Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

czwartek, 24 października 2019

Złota jesień

201019
W Chełmach: o wschodzie słońca na Radogoście, po zejściu z góry oglądanie miłorzębów przy pałacu w Kłonicach. Przejazd do Jakuszowej. Pałac, przejście Wąwozu Myśliborskiego, wokół wzgórza Tarnawa.

Zaparkowałem u podnóża Radogostu, na końcu wąskiej wstążki asfaltu; kwadrans po szóstej, więc jeszcze w nocy, poszliśmy. Na wschodzie Eos ledwie jedno zaspane oko wystawiła spod kołdry. Miałbym kłopoty ze znalezieniem ścieżki, gdyby nie Janek lepiej znający okolicę. Raz czy dwa włączyłem latarkę, ale nie był to dobry pomysł: oczy, oślepione silnym światłem, musiały długo się przyzwyczajać do światła Księżyca. To nocne podejście na szczyt zrobiło na mnie niemałe wrażenie. Widziałem księżycowe cienie drzew i niewyraźnie zarysowaną ścieżkę pod nogami; kamieni wśród liści już nie, ale dało się iść bez uderzania nosem w pnie drzew.
Ścieżkę oczywiście zgubiliśmy, ale że nie rosną tam krzaki, las jest przejrzysty, szło się dobrze, a kierunek wyznaczało samo zbocze: pod górę, ku szczytowi. Dopiero schodząc mogłem się przyjrzeć drzewom. Rosną tam niemal wyłącznie dęby i graby. Dużo grabów, wiele pokaźnych rozmiarów, wszystkie z wyraźnym, falującym po pniu, szarosrebrzystym rysunkiem. Piękny las. Taki, jaki tutaj zawsze rósł.
Wzdłuż ścieżki rosną daglezje. Co prawda są tutaj obce, ale dla ich urody, a zwłaszcza strzelistości, łatwo je zaakceptować w grabowo-dębowym lesie.
Pod szczytem zobaczyliśmy wieżę odrobinę ciemniejszą od nieba. Ta budowla jest wyjątkowa, ponieważ jest jedyną, której nie przerosły drzewa, a zbudowano ją z kamieni i cegieł w XIX wieku.
Przyznam, że po świetlistym spektaklu oglądanym niedawno ze szczytu Ostrzycy, dzisiejszy świt nie wywarł na mnie takiego wrażenia, jakiego chciałbym doświadczyć. Niedostatek wrażliwości, czy nadmiar wrażeń? A właściwie dlaczego nie możemy zachłystywać się urodą świata zawsze wtedy, gdy tego chcemy? To niesprawiedliwe.
Eos była dzisiaj z lekka nadąsana, ale może jestem wobec niej niesprawiedliwy? Może to niewielkie rozmycie kolorów było skutkiem mgieł? Szczególnej urody były wąskie pasemka chmurek z podświetlonymi brzuchami. Chciałbym potrafić nazwać wszystkie kolory, jakie niewidoczne jeszcze słońce nadawało chmurom. Powiedziałbym, że wiele tam było czerwieni o buraczkowym odcieniu, ale i ślady ciemnego różu, ale taki opis nie zadowala mnie.
Miałem też kłopoty z rozpoznaniem wielu gór wokół, a wzrok sięga od Legnicy po Karkonosze, od Ślęży, wyraźnie stamtąd widocznej, po Izery. Za mało bywam w Chełmach, za mało je znam.






