220919
O wschodzie słońca
na Ostrzycy.
Później z Rząśnika
na śródleśną polanę pod Łysą Górą w Sądreckich Wzgórzach,
Sądrecko, krążenie po wzgórzach, fragment Dzwonkowej Drogi,
przełęcz pod Sołtysią Czubą, Sądrecko, Rząśnik.
Sprecyzowanych
planów na drugi dzień wędrówki nie miałem. Ot, poszwendam się
po Sądreckich Wzgórzach, zdecydowałem po obejrzeniu mapy. Dopiero
rano, szykując się do wyjścia, pomyślałem, że skoro jestem tak
blisko Ostrzycy, to jakże ją ominąć? No i dobrze byłoby ze
szczytu zobaczyć wschód słońca.
Zaparkowałem i
spojrzałem na zegarek: zdążę? Na szczyt miałem niecałe dwa
kilometry, ale blisko 200 metrów pod górę. Jakieś sześćdziesiąt
pięter. Poszedłem szybkim krokiem, a za plecami Eos rozchylała
swoje pomarańczowe i szafranowe ciuszki, nie czekając na mnie. Nie
jestem sprinterem, mogę iść calutki dzień, ale w spokojnym
tempie, a goniłem. W efekcie musiałem robić chwilowe przerwy dla
wyrównania oddechu. Bogini całą wschodnią stronę nieba
rozpaliła, tak się spieszyła, i jeszcze dopominała się pochwał.
Chwaliłem ją, bo faktycznie, dzisiaj pokazała się w pełnej
krasie.
W lesie było szaro,
niemal ciemno. Ostatnia część szlaku wiedzie nierównymi schodami
ułożonymi z bloków czarnego bazaltu, które tej szarej godzinie
wydawały się bardzo ponure. Budziły myśli o podziemiach, o
Pandemonium i Hadesie, ale przecież wiodły nie w dół, a w górę,
ku Heliosowi i przestrzeni otwartej na światło.
Była godzina 6.35,
gdy po czterdziestu minutach forsownego marszu, spocony i zziajany,
stanąłem na szczycie. W pięć minut później wzeszło słońce.
Maleńki rąbek
rozświetlił się na horyzoncie podzielonym na dwie odmienne części:
góry były ciemnogranatowe, niebo w ciepłych barwach – od żółci,
przez pomarańczowe odcienie, do seledynów i dalej głębokich
błękitów. Czerwony punkcik błyskawicznie, dosłownie w oczach,
wznosił się. Skalne rumowisko przede mną leciutko zabarwiło się
intensywnym kolorem wschodzącego słońca, w chwilę później na
skale za mną pojawił się mój cień, zrazu nikły, jednak z minuty
na minutę intensywniejący. Daleko w dole długie cienie samotnych
drzew przechodziły takie same przemiany. Cały rozległy widnokrąg
się zmieniał. Światło, początkowo silnie barwione oranżem,
mieszało się z ciemnymi barwami nocy szybko je wypierając, a
jaśniejąc, traciło nasycenie. Pół godziny później góry wokół
mnie, lasy i pola, zalewał potok najczystszego światła, tylko tu i
ówdzie ostały się resztki białych mgieł porannych. Czułem
radość patrząc, oczarowany, na świetlny spektakl. W te pierwsze
minuty dnia świat wydawał się świetlisty, wszak światło go
dobyło z mroku, malowało i niemal tworzyło. Wiatru nie było, w
idealnej ciszy słyszałem… muchę. Spojrzawszy za dźwiękiem,
zobaczyłem myszkę na skale, przez mgnienie oka patrzyliśmy na
siebie.
Cisza i kolory
pierwszych chwil letniego dnia...
Przygotowując
zdjęcia na blog, ponownie zwróciłem uwagę na szybkie zmiany
oświetlenia. Proszę zwrócić uwagę na cienie drzew w dole, wzdłuż
drogi, na zdjęciu powyżej, i na kolejnym, poniżej tych słów. Dzieli
je ledwie osiem minut.
Warto było.
Niechbym nawet nic już nie zobaczył i nie przeżył w tym dniu, dla
tych paru chwil patrzenia na cud narodzin dnia, na wyłanianie się
słońca zza horyzontu, warto było gonić pod górę, zrywać się w
ciemności, jechać 150 kilometrów.
Sprawdziłem później
czasy na zdjęciach: w trzy minuty od pojawienia się, słońce
oderwało się od horyzontu i rozpoczęło swoją wyjątkową
wędrówkę. Wszak zaczynał się ostatni dzień lata, czyli dzień
przełomowy. Jutrzejsza noc będzie już odrobinę dłuższa od dnia,
dzisiejszy dzień jeszcze ma malutką przewagę nad nocą.
