201019
W
Chełmach: o wschodzie słońca na Radogoście, po zejściu z góry
oglądanie miłorzębów przy pałacu w Kłonicach. Przejazd do
Jakuszowej. Pałac, przejście Wąwozu Myśliborskiego, wokół
wzgórza Tarnawa.
Zaparkowałem
u podnóża Radogostu, na końcu wąskiej wstążki asfaltu; kwadrans
po szóstej, więc jeszcze w nocy, poszliśmy. Na wschodzie Eos
ledwie jedno zaspane oko wystawiła spod kołdry. Miałbym kłopoty
ze znalezieniem ścieżki, gdyby nie Janek lepiej znający okolicę.
Raz czy dwa włączyłem latarkę, ale nie był to dobry pomysł:
oczy, oślepione silnym światłem, musiały długo się
przyzwyczajać do światła Księżyca. To nocne podejście na szczyt
zrobiło na mnie niemałe wrażenie. Widziałem księżycowe cienie
drzew i niewyraźnie zarysowaną ścieżkę pod nogami; kamieni wśród
liści już nie, ale dało się iść bez uderzania nosem w pnie
drzew.
Ścieżkę
oczywiście zgubiliśmy, ale że nie rosną tam krzaki, las jest
przejrzysty, szło się dobrze, a kierunek wyznaczało samo zbocze:
pod górę, ku szczytowi. Dopiero schodząc mogłem się przyjrzeć
drzewom. Rosną tam niemal wyłącznie dęby i graby. Dużo grabów,
wiele pokaźnych rozmiarów, wszystkie z wyraźnym, falującym po
pniu, szarosrebrzystym rysunkiem. Piękny las. Taki, jaki tutaj
zawsze rósł.
Wzdłuż
ścieżki rosną daglezje. Co prawda są tutaj obce, ale dla ich
urody, a zwłaszcza strzelistości, łatwo je zaakceptować w
grabowo-dębowym lesie.
Pod
szczytem zobaczyliśmy wieżę odrobinę ciemniejszą od nieba. Ta
budowla jest wyjątkowa, ponieważ jest jedyną, której nie
przerosły drzewa, a zbudowano ją z kamieni i cegieł w XIX wieku.
Przyznam,
że po świetlistym spektaklu oglądanym niedawno ze szczytu
Ostrzycy, dzisiejszy świt nie wywarł na mnie takiego wrażenia,
jakiego chciałbym doświadczyć. Niedostatek wrażliwości, czy
nadmiar wrażeń? A właściwie dlaczego nie możemy zachłystywać
się urodą świata zawsze wtedy, gdy tego chcemy? To
niesprawiedliwe.
Eos
była dzisiaj z lekka nadąsana, ale może jestem wobec niej
niesprawiedliwy? Może to niewielkie rozmycie kolorów było skutkiem
mgieł? Szczególnej urody były wąskie pasemka chmurek z
podświetlonymi brzuchami. Chciałbym potrafić nazwać wszystkie
kolory, jakie niewidoczne jeszcze słońce nadawało chmurom.
Powiedziałbym, że wiele tam było czerwieni o buraczkowym odcieniu,
ale i ślady ciemnego różu, ale taki opis nie zadowala mnie.
Miałem
też kłopoty z rozpoznaniem wielu gór wokół, a wzrok sięga od
Legnicy po Karkonosze, od Ślęży, wyraźnie stamtąd widocznej, po
Izery. Za mało bywam w Chełmach, za mało je znam.
Drugim
celem przyjazdu do Kłonic było zobaczenie miłorzębów rosnących
przed pałacem.
Taksonomowie
dzielą całą ziemską faunę i florę na wiele pięter, zgodnie z
naszą potrzebą porządkowania świata wokół nas przez
szufladkowanie, ale i dla przejrzystości oraz umieszczeniu
konkretnego organizmu wśród swoich bliskich krewnych.