Drugim celem przyjazdu do Kłonic było zobaczenie miłorzębów rosnących przed pałacem.
Taksonomowie dzielą całą ziemską faunę i florę na wiele pięter, zgodnie z naszą potrzebą porządkowania świata wokół nas przez szufladkowanie, ale i dla przejrzystości oraz umieszczeniu konkretnego organizmu wśród swoich bliskich krewnych.
Specjalnie dla miłorzębu musiano stworzyć klasę (miłorzębowe), rząd (miłorzębowce) i rodzinę (miłorzębowate). Jakbyśmy mieli do czynienia w Bóg wie iloma przedstawicielami miłorzębowatych i miłorzębowców, a mamy do czynienia z jednym drzewem nie mającym bliskich, ani dalszych, krewnych. Miłorząb został sam w zmienionym świecie, w którym na próżno szukać drzew mu podobnych. Dzięki swojej wielce oryginalnej urodzie rośnie teraz na całym świecie, sadzone przez ludzi – rzadki przypadek zabezpieczenia przez nas bytu zagrożonego gatunku.
Jakieś dziesięć lat temu oglądałem miłorząb w Szczecinie; chyba jeszcze trafiłbym do niego, ale widok tego drzewa nie wywarł na mnie takiego wrażenia, na jakie zasługuje. Może wiedzy miałem za mało (a wiadomo, że ona pogłębia widziany obraz, nasyca go urodą i szczegółami), może wrażliwości zabrakło, a może szum ulicy przeszkadzał mi. Nie wiem, ale na szczęście zaciekawienie drzewem, podsycane wspomnieniem dawnej chwili z ogrodu botanicznego we Wrocławiu, zostało we mnie.
Miłorzęby rosnące przed pałacem w Kłonicach widziałem kilka lat temu, w listopadzie, gdy stały już nagie. Zwróciłem uwagę na idealnie żółty kobierzec liści leżących pod drzewami – doskonały kontrast z czarnymi konarami i wyrazisty ślad ich wcześniejszej urody. Obiecałem sobie któregoś roku wrócić tam, do tej małej wioski schowanej w lasach, na końcu bocznej, wąskiej dróżki.
Po obejrzeniu z Ostrzycy wschodu słońca napisałem, że dla tego widoku warto było wstawać w nocy i jechać kawał drogi, dzisiaj to stwierdzenie było dla mnie niewypowiedzianą oczywistością, ale i czymś dalece większym, ważniejszym. Było kulminacją mojej przygody z miłorzębami i przeżyciem wyjątkowym. Kręciłem się pod drzewami nie potrafiąc odejść. Obszedłem pałac i wróciłem pod nie. Zjadłem śniadanie i na deser stanąłem pod miłorzębem. Już odchodziłem, ale wróciłem dla jeszcze jednej sesji zdjęciowej.
Patrzeć z bliska, w słoneczny dzień, na żółte i zielone liście tego drzewa, jest doświadczeniem niemal mistycznym, czymś najzupełniej wyjątkowym. Ten widok budzi w patrzącym myśli trudne do wyrażenia słowami o urzekającym pięknie świata, o jego przemianach, ale też o pięknie dla nas już nieodwołalnie straconym – z czasów życia kuzynów miłorzębów.
Wyciągnąłem dłoń i dotknąłem liścia, był gruby i gładki, jakby nieco nawoskowany. Dziwne, ale miłe wrażenie.
A może mit o złotym wieku Ziemi jest prawdą, a miłorząb, starszy od najstarszych mitów, poświadcza swoim urokiem wspaniałości tamtych czasów?





Dzisiaj miałem możliwość dokładniejszego obejrzenia pałacu. Jest większy niż wcześniej myślałem, niedawno był remontowany, ale stoi pusty. Z bliska widać niedokończenie prac, ale i potrzebę kolejnych remontów. Podoba mi się jego kształt, podoba dzikie wino wspinające się na mury i na specjalne, jak myślę, kolumny przy pałacu. Podziwiając tę budowlę, przychodziły mi do głowy niewesołe myśli o jej przyszłości. Na dokończenie prac potrzebne są zapewne miliony, na utrzymanie dobrego stanu może nawet setki tysięcy rocznie (ogrzać dom o powierzchni dwóch tysięcy metrów!). Hotel z widokiem na rozlatujące się budowle folwarczne? Na końcu drogi, na której nie wyminą się dwa samochody, kilkanaście kilometrów od Jawora, małego przecież miasteczka, kawał drogi od większych miast? Miałem kilka pomysłów na wykorzystanie pałacu, każdy finansowo niewydolny.




