140925
Trzy
najlepiej znane powieści Stanisława Lema, światowej sławy autora
fantastyki naukowej, wizjonera i filozofa, to „Solaris”, „Eden”
i „Powrót z gwiazd”. Każdą z nich czytałem wiele razy, od
szkolnych lat będąc miłośnikiem twórczości Lema, a ostatnio
sięgnąłem po „Powrót z gwiazd”.
Z
dalekiej wyprawy kosmonauci wracają na Ziemię; na pokładzie statku
minęło 10 lat, na Ziemi 120. Zastają cywilizację skrajnie
odmienioną nie tylko rozwojem techniki, ale i zmianami w obyczajach
i ludzkiej psychice. Społeczeństwo jest praktycznie całkowicie
egalitarne, wyzbyte wojen, kryzysów społecznych i gospodarczych.
Ludzie pracują, ale niewiele i nie w fabrykach, bo te są w pełni
zautomatyzowane. Roboty są wszędzie i wszystko robią za ludzi, aby
ci mogli poświęcić się rozrywkom, pasjom, nauce czy sztuce.
Pieniądz istnieje, ale płaci się tylko za luksus, a potrzeby
codzienne są zaspokajane nieodpłatnie. Żyć nie umierać,
chciałoby się powiedzieć. Nader niewiele wad tej cywilizacji
kreśli autor: ludzie są wydelikatnieni, nieprzywykli nie tylko do
problemów czy zagrożeń, ale nawet do ostrzejszych reakcji słownych
innych ludzi. Takie z nich… mamlasy, mówiąc potocznie, dla
których, po pozbawieniu ich sensu starań o bogactwo i znaczenie,
najważniejsza jest młodość.
Mimo
drobnych zastrzeżeń, obraz tej powieściowej Ziemi zawsze był dla
mnie idylliczny i kuszący – do teraz. Wróciłem do tej powieści
po upływie około dziesięciu lat, a ten czas zmienił moją ocenę
wizji cywilizacji nakreślonej przez autora, i to w bezpośrednim
związku ze zmianami, których jestem świadkiem.
Na
wstępie zaznaczę, że specjalistą nie jestem, jednak czytając od
paru dziesiątków lat książki o ewolucji życia na Ziemi, zebrałem
na ten temat garść wiedzy pomocnej w dostrzeżeniu i zrozumieniu
przyczyn przemian społecznych tu i teraz. Wiele z tego, co się
dzieje wokół nas, dobrze tłumaczą, albo pozwalają ocenić,
uwarunkowania ewolucyjne.
Naukowcy
jeszcze nie poznali wszystkich możliwych przyczyn szybkiego rozwoju
naszego mózgu do tak wielkich rozmiarów i możliwości, jakie mamy
teraz, ale jedna z nich jest niewątpliwa: nasza inteligencja,
pochodna wielkości i stopnia komplikacji mózgu, po prostu zwiększa
szanse przeżycia w świecie ustawicznego zagrożenia bytu. Co prawda
niektóre zwierzęta posiadają umiejętność wykorzystania gałęzi
lub kamienia jako narzędzia, ale tylko ludzie potrafią
intencjonalnie i z wyprzedzeniem w stosunku do potrzeb konstruować
narzędzia. Opanowaliśmy całą Ziemię, wybijając wiele gatunków
zwierząt nam zagrażających, inne uczyniliśmy niewolnikami, całą
resztę tolerujemy. Wykorzystując nasze zdolności umysłowe
zbudowaliśmy cywilizację techniczną, w znacznym stopniu
uniezależniając się do kaprysów natury. Trzeba jednak wiedzieć,
że natura, czy konkretniej: ewolucja, nie ma celów, ku którym
zmierza.
Tak
wyraził ten fakt Richard Dawkins, biolog angielski i znany
popularyzator teorii ewolucji:
>>Natomiast
dobór naturalny (…) działa bez żadnego zamysłu. Nie ma ani
rozumu, ani wyobraźni. Nic nie planuje na przyszłość. Nie tworzy
wizji, nie przewiduje, nie widzi. Jeśli w ogóle można powiedzieć,
że odgrywa w przyrodzie rolę zegarmistrza – to jest to ślepy
zegarmistrz.<<
Cytat
z książki Ślepy zegarmistrz.
Mechanizm ewolucji jest banalnie prosty i
jednocześnie niesamowicie okrutny: ten bystrzejszy, sprytniejszy,
cwańszy, miał większą szansę na zostawienie potomków, którym
przekazał w genach swoje cechy – kosztem innych, bez zważania na skutki, jeśli tylko nie są bezpośrednio odczuwane. Dobrze tłumaczy go analiza wpływu medycyny na ludzkość. Coraz więcej
chorób lekarze potrafią wyleczyć, a jednocześnie ludzkość wcale
nie jest bardziej zdrowa. Kiedyś chorowite dziecko mało miało
szans na przekazanie swoich genów, a więc i skłonności do chorób,
swoim potomkom, bo po prostu umarło nim stało się dorosłe. Teraz
dorasta i ma swoje dzieci, trwa więc bieg w przeciwne strony między
naturalnymi mechanizmami zaburzonymi przez medycynę, a
umiejętnościami leczenia.
To
jednak temat poboczny, wrócę więc do głównej myśli.
Mimo
osiągniętego poziomu rozwoju, nasz umysł i nasze zmysły mają
liczne wady.
Chcemy
czegoś i jednocześnie nie chcemy albo sami nie wiemy czego
chcielibyśmy, boimy się nieznanego, bywamy okrutni. Można nas
przekonać do każdej idei, nawet najbardziej absurdalnej, a wtedy
życie za nią oddamy, najchętniej innych ludzi; nasza empatia
cienką powłoką powleka obojętność, samolubstwo i agresję. Jest
w nas nienasycona, potężna potrzeba władzy, panowania nad innymi.
Owszem, próbujemy ratować się etyką i religią – ale z jakże
mizernymi rezultatami. Z mrowia cech świata, z wielości jego
sygnałów, odbieramy i jesteśmy w stanie pojąć bardzo niewiele. W
tych procesach wspomagamy się nauką i naszymi maszynami, z których
jesteśmy tak dumni, ale przecież są one tylko protezami
nakładanymi na nasze ułomności. Dlaczego tak jest? Bo
wykorzystując skutki uboczne rozrostu naszego mózgu, przekraczamy
granice procesu nakierowanego siłami natury tylko i wyłącznie na
przeżycie i posiadanie potomstwa. Nasz mózg osiągnął takie rozmiary nie w celu zgłębiania tajników świata, nie dla
estetycznego jego przeżywania ani wiecznej szczęśliwości, a do
działań na poziomie podstawowym, egzystencjalnym.
Mózgi
istot żywych nie zostały wykształcone od podstaw jako twór
jednolity, a ewoluowały, co szczególnie wyraźnie widać u nas. Są
w nim warstwy – ślady kolejnych etapów ewolucji: od pnia
mózgowego obsługującego podstawowe funkcje życiowe, jak praca
serca i odruchowe reakcje, poprzez warstwę (niektórzy mówią o
piętrze) odpowiedzialną między innymi za emocje i zachowania
rozrodcze, aż po korę mózgową, siedlisko zdolności racjonalnego,
analitycznego myślenia i planowania działań. Nie są one
oddzielone od siebie, nie są niezależne, a współdziałają albo i
przeciwdziałają. Wtedy racjonalna myśl każe się nie bać
(czegoś), a odruch pcha nas do ucieczki albo na odwrót; rozum mówi
nam jedno, instynkt drugie. Taka sytuacja, kolizja naszych odczuć,
także wrażeń, chęci, potrzeb, jest bardzo dla nas
charakterystyczna.
Z
tych wszystkich powodów –
tutaj docieram do meritum wywodu – brak konkretnych celów do
osiągnięcia, przeszkód do pokonania, życie w stanie ustawicznej
stabilizacji, zabezpieczenia naszych życiowych potrzeb przy
minimalnym nakładzie pracy, bez kłopotów i ryzyka, bez celów
wykraczających poza codzienność, bez
stałych, powszechnie akceptowanych norm postępowania i
wartościowania, prowadzi do zamętu w życiu społecznym, a u
jednostek budzi poczucia alienacji i bezsensu, odbiera radość
przeżywania zwykłych dni, a nawet prowadzi do depresji.
Przywołuję
tutaj znane prawdy, jak ta głosząca, że tylko coś zdobyte samemu,
mimo przeciwności i trudów, naprawdę cenimy, albo porzekadła, jak
na przykład to brzmiące jak jak klątwa i wiele mówiące o nas:
będziesz miał, nieszczęsny, to, co sobie wymarzyłeś.
Nie
potrafiąc normalnie, spokojnie żyć i życiem się cieszyć,
wymyślamy utopijne idee szybko przeradzające się w ideologie,
szukamy ekstremalnych przeżyć i sposobów wywyższenia się,
tworzymy bariery i problemy tam, gdzie racjonalnie rzecz biorąc nie
ma na nie miejsca, odrzucamy standardy wypracowane
przez pokolenia i dopasowane do naszej mentalności, a wtedy
zostajemy z pustymi rękami i sercem, szukamy i znajdujemy nowych
wrogów poza tymi, których mieliśmy wcześniej. W ten sposób
stwarzamy sobie cele i sens.
Te
wszystkie blizny po ewolucji są i będą w naszej mentalności, a
więc zawsze będziemy musieli zmagać się ze zmorami przeszłości
tkwiącymi w nas. Do ogrodów Edenu możemy tylko zaglądać, przy
wyjątkowo sprzyjających okolicznościach krótko tam przebywać;
zamieszkanie na stałe jest bardzo trudne, może nawet niemożliwe,
ponieważ wymaga zanegowania sensu dążeń większości ludzi wokół
nas, przebudowania systemów wartości, jakimi mamy się w życiu
kierować i uniezależnienia się od opinii innych.
Można
ten fakt ignorować, ale skutki będą opłakane, czego początki już
widać. Można też starać się je łagodzić.
Bardzo
pasuje tutaj znana maksyma: złe czasy tworzą silnych ludzi, silni
ludzie tworzą dobre czasy, dobre czasy tworzą słabych ludzi, a
słabi ludzie tworzą złe czasy.
Właśnie
o tym kołowym procesie piszę. Owe złe czasy to pisząc wprost
poważne kryzy, kataklizmy i wojny, po których, a więc po
hekatombie strat i ofiar, „ogarniamy się”, prostujemy i od nowa
zaczynamy tworzyć lepszą przyszłość. Tutaj dochodzę do meritum.
Otóż twierdzę, że idealne, według współczesnych
i powszechnych
wyobrażeń, środowisko do wychowywania dzieci nie jest dobre.
Sądzimy, że jeśli młody człowiek będzie się rozwijał w
cieplarnianych (pod względem materialnym i emocjonalnym) warunkach
tworzonych przez rodziców, wyrośnie na empatycznego, racjonalnego,
silnego duchowo i emocjonalnie, a nade wszystko szczęśliwego
człowieka. Fałsz takiego poglądu wychodzi na jaw bardzo wcześnie:
w nieprzygotowaniu dziecka na świat ignorujący jego oczekiwania.
Doświadczając szoku uświadomi sobie, że nie jest pępkiem świata,
który nie jest tak przyjazny jak rodzina; dowie się, że o swój
los musi sam zadbać, a życie rzadko jest takie, jak na topowych
kanałach społecznościowych; że poza wyjątkami, zdecydowana
większość musi wziąć się za pracę daleką od wymarzonej i
stawić czoła codziennym wyzwaniom, szarości dnia powszedniego, by
w ich otoczeniu, a
nierzadko
pod
ich presją, znaleźć
w
sobie siły, sens,
cel życia i szczęście.
Może
więc należałoby celowo stworzyć i utrzymać nie tyle zły czas,
co pewne jego znamiona? Narzucić sobie, od dzieci począwszy, pewne
ograniczenia dotyczące dobrobytu i obowiązków? Jakie konkretnie?
Trudne pytanie, zwłaszcza dla mnie, amatora przecież. Chodzą mi po
głowie myśli o stworzeniu warunków, w których dzieci i młodzi
ludzie nie traktowaliby posiadania rzeczy, spełniania nawet
wymyślnych potrzeb, wygód i stabilizacji, jako stanów naturalnych
i zawsze istniejących. Uczenia ich samodzielności, radzenia sobie
może nie z niedostatkiem, ale z pewnymi ograniczeniami, dawania im
nie tylko praw i przywilejów, ale i obciążanie codziennymi
obowiązkami, także tymi uciążliwymi. Powinniśmy oswajać ich z
chropowatością świata i wadami natury ludzkiej oraz uczyć radzić
sobie z nimi. Przekonywać, nade wszystko własnym przykładem, że
bardziej powinno się być niż mieć, ponieważ tam, gdzie można
zbyt wiele, mało ma sens, a gdy ma się zbyt dużo, ma się za mało.
Wielkie
pole działań dla psychologów, socjologów i behawiorystów, ale
nic się o tym nie mówi, a nawet jeśli się działa, to częściej
w kierunku przeciwnym, co dobrze widać w reklamach i promowanych
trendach.
Dopisek
W
słoneczny i ciepły pierwszy dzień jesieni byłem w parku przy pałacu Zamoyskich w Kozłówce pod Lubartowem. Oczywiście patrzyłem
przede wszystkim na drzewa, a wiele jest tam wspaniałych okazów,
ale i zapoznałem się z treścią tablic informujących o rodzie
Zamoyskich. Byli bardzo majętnymi arystokratami, miliarderami,
używając współczesnego słownictwa . Dość powiedzieć, że obok
wielu zakładów przemysłowych, byli właścicielami blisko dwustu
tysięcy hektarów ziemi. Tak opisana jest ordynacja Zamoyskich w Wikipedii.
Poniżej
zamieszczam fotografię z tekstem opisującym metody wychowawcze
Stanisława Kostki Zamoyskiego, ordynata w latach 1800 – 1835.
Zakres stosowanych metod może budzić wątpliwości, ale kierunek
był i jest słuszny.
Dopisek
drugi
Z
częścią tekstu zapoznałem kolegę. W czasie późniejszej rozmowy
nawiązał on do książki "Kucając" Andrzeja Stasiuka, autora
bardzo przez niego cenionego. Dodam, że moja ocena twórczości tego
pisarza też jest wysoka.
Zapomnij
o pędzie, o cywilizacji, kucnij przy owcy i poczuj zapach
zwierzęcego życia – jak i nasze – ale innego, pierwotniejszego
i autentyczniejszego. Tak najkrócej opisałbym treść książki.
Stasiuk potrafi łączyć intelektualne wyrafinowanie, rozległą
wiedzę o światowej literaturze, zacięcie filozoficzne i wrażliwość
na piękno natury z prostotą życia bliską prymitywizmowi. Według
Stasiuka nie ma przeciwności w takim zestawieniu a uzupełnienie do
pełni, której zabraknie kiedy przebywamy jedynie w sztucznym
świecie przez nas zbudowanym. Jest tutaj zawarte przekonanie o
chwiejności całej cywilizacyjnej nadbudowy, może nawet o jej
destrukcyjnym charakterze, jeśli nie jest posadowienia na
fundamencie związków z naturą przy jednoczesnym zanegowaniu naszej łączności ze światem zwierzęcym.
Wybrałem
jeden fragment z książki Kucając, niżej go zamieszczam, ponieważ
zawarte w niej przesłanie może i powinno być potraktowane jako
jeden ze sposób na wprowadzenie koniecznych zmian.
