120317
Skały
Janowickich Garbów w Rudawach Janowickich.
Już wyjechałem za miasto, gdy uświadomiłem
sobie, iż dokumenty zostały w szufladzie biurka; wracałem, a Janek czekał
dwadzieścia minut, jednak warunki jazdy były na tyle dobre, że jeszcze przed
siódmą wyszliśmy na szlak. Plan trasy zastąpiliśmy chęcią poznania skał
Janowickich Garbów w Rudawach, w rezultacie ledwie minęliśmy bramę, musieliśmy
poradzić się mapy, w którą stronę mamy iść. Cała dzisiejsza wędrówka taka była.
Bardziej przypominała nieśpieszne włóczenie się po omacku, niż zmierzanie w
określonym celu.
Ranek
przygnieciony był chmurami, ale nie przejąłem się tym; może z powodu wiary w
prognozę synoptyków zapowiadających sporo słońca. Zamiast słońca mieliśmy mgły,
chwilami bardzo gęste, a i twardy, zmrożony śnieg sypnął dwa razy. Piszę o
warunkach pogodowych właściwie z przyzwyczajenia, ponieważ rzadko się zdarza,
żeby chmury i mgły tak mało przeszkadzały na trasie jak dzisiaj. Owszem, do
zrobienia zdjęć tak, ale też tylko wtedy; padający śnieg ledwie zarejestrowałem
świadomością. Dlaczego? Właściwie nie wiem. Może po prostu dlatego, że dobrze
się szło?
Szliśmy
przed siebie, później decydowaliśmy się na zawrócenie, na wejście w jakiś
boczny dukt, albo na zanurzenie się w gęstwinę młodniaka mającą być najkrótszą
drogą do skał widocznych między drzewami. Zarządzaliśmy przerwy na herbatę lub
pogaduszkę, kręciliśmy się wokół ładniejszych miejsc, a trafiwszy na odkryty
stok góry, rozsiedliśmy się na pniakach chcąc popatrzeć na Sokoliki zamykające
horyzont. Czasami szliśmy wybierając kierunek na wyczucie, a gdy między
drzewami pojawiały się jakieś bezimienne skały, skręcaliśmy ku nim; za nimi
wyłaniały się z mgły następne skały, więc szliśmy i tam, niemal zapominając
gdzie iść mamy.
Nieodpowiedzialna
beztroska? Ależ nie! Te góry są niewielkie, trudno w nich zabłądzić; w
najgorszym razie dotrze się do celu o godzinę później. To urok swobodnego
wędrowania, także nawyk przyniesiony z moich gór, w których ani szlak, ani
droga, nie ograniczają moich wyborów.
Pierwszą
znalezioną grupę skał, Klapaucjusza i Decjusza, z trzech stron otacza leśna
droga; tuż obok wznosi się szczyt Garbów, a za nim następne skały. Nim
poszliśmy tam, poznaliśmy bieg drogi w obie strony.
Dla
porządku zaznaczę, że według mapy mianem Janowickich Grabów określa się pasmo
wzgórz, jednak mapa wskazuje też najwyższe wzniesienie, bez podanej
nazwy; właśnie te nazywam tutaj szczytem Garbów.
Gdy
Janek uznał, że idąc drogą na południe dotrzemy do Rozpadłej, po prostu
poszliśmy przekonać się naocznie. Cóż, w końcu przyjechaliśmy połazić po
rudawskich lasach dla skał. Sto metrów dalej dukt rozwidlał się na dwie
identyczne odnogi: w lewo, czy w prawo? Poszliśmy w prawo, ale później i lewą
odnogę zbadaliśmy. Za następnym skrzyżowaniem przekroczonym trochę na wyczucie,
trochę według ukształtowania terenu, trafiliśmy na Rozpadłą. Tak nazywa się
pękniętą skałę, ale wspólnie uznaliśmy, że nazwa ta powinna dotyczyć całej
niemałej grupy skał wyglądających tak, jakby młoty gigantów rozłupały wielkie
bloki skalne na wiele mniejszych, lecz nadal dużych skalnych złomów. W ich
układzie jeszcze można wyczuć impet tamtych nieludzkich ciosów, do których
wieki później przyłączył się człowiek łupiąc skalne ściany i zostawiając po
sobie studnie kamieniołomów. Na dnie jednego z nich jedliśmy posiłek, a ich
tradycją jest karmienie mnie przez Janka pieczonym kurczakiem. Ogryzałem kości
patrząc na pionową kilkunastometrową ścianę: w połowie jej wysokości biegła
ciemna krecha pęknięcia, a tam, gdzie była szersza, znalazł dla siebie miejsce
mały buczek. Zauważyłem go dzięki ładnym, żywym kolorom jego liści dobrze
widocznym na tle szarej ściany granitu. Kolorowa plama przyciągała wzrok i
budziła myśli o uporczywości życia.
Szliśmy
po omszałych kamieniach, między skałami wbitymi w zbocze, a te rozstępowały się
przed nami niczym rozsuwająca się kurtyna pokazująca głębię sceny. Chyba
krzyknąłem, gdy zobaczyłem wielkie konary buka. Drzewo stoi u podstawy skalnej
grupy, jego rozmiary są pomnikowe, ale największe wrażenie czynią konary:
masywne, liczne, stromo wznoszące się, ale nie w postaci prostych strzał, a
raczej falujących ciał węży. W świerkowym lesie, pod chmurnym niebem, na tle
szarych skał, ich gładka kora o odcieniu zmatowiałego ołowiu uczyniła na mnie duże
wrażenie.
Później
rozmawiałem z moim towarzyszem o tym widoku i naszych wrażeniach; doszliśmy do
wniosku, że w słoneczny dzień widzielibyśmy innego buka, nie tego, który
dzisiaj wydał się tworem z baśni. Nie tych jasnych, dziecięcych, a
ciemniejszych i trudniejszych baśni dla dorosłych, w których przestraszony
człowiek zmierza się z potęgą surowej przyrody widząc w niej wroga, ale
później, poznawszy, nie tyle jej ulega, co w zdumieniu odkrywa piękno wyniosłe
i obojętne na jego poczynania.
Drugi
koniec naszej drogi łączy się z żółtym szlakiem przy Krowiarkach.
Przechodziłem
już wcześniej obok tych skał, ale ze szlaku niewiele ich widać, wydają się
zwykłymi, tuzinkowymi skałami. Powinienem wtedy stanąć na mostku i zadrzeć
głowę, a zobaczyłbym pionową ścianę o narożniku tak prostym, jakby był ucięty.
Wdrapaliśmy się wyżej, do podstawy skał, później obeszliśmy je wchodząc na ich
szczyty, a w każdym miejscu, z każdej pozycji, skały widzieliśmy inne i równie
ciekawe. Na górze zielone mchy, trawy, liczne kępy jagód, drzewa – zwykły las,
zdawałoby się, i tak jest, póki nie podejdzie się na jego skraj. Tam nagle, bez
żadnej zmiany i ostrzeżenia, wszystko niknie wzdłuż zygzakowatej linii obrywu,
za którą zionie kilkunastometrowa przepaść. Podobnie jest na krawędzi Urwiska
Batorowskiego w Górach Stołowych, a niektóre formy skał – tutaj, ale także i w
innych miejscach Rudaw – przypominają Głazy Krasnoludków koło Gorzeszowa.
Ze
szczytu Głazów jest daleki widok, ale ten zaczeka na nasz powrót, na dzień bez
mgły. Wśród niewielkich skał szczytowych zwraca uwagę pojedyncza kolumna skalna
kojarząca się ze stojącym i zamyślonym człowiekiem. Nieco dalej jest kolejne
wypiętrzenie ze skałkami i okazałym bukiem.
Uwagę i wyobraźnię przyciągał
kontrast widoczności: ostro zarysowane kształty buka i bliskich głazów, dalsze
skały stopniowo coraz mniej wyraźne, a ostatnia ledwie zarysowana na mgielnej
ścianie; blisko widoczne kolory, a na nieodległym krańcu widoczności tylko
zamglone szarości. Tam właśnie stoją pierwsze duże skały z całej jej grupy. Są
to Prezes, Gubernator, Zakonnik i Maczuga. Trudno przyporządkować nazwy do
skał, jako że nadane zostały na zasadzie bardzo luźnych skojarzeń. Dopiero
później, gdy dotarliśmy do ostatniej grupy skalnej, zobaczyliśmy maczugę,
rozmiarem pasującą do Heraklesa. Mapa jak to mapa: mimo małej skali i miejsca
do prawidłowego postawienia znaków, grupuje te skały w odległości stu metrów,
gdy w rzeczywistości ustawione są w szeregu długością przekraczającym połowę
kilometra. Swoje dołożyła mgła, no i w rezultacie całą tę skalną grzędę
odkrywaliśmy na raty: spod pierwszych skał zobaczyliśmy drugie, spod drugich
następne i kolejne. Miało to swój urok, wydłużając i zwielokrotniając miłe
chwile zobaczenia kolejnych skał. Czasami odnosiłem wrażenie, iż skały i drzewa
nie tyle dostrzegałem będąc bliżej, co raczej one materializowały się przede
mną wypływając z niebytu. Szare światło i mgła odebrały skałom i ich otoczeniu
kolory i łatwy urok, ten pocztówkowy, przydając surowości, powagi i
tajemniczości, budząc myśli o przyrodzie jako o bycie niemal osobowym,
istniejącym tylko dla siebie.