Schodząc, zwróciłem
uwagę na gołoborza. Omszałe, czarne w ciemnym lesie, wydają się
niepodległe naszym prawom upływu czasu – jakby z innego świata
były. Poniżej schodów szlak wiedzie lipową aleją. Drzewa są
stare, pokaźnych wymiarów, ładne, swojskie, ciepłe. Widziałem je
parę razy, zawsze wyobrażając sobie te drzewa w czasie kwitnienia. Obraz
urzeka barwami, zapachami i dźwiękami.
Sądreckie Wzgórza
leżą poza nielicznym tutaj oznakowanymi szlakami, nie są
popularne, więc pusto tam i cicho, a miejsc ładnych jest wiele –
wymarzone okolice na włóczęgę.
Dzisiaj dodałem
nowe miejsce do listy prawdziwie moich miejsc: zakątek na zboczu
bezimiennej górki, za zabudowaniami wioski, daleko od jakichkolwiek
dróg.
Siedziałem tam dłuższy czas, a takie chwile mają dla mnie
wagę wyjątkową, bo przecież w zimie nie da się siedzieć dłużej
niż kilka minut. Szukać też trzeba odpowiedniego pnia lub
kamienia, a teraz po prostu usiadłem na trawie, wśród kwiatów. Za
parę miesięcy będę sobie zazdrościł takich chwil.
Jakby dla równowagi
jedno ładne miejsce straciło część uroku. Otoczona trzema
zalesionymi górami spora polana była po części polem i łąką.
Na środku rosło kilka świerków, które wyjątkowo tam pasowały.
Nie wiem dlaczego, ale że były tam potrzebne, przekonałem się
dzisiaj, widząc całą polanę zaoraną, a po świerkach nawet
śladu. Stanowczo nie podoba mi się wycinanie drzew śródpolnych.
Miałem jedynie
mglisty plan zatoczenia koła pod pewną przełęcz i odwiedzenia
ładnego miejsca na granicy lasu i pól, pod wychylającymi się ku
słońcu konarami dębów, więc po prostu chodziłem tu i tam.
Zatrzymał mnie silny zapach ciętego drewna, a później mała
mirabelka skusiła swoimi owocami. Zwrócił moją uwagę zapach
ziemi ornej, przenoszący mnie na lubelskie pola sprzed półwiecza.
Oglądałem grusze na miedzach z małymi, złocistymi owocami
(zjadłem ich kilka), widziałem też Lastka. Patrząc często na tę
górę wiedziałem, że woła mnie i że wkrótce ją odwiedzę.
Zatrzymałem się pod samotnymi wierzbami rosnącymi na łące i
patrzyłem na wodne oczko, z którego wyrastały. Uświadomiłem
sobie coraz większą rzadkość takich podmokłych miejsc.
Pierwsze znalezione
kanie zostawiłem, przy następnych zdjąłem plecak. Źle się idzie
bezdrożem z reklamówką, źle się dzieje grzybom w plecaku, ale
nie potrafiłem ich zostawić. A czy ja muszę dojść gdziekolwiek?
Tylko do samochodu o zmroku. Niewiele później stwierdziłem, że
nie mam okularów. Było tak ciepło, że szedłem tylko w
podkoszulku, a okulary do czytania włożyłem uchem za podkoszulek
na piersi. To nie był dobry pomysł. Wypadły zapewne przy
nachylaniu się. Na brzegu lasu zostawiłem za drzewem reklamówkę i
zawróciłem. Czy znajdę ją wracając? Przyszło mi do głowy, że
może w ten sposób nie tylko okulary stracę. Nie znalazłem ich,
mimo dokładnego przeczesania dwóch kilometrów drogi bez drogi,
natomiast do torby z grzybami trafiłem bez problemu. Przez dwa dni
jadłem na obiad kanie. Smażyłem je na oleju, zmoczone w rozbitych
i osolonych jajkach.
Siedząc na
przełęczy, więc wyżej, wypatrywałem najdogodniejszego przejścia
przez las zagradzający mi drogę. Wiedziałem, że z drogami w
nieznanych lasach różnie bywa. Czasami wystarczy niewiele zboczyć
od optymalnego kierunku, żeby przejście wydłużyło się z setek
metrów do kilometrów. Wiedziałem też, że leśne dróżki mają
zwyczaj znikania, albo odwrotnie: mnożenia się, a chaszcze rosną
zwykle tam, gdzie wypada droga.