Specjalnie
dla miłorzębu musiano stworzyć klasę (miłorzębowe), rząd
(miłorzębowce) i rodzinę (miłorzębowate). Jakbyśmy mieli do
czynienia w Bóg wie iloma przedstawicielami miłorzębowatych i
miłorzębowców, a mamy do czynienia z jednym drzewem nie mającym
bliskich, ani dalszych, krewnych. Miłorząb został sam w zmienionym
świecie, w którym na próżno szukać drzew mu podobnych. Dzięki
swojej wielce oryginalnej urodzie rośnie teraz na całym świecie,
sadzone przez ludzi – rzadki przypadek zabezpieczenia przez nas
bytu zagrożonego gatunku.
Jakieś
dziesięć lat temu oglądałem miłorząb w Szczecinie; chyba
jeszcze trafiłbym do niego, ale widok tego drzewa nie wywarł na
mnie takiego wrażenia, na jakie zasługuje. Może wiedzy miałem za
mało (a wiadomo, że ona pogłębia widziany obraz, nasyca go urodą
i szczegółami), może wrażliwości zabrakło, a może szum ulicy
przeszkadzał mi. Nie wiem, ale na szczęście zaciekawienie drzewem,
podsycane wspomnieniem dawnej chwili z ogrodu botanicznego we
Wrocławiu, zostało we mnie.
Miłorzęby
rosnące przed pałacem w Kłonicach widziałem kilka lat temu, w
listopadzie, gdy stały już nagie. Zwróciłem uwagę na idealnie
żółty kobierzec liści leżących pod drzewami – doskonały
kontrast z czarnymi konarami i wyrazisty ślad ich wcześniejszej
urody. Obiecałem sobie któregoś roku wrócić tam, do tej małej
wioski schowanej w lasach, na końcu bocznej, wąskiej dróżki.
Po
obejrzeniu z Ostrzycy wschodu słońca napisałem, że dla tego
widoku warto było wstawać w nocy i jechać kawał drogi, dzisiaj to
stwierdzenie było dla mnie niewypowiedzianą oczywistością, ale i
czymś dalece większym, ważniejszym. Było kulminacją mojej
przygody z miłorzębami i przeżyciem wyjątkowym. Kręciłem się
pod drzewami nie potrafiąc odejść. Obszedłem pałac i wróciłem
pod nie. Zjadłem śniadanie i na deser stanąłem pod miłorzębem.
Już odchodziłem, ale wróciłem dla jeszcze jednej sesji
zdjęciowej.
Patrzeć
z bliska, w słoneczny dzień, na żółte i zielone liście tego
drzewa, jest doświadczeniem niemal mistycznym, czymś najzupełniej
wyjątkowym. Ten widok budzi w patrzącym myśli trudne do wyrażenia
słowami o urzekającym pięknie świata, o jego przemianach, ale też
o pięknie dla nas już nieodwołalnie straconym – z czasów życia
kuzynów miłorzębów.
Wyciągnąłem
dłoń i dotknąłem liścia, był gruby i gładki, jakby nieco
nawoskowany. Dziwne, ale miłe wrażenie.
A
może mit o złotym wieku Ziemi jest prawdą, a miłorząb, starszy
od najstarszych mitów, poświadcza swoim urokiem wspaniałości
tamtych czasów?
Dzisiaj
miałem możliwość dokładniejszego obejrzenia pałacu. Jest
większy niż wcześniej myślałem, niedawno był remontowany, ale
stoi pusty. Z bliska widać niedokończenie prac, ale i potrzebę
kolejnych remontów. Podoba mi się jego kształt, podoba dzikie wino
wspinające się na mury i na specjalne, jak myślę, kolumny przy
pałacu. Podziwiając tę budowlę, przychodziły mi do głowy
niewesołe myśli o jej przyszłości. Na dokończenie prac potrzebne
są zapewne miliony, na utrzymanie dobrego stanu może nawet setki
tysięcy rocznie (ogrzać dom o powierzchni dwóch tysięcy metrów!).
Hotel z widokiem na rozlatujące się budowle folwarczne? Na końcu
drogi, na której nie wyminą się dwa samochody, kilkanaście
kilometrów od Jawora, małego przecież miasteczka, kawał drogi od
większych miast? Miałem kilka pomysłów na wykorzystanie pałacu,
każdy finansowo niewydolny.
Nie
mieliśmy planów na resztę dnia, chyba dopiero siedząc w
samochodzie zaproponowałem pojechanie do bliskiej Jakuszowej, ale
gdy ruszyłem, skręciłem w boczną uliczkę chcąc dowiedzieć się,
dokąd prowadzi. Trafiliśmy na spore osiedle nowych domków
jednorodzinnych. Duże działki, ładne domy, zielono wokół, cicho
i dostatnio. Pomyślałem o coraz częstszych ucieczkach ludzi z
miast na wieś, o zmianach charakteru jakże wielu wsi zatracających
swój dawny rolniczy charakter.
Dlaczego
Jakuszowa? Ponieważ nie byłem jeszcze w tej wiosce i nie znam jej
okolic – a takie powody mam za dostateczne.
Mała
to wioska, senna i ukryta, ale pałac ma, jak większość wiosek
kaczawskich, a chyba też i sudeckich. Niewielka część budynku
jest wykorzystywana na mieszkania, reszta stoi pusta. Na dachu
ordynarna papa, kilka wybitych szyb w starych oknach, odpadający
tynk i zaniedbany skrawek parku za budowlą.
Kolejny
pałac czekający na swój marny koniec. Szkoda mi tych budowli.
Pole
po drugiej stronie ulicy przecina ładna dróżka, więc poszliśmy
poznać ją bliżej, a że podprowadziła nas pod las, w którym
gdzieś niżej ukrywał się Wąwóz Myśliborski, weszliśmy między
drzewa. Prowadziłem według słońca i bez problemu doszliśmy do
wąwozu, tyle że „zniosło” nas paręset metrów w bok od
spodziewanego miejsca.
Dnem
prowadzi popularny szlak, sporo tam turystów, ale nader mało wśród
nich ludzi pamiętających dobry polski zwyczaj pozdrawiania mijanych
wędrowców. Ozdobą wąwozu jest kilka grup skał stojących na
stromych zboczach. Dzikie to skały, trudno dostępne, wysokie na
kilka pięter, niemal pionowe. Tam, gdzie schodzą na dno i niemal
zagradzają drogę strumieniowi, zobaczyliśmy języcznik zwyczajny,
nadzwyczaj rzadki gatunek paproci nie wyglądającej na paproć, dla
której ustanowiono rezerwat. Jak i za poprzednią bytnością tutaj
kilka lat temu, poczułem zadowolenie: coś robimy dla ochrony
zagrożonych gatunków.
Po
wyjściu z wąwozu resztę dnia spędziliśmy na włóczeniu się po
okolicy, zwłaszcza w pobliżu wzgórza Tarnawa.
Łagodne
zbocza wzgórz, samotne brzozy, polne drogi biegnące gdzieś za
swoimi sprawami, wstęgi tarniny ukrywające strumienie, cisza,
słońce, kolory jesieni oraz wielkie pola niebiesko kwitnącej
rośliny. Dzięki Jankowi poznałem jej nazwę, to facelia błękitna.
Zdumiałem się, gdy przeczytałem na stronie Wikipedii, że siana
jest także dla nektaru, a jego zbiory mogą sięgnąć nawet 400 kg
z hektara. Niesamowite.
Szliśmy
polną drogą, brzegiem lasu, a taka droga zawsze jest urokliwa.
Znaleźliśmy przy niej tak dużą kępę kań, że można było je
kosić, według zapewnień Janka, a niewiele dalej, gdy w końcu
podnieśliśmy wzrok znad grzybów, rozpoznaliśmy daglezje rosnące
przy drodze. Nie były to pojedyncze drzewa tego gatunku, a
najprawdziwszy las daglezjowy. Pierwszy taki las widziany przeze
mnie. Co prawda dobrano się do niego, las świecił wielką
łysiną-porębą, ale sporo jeszcze zostało tych ładnych drzew.
Wrócę
tam, ponieważ oglądając zdjęcia z kosmosu, zobaczyłem kilka
ominiętych miejsc i przejść. Wrócę i oddam się swojemu
ulubionemu zajęciu: szwendaniu się po okolicy i gapieniu na świat.