* * *
>>Wrzesień
zaczyna się od cieni. Robią się dłuższe. Słońce nie wznosi się
już tak wysoko i wypłaszcza się łuk jego wędrówki. Kształty
stają się mocniejsze. Mija skwar, znika płaskość krajobrazu
właściwa letnim dniom. W istocie lipiec i sierpień to
najnudniejsze miesiące roku – jeśli nie liczyć dni, gdy
nadchodzą burze. Ale poza tym to raczej monotonia z wolna
szarzejącej zieleni, wysokiego światła, które męczy i sprowadza
coś w rodzaju ślepoty, bo trzeci wymiar krajobrazu, jego głębię,
dostrzegamy jedynie rano i wieczorem. Aż nagle przychodzi wrzesień
i jakby na pochwałę kalendarzowego podziału, na chwałę własnego
istnienia ten pierwszy wrześniowy poranek jest chłodny i mglisty.
Jednak gdzieś z góry przenika szarobłękitny blask i to znak, że
dzień będzie pogodny.
No
więc wrzesień, początek schyłku. Dzięki niskiemu słońcu świat
staje się wyrazisty, bardziej materialny, bo cienie są ciężkie,
ciemne od wilgoci i zalegają bardzo długo. Podwajają
rzeczywistość. Po prostocie lata krajobraz staje się wieloznaczny.
Poranna mgła unosi się powoli i najpierw widać na kilkanaście
kroków, potem dalej i dalej, i w końcu odsłania się dobrze znany
widok aż po grzbiet Uherca. Ale przez tę godzinę czy więcej wcale
nie jesteśmy pewni, że to, co znane, powróci do nas w swojej
starej postaci.
Czasami
śpię na werandzie. Nad ranem budzi mnie chłód. Zasuwam zamek
śpiwora, w półśnie otwieram oczy i patrzę mniej więcej na
południowy wschód. Po lewej ciemność nieco już spełzła i
gdzieś zza obłości ziemi, zza krzywizny kontynentu podnosi się
blask. Jeszcze ledwo, ledwo, jeszcze zimny, perłowy, ale już
podszyty czerwienią. (...) Rzeczywiście jest zimno, więc wczołguję
się głębiej, wtulam, zapadam w sen, ale sen jest kruchy,
nietrwały, bo myśl nie może się oderwać od powolnej przemiany
krajobrazu i raz po raz trzeba się wychylać, zerkać na wstający
blask, który miesza się z mgłą jakoś tak pyliście,
nierzeczywiście, uwalnia z półmroku ni to kształty, ni to
fantasmagorie, więc szkoda spać, szkoda marnować czas, bo się to
przecież w tej konfiguracji, w tej grze złota, szarości,
półbłękitu, w tym cudzie jednorazowym już nigdy nie powtórzy.
Tak
więc wrzesień. Początek końca. Ostatni wysiłek świata, zanim
zacznie powoli gasnąć, popielić się i zamierać. Heroiczny
miesiąc. W ogrodach i sadach obfitość kolorów i owoców. Aż się
w oczach mieni od tych czerwieni, oranżów, złota, fioletów, lila
różów, od tego jabłczanego połysku, który w słońcu oślepia
jak setki zajączków. Trzeba mrużyć oczy. A jak się to ugina,
napięte do granicy pęknięcia, złamania, niczym człowiecze
grzbiety pod ciężarem ponad siły.
No i leżę w środku tego września, w środku mojego kraju, w
śpiworze, na deskach pachnących surową ropą prosto z kopalni i
nasłuchuję, i wyobrażam sobie, co się dzieje po sadach, po
ogrodach i lasach. Zatopiony w tym wszystkim, otumaniony z lekka,
oczadziały od urody i rozpaczy ostatnich jasnych i ciepłych dni,
zanim sczezną, zanim zatopi je mrok i chłód, zanim pomrzemy. Bo
nigdy nie widać życia lepiej niż jesienią. Nigdy nie jest
piękniejsze i nigdy nie przychodzi łatwiej zgodzić się na śmierć
niż w karnawale jesieni.<<