Niedaleko stąd jest
las, przez który parę razy musiałem przejść, nim przejście
poznałem na dobre, ale inne nadal potrafi mnie zaskoczyć, czyli
wyprowadzić na manowce. Piszę tutaj oczywiście o przejściach bez
wyraźnej drogi, na orientację, lub w plątaninie rzadko używanych
leśnych dróżek.
Największe wrażenie
robią na mnie lasy porastające strumienie. Zwykle woda płynie
jarem, nierzadko stromym i głębokim, a ten bywa jeszcze pogłębiany
wklęsłymi formami zboczy wzgórz. Wchodząc między drzewa,
zostawia się na sobą jasny i rozległy przestwór pól lub łąk, a
zanurza w głębokim półmroku, horyzont mając o kilka metrów,
albo i na wyciągnięcie ręki. Ziemia pod uschniętymi gałęziami i
badylami ucieka spod nóg, czasami kończy się małym urwiskiem,
bywa wilgotna i śliska. Poza brzegiem, w gęstwinie drzew rzadko
rosną krzewy, a jedynie nieliczne rośliny znoszące głębokie
zaciemnienie, chociaż spotykałem gęstwiny, w których nic nie
rosło, ziemia była zupełnie naga. Czasami przydałaby się maczeta
do wyrąbania przejścia w splątanych gałęziach drzew – żywych
i powalonych. Na samym dnie ziemia bywa podmokła, grząska i czarna,
a strumień zwykle ma trudną do dostrzeżenia urodę. Płynie między
gałęziami i badylami, czasami przykryty zwaliskami lub kożuchem
liści, brakuje mu wodnych roślin, piasku i słonecznych refleksów,
ale nadal ma to tajemnicze coś budzące myśl o odległym celu,
zmierzaniu gdzieś, o drodze.
Miejsca takie mogą
się podobać naturalnością i dzikością, dobrze tam widocznym
nieliczącym się z niczym pędem roślin do życia. Na rozsypujących
się w próchno resztkach starych drzew usadawia się nowe życie i
pędzi w górę, ku słońcu.
Po co to wszystko?
To pytanie pojawia się spontanicznie, a jest w nim ukryte
domniemanie braku sensu i poczucie swojej wyższości, ale akurat
tutaj nie ma miejsca na takie odczucia, ponieważ sens jest oczywisty
i z nami dzielony: jest nim przekazanie życia dalej. Cała reszta
jest dodatkiem.
Wyjście na brzeg
lasu jest ciekawością dalekiego horyzontu i uśmiechem słońca.
Albo uderzeniem porywistego wiatru rozpędzonego na uśpionych
polach, bo i tak bywa. Jest więc odmianą, otwarciem nowej
przestrzeni, czasami zaskakująco odmiennej od tej zostawionej po
drugiej stronie.
Idąc polem pod
słońce, zauważyłem mnóstwo nitek babiego lata leżących na
grudach ziemi i lśniących srebrzyście. Widok ten zaskoczył mnie.
Wcześniej wydawało mi się, że tych pajęczych nitek nie jest
dużo, ot, czasami zobaczy się jedną, przez moment drżącą w
powietrzu, a okazało się, że wprost przeciwnie, jest ich mnóstwo,
tyle że rzadko je widzimy. Fotografię robiłem pod słońce, bo
tylko wtedy były widoczne, ale przez to nie jest udana; ludzkie oczy
doznają olśnienia słonecznym światłem, obiektyw aparatu raczej ślepnie.
Nitki niewiele są
widoczne na zdjęciu, w rzeczywistości one lśniły – ładny widok
i wyjątkowy. Staram się od tylu już lat patrzeć na świat szeroko
otwartymi oczami, a okazuje się, że w zwykłym miejscu i w zwykłej
chwili można zobaczyć coś po raz pierwszy w życiu. Fakt ten
napawa optymizmem.
Widziałem ostatni
letni wschód słońca, patrzyłem na ostatni dzień lata. Cudnie
pożegnała mnie ta pani z wiankiem utkanym z kłosów, dając dwa
dni prawdziwie letnie. Tę drugą panią, z rozwianymi czarnymi
włosami i suknią, do której przyczepiły się kolorowe liście,
panią jutro zaczynającej się pory, znam. Owszem, czasami wydaje
się zołzowata, ale to nieprawda: ona po prostu bywa smutna i ma
skłonność do płaczu. Ją trzeba pocieszać, a nie besztać, wtedy
potrafi się cudnie uśmiechnąć, jak to kobieta.