Niemal
wszędzie w tych górach są wydeptane ścieżki przy ładniejszych bądź
popularniejszych skałach, a w połowie szeregu tych skał nie widać było żadnych
śladów.
A
może nikt nigdy nie zauważył tych skał i dopiero my je odkrywamy? – pomyślałem
i powiedziałem o tym Jankowi, co było początkiem naszych fantazji i okazji do
śmiechu.
Prowadząc,
obszedłem podnóże jednej ze skał, ale półka kończyła się ślepo, a druga była
zbyt nisko, żeby zejść do niej. Zawróciłem kierowany jedną z naczelnych zasad w
górach: nie skakać! Jeden stopień w dół, drugi, półka na pół buta, drzewko,
którego można się przytrzymać, a niżej gęstwina młodniaka. Przedarłem się, ale
jakaś gałąź rozdrapała mi policzek do krwi. Dlaczego pchałem się w taki gąszcz?
Z góry wydawało się to miejsce łatwe do przejścia… Dalej rzeczywiście było już
łatwo i oto ostatnia grupa skalna, ta z maczugą. Jak kilka już razy tego dnia,
zatańczyłem swój „wysoczek”, taniec oczarowania spontanicznie wykonany po raz
pierwszy na szczycie Wysoczki w Górach Kaczawskich. Jego kroki są łatwe: po
prostu człowiek kręci się w kółko nie wiedząc gdzie patrzeć, bo wszędzie jest
ładnie i wszystko chciałby zobaczyć. Muzyka do tego tańca nie jest potrzebna, oczy
szeroko otwarte owszem. Zamiast dłoni partnerki, można trzymać aparat, ale nie
jest to konieczne.
Z
ociąganiem, bez pośpiechu, wracaliśmy, jednak nie po śladach. Ponieważ po
zachodnich zboczach Garbów wałęsali się niedawno faceci z warczącymi piłami, na
sporej połaci nie ma drzew, ale są pniaki mogące pełnić rolę stołków, jest i
dal z widokiem na Sokoliki. Bliżej, na stoku, ostały się nieliczne świerki.
Rosnąc w gęstym lesie pozbyły się dolnych gałęzi, i teraz, nagle osamotnione,
już niepotrzebnie tak wysokie, przyciągały wzrok swoją wyrazistością na tle
zamglonych lasów w oddali i oryginalnymi kształtami. Widok warty kontemplacji i
kubka herbaty z sokiem malinowym.
Przedłużyliśmy
powrót idąc okrężną drogą, a i do niej dodawaliśmy zwiady na boki – po prostu
szkoda było wracać.
Ponieważ
do zmierzchu brakowało godziny, a odległość była niewielka, przeciąłem szosę
numer trzy i boczną drogą pojechałem do Komarna, chcąc pokazać Jankowi miejsce
na dom z najładniejszym widokiem w Górach Kaczawskich. Po drodze pokazałem
zbocze Dudziarza z laskiem różanym, największym takim laskiem w moich górach;
wjechałem też w wąziutką uliczkę wioski dla zobaczenia pięknie zadrzewionej
działki z domem ukrytym w zieleni, a na koniec zaparkowałem tam, gdzie z okien
domu widać byłoby sporą część Gór Kaczawskich, niemal całe Rudawy i wielką, od
końca do końca widoczną, ścianę Karkonoszy. Dzisiaj nie widzieliśmy jej,
ukrytej za mgłą, ale mam nadzieję, iż mój towarzysz potrafił ją sobie wyobrazić
i miejsce się spodobało.
Z
definicji nie może być gór ładniejszych niż najładniejsze Góry Kaczawskie, ale
jasne lasy rudawskie i ich niepoliczone skały lokuję niewiele za moimi górami.
Będę tam jeździć.
Z
Jankiem rozstałem się na siedem miesięcy, więc dopiero jesienią zaproponuję mu
ciąg dalszy naszych rudawskich peregrynacji.