Nie mieliśmy planów na resztę dnia, chyba dopiero siedząc w samochodzie zaproponowałem pojechanie do bliskiej Jakuszowej, ale gdy ruszyłem, skręciłem w boczną uliczkę chcąc dowiedzieć się, dokąd prowadzi. Trafiliśmy na spore osiedle nowych domków jednorodzinnych. Duże działki, ładne domy, zielono wokół, cicho i dostatnio. Pomyślałem o coraz częstszych ucieczkach ludzi z miast na wieś, o zmianach charakteru jakże wielu wsi zatracających swój dawny rolniczy charakter.
Dlaczego Jakuszowa? Ponieważ nie byłem jeszcze w tej wiosce i nie znam jej okolic – a takie powody mam za dostateczne.
Mała to wioska, senna i ukryta, ale pałac ma, jak większość wiosek kaczawskich, a chyba też i sudeckich. Niewielka część budynku jest wykorzystywana na mieszkania, reszta stoi pusta. Na dachu ordynarna papa, kilka wybitych szyb w starych oknach, odpadający tynk i zaniedbany skrawek parku za budowlą.


Kolejny pałac czekający na swój marny koniec. Szkoda mi tych budowli.
Pole po drugiej stronie ulicy przecina ładna dróżka, więc poszliśmy poznać ją bliżej, a że podprowadziła nas pod las, w którym gdzieś niżej ukrywał się Wąwóz Myśliborski, weszliśmy między drzewa. Prowadziłem według słońca i bez problemu doszliśmy do wąwozu, tyle że „zniosło” nas paręset metrów w bok od spodziewanego miejsca.
Dnem prowadzi popularny szlak, sporo tam turystów, ale nader mało wśród nich ludzi pamiętających dobry polski zwyczaj pozdrawiania mijanych wędrowców. Ozdobą wąwozu jest kilka grup skał stojących na stromych zboczach. Dzikie to skały, trudno dostępne, wysokie na kilka pięter, niemal pionowe. Tam, gdzie schodzą na dno i niemal zagradzają drogę strumieniowi, zobaczyliśmy języcznik zwyczajny, nadzwyczaj rzadki gatunek paproci nie wyglądającej na paproć, dla której ustanowiono rezerwat. Jak i za poprzednią bytnością tutaj kilka lat temu, poczułem zadowolenie: coś robimy dla ochrony zagrożonych gatunków.
Po wyjściu z wąwozu resztę dnia spędziliśmy na włóczeniu się po okolicy, zwłaszcza w pobliżu wzgórza Tarnawa.
Łagodne zbocza wzgórz, samotne brzozy, polne drogi biegnące gdzieś za swoimi sprawami, wstęgi tarniny ukrywające strumienie, cisza, słońce, kolory jesieni oraz wielkie pola niebiesko kwitnącej rośliny. Dzięki Jankowi poznałem jej nazwę, to facelia błękitna. Zdumiałem się, gdy przeczytałem na stronie Wikipedii, że siana jest także dla nektaru, a jego zbiory mogą sięgnąć nawet 400 kg z hektara. Niesamowite.
Szliśmy polną drogą, brzegiem lasu, a taka droga zawsze jest urokliwa. Znaleźliśmy przy niej tak dużą kępę kań, że można było je kosić, według zapewnień Janka, a niewiele dalej, gdy w końcu podnieśliśmy wzrok znad grzybów, rozpoznaliśmy daglezje rosnące przy drodze. Nie były to pojedyncze drzewa tego gatunku, a najprawdziwszy las daglezjowy. Pierwszy taki las widziany przeze mnie. Co prawda dobrano się do niego, las świecił wielką łysiną-porębą, ale sporo jeszcze zostało tych ładnych drzew.
Wrócę tam, ponieważ oglądając zdjęcia z kosmosu, zobaczyłem kilka ominiętych miejsc i przejść. Wrócę i oddam się swojemu ulubionemu zajęciu: szwendaniu się po okolicy i gapieniu na świat.

























czwartek, 10 października 2019

Lastek, grzyby i moje pisanie

290919

Kopa i Lastek w Chrośnickich Kopach.



Lastek widziany z daleka tydzień temu wołał mnie skutecznie, skoro cały dzisiejszy dzień spędziłem na jego zboczach lub w najbliższym sąsiedztwie. Jak niemal zawsze, gdy wracam w znane okolice, poznaję nowe miejsca, więc moje włóczenie się miało też elementy odkrywania.

Chodziłem po śladach, owszem, ale nie moich. Ten dzień poświęcony był Lastkowi, ale też bohaterom mojej powieści. Tutaj się poznali, po tej okolicy chodzili – a ja szukałem ich śladów. W górach nie znalazłem ich i nigdy nie znajdę, w sobie znalazłem dużo.

Tak więc do naturalnych, rzadko oglądanych, uroków słonecznego wczesnojesiennego dnia, dodawałem poplątanie fantazji i rzeczywistości. Bardzo lubię chwile, w których fantazja staje się na pół realna, a realność nabiera cech fantazji.

Na szutrowej drodze prowadzącej ze wsi w stronę przełęczy, drodze znanej też moim książkowym Jasiom, spotkałem kobietę z psem. Poznałem ich obojga, oni mnie też. Mieszkanka Chrośnicy przypomniała mi nasze spotkanie sprzed roku. Dzisiaj czytała książkę idąc drogą i prowadząc psa. Zwróciłem jej uwagę na ten wielce oryginalny sposób lektury, roześmiała się w odpowiedzi. Nie zdążyłem powiedzieć, że widząc otwartą książkę w jej ręku, pozazdrościłem autorowi. Gdybym zobaczył kiedyś w podobnych okolicznościach czytelnika mojej książki, odebrałbym wielką nagrodę.

Na wyczucie, nie mogąc sugerować się nawet śladem ścieżki, wszedłem w las pnący się po stromym zboczu Kopy. Po kilku minutach zobaczyłem nad sobą, między drzewami, poszarpane skały Skaliska – pierwszy mój cel. 


Pomyszkowałem w sąsiedztwie mając nadzieję na znalezienie nieznanych mi skał, ale najwyraźniej wszystkie już znam, a w zastępstwie znalazłem tam pierwsze grzyby. Nieśpiesznie idąc od skały do skały, widziałem parę ładnych miejsc i poznałem przejście na urokliwą polanę. Nie byłem tutaj nigdy, to miejsce jest więc moim dzisiejszym odkryciem.

Usiadłem na trawie chcąc napatrzeć się na daleki widok Ostrzycy i Grodźca. Obie góry ustawiły się niemal w linii, wydawało się, że dalszy Grodziec wychyla się zza wyraźniejszej i wyższej Ostrzycy. A bliżej, obok kępy drzew, widziałem stok Lastka nachylony ku niewidocznej stąd wiosce.


Ruszając dalej podszedłem do dwóch brzóz samotnie rosnących na polanie, chcąc zobaczyć je z bliska, przywitać się, dotknąć pni i poczuć na sobie ich lekki, ażurowy cień. Brzozy mam za najpiękniejsze drzewa, a te były wyjątkowo ładne. Pod nimi znalazłem ponad 20 podgrzybków zajączków, wszystkie jędrne i zdrowe. Zebrałem je, bo czy muszę gdziekolwiek dojść? Przecież będąc tutaj, pod Kopą, przy Lastku, jestem u celu.


Pomyślałem, że znalazłem je dzięki brzozom. Postaram się wrócić tam – nie dla grzybów, dla brzóz.

W szpalerze drzew rosnących na uskoku przyglądałem się wierzbom iwom. Te drzewa, mimo że nie grzeszą urodą, przyciągają mój wzrok. Są żywiołowe, a przy tym niedbałe, jakby pragnęły żyć i jednocześnie nie zależało im na życiu.

W paru jeszcze miejscach znalazłem spore gromadki grzybów, zebrałem też co ładniejsze kanie, tych rosło dużo. Miałem już całą reklamówkę grzybów, więc udawałem, że nie widzę następnych, ale jakże to trudne, tylko Słowianin zrozumie. Zatrzymałem się nad kolejną grzybną rodziną i zastanawiałem, jak mógłbym ją zabrać. Eureka! Przecież mam jeszcze jedną reklamówkę! Zdjąłem plecak, z dolnej kieszeni wyjąłem nieprzemakalne rękawice zapakowane w reklamówkę. Jak iść po bezdrożu z dwoma reklamówkami i kijami? Zszedłem do wioski i w samochodzie zostawiłem grzyby. Przy okazji znalazłem jeszcze jedną torbę, i mimo że nie planowałem zbierania grzybów, wziąłem ją. Na wszelki wypadek. Czy muszę dodawać, że z pustą nie wracałem?

Szedłem urokliwą brzeziną, zatrzymywałem się nad kaniami – chociaż obejrzę je, skoro więcej nie zbieram – patrzyłem na dalekie niebieskie szczyty i na bliskie kępy drzew. Na otwartej przestrzeni pola lub łąki, te miniaturowe laski mają wyjątkową zdolność przyciągania wzroku. Niemal zawsze zabawiam się rozpoznawaniem gatunków rosnących tam drzew. Najczęściej rosną jesiony i osiki, czereśnie i dęby, spotyka się grusze i jabłonie, oczywiście brzozy. Niżej czarny bez, róże, tarnina, a przy ziemi nielitościwi strażnicy pilnujący wejścia – jeżyny.

Na północnym szczycie Lastka wykarczowano drzewa odsłaniając nowy daleki widok, inną perspektywę, jednak ładnie jest tylko wtedy, gdy patrzy się w dal, bliżej widać zrujnowane poszycie, leśne pobojowisko, Armagedon. A obok znowu grzyby.

Dlaczego jesteśmy tacy na nie chytrzy?




Ze szczytu blisko jest do wyjątkowego miejsca Lastka.

Z mojej powieści:



„Któregoś dnia, w czasie jednej z tych czarownych chwil rozjaśniających nasze dni, zobaczyłem Jasię na zboczu Lastka i nie dziwię się Jasiowi. Kiedy będę w pobliżu, odwiedzę to miejsce.

Może ją spotkam?”



Kiedyś synowa zapytała się, dlaczego jemu i jej dałem takie same imiona. Nie wiem. Może… spodobał mi się taki pomysł, będąc elementem poplątania – głównej chyba cechy tej historii. A może dlatego, że imię Jan i ja noszę jako drugie?

To ich miejsce pod lasem odwiedzałem wiele razy, i chociaż Jasi nie zobaczyłem tam nigdy, to w pewien szczególny sposób byli tam oboje, towarzyszyli mi w czasie włóczenia się po okolicy. Dzisiaj byłem tam dwa razy, siedziałem na miedzy kontemplując widok niewątpliwie znany im obojgu.





Schodząc ze szczytu Lastka usłyszałem odgłosy silnika, a niżej, na dukcie, zobaczyłem widok jak z pewnej powiastki o VIPie zbierającym z samochodu grzyby specjalnie powkładane przez leśników na brzeg leśnej drogi. Kierowca quada jadąc powoli szukał grzybów na brzegu drogi. W bagażniku za nim stało wiaderko.

Do kompletnego popaprania brakowało tylko dudniących głośników.

Między Lastkiem a Ptasią, następną górą w masywie Chrośnickich Kop, na zupełnym odludziu, wznosi się skała kilka już razy odwiedzana od czasu jej przypadkowego odkrycia parę lat temu. Od jednego z głównych duktów przecinających masyw odchodzi wąska, mało widoczna ścieżka. Poczułem satysfakcję, gdy zobaczyłem ją tam, gdzie się spodziewałem. Dzisiaj przekonałem się, że nie ludzie, a sarny ