dawną świetność. Szkoda, że katolicy nie przejęli tej świątyni, może wtedy mógłbym zobaczyć ją taką, jaką była w czasach swojej świetności. Swoją drogą dziwne i niepojęte są dla mnie, osoby areligijnej, te ostre podziały na wrogie sobie ugrupowania wewnątrz chrześcijaństwa. No bo skoro wierzą w tego samego Boga, cóż znaczą jakieś drobiazgi, zwłaszcza, że najczęściej nie są ani logiczne ani do udowodnienia. Tych, którzy zbudowali tę świątynię, wypędzono z kraju, teraz ich potomkowie mieszkają w USA, tam mają swoje kościoły, wychowują dzieci, pracują i płacą podatki, chociaż mogli tutaj, w swoim kraju, a że byli zaradni i pracowici, to widać po okazałości ruin.

O twardocickim kościele i chrześcijanach szwenkfeldystach można przeczytać tutaj, tutaj  i na pewno w wielu innych miejscach internetu.


Pałac w Twardocicach i duże budynki gospodarcze dawnego folwarku są teraz własnością prywatną. Budynek nie jest ruiną, ale remontu już wymaga. Czy ktoś, kto gospodarzy na okolicznych polach, wyremontuje pałac? Po co? Jaki więc los czeka tę wielką (i niezbyt ładną) budowlę? Czy taki, jakiego doczekały dziesiątki pałaców kaczawskich, czyli powolnego zamieniania się w ruinę?

 Są i nowe duże domy, na przykład ten, mieszczący świetlicę, a widziałem też okazałą szkołę z przedszkolem, ale wolałbym, aby świetlicę urządzono w jednym z tych starych domów poniemieckich.

Obrazki ze szlaku

 Ze zbiorem tych opieniek spóźniłem się kilka dni; są zbyt wyrośnięte.

 Dąb staruszek zmęczony życiem.





 Kilka brzóz przy polnej drodze i słońce. Wiele nie trzeba, by znaleźć piękne miejsca i nie chcieć odchodzić od nich.




 Samotne drzewa na polach.




 


 

Skowronek i Jedlnia, wzgórki kiedyś wypatrzone na mapie i poznane, dzisiaj odwiedzone.

 Kamiennik ma dobrze dobraną nazwę: szczyt tej górki jest kamienisty i dość stromy.

 Ośrodek Grapa na wzgórzu Obora. Dużo budynków, jeden z nich jest wielki, zajmowany obszar też nie mały. Z czego oni się utrzymują?

 Wiele widziałem krzewów trzmieliny, ładnej nawet w ciemny i deszczowy czas listopada.

Dzisiaj zebrałem ostatnie w tym roku kanie. Na drugi dzień wyjechałem do domu mając ważną sprawę rodzinną, i zjadłem je wspólnie z żoną i synem.

Trasa: wokół Twardocic na Pogórzu Kaczawskim. Wejście na wzgórza Kamiennik, Obora, Świątek, Jedlnia, Skowronek.

Statystyka: na szlaku byłem prawie 9 godzin, a przeszedłem 20,5 km w ciągu 6,5 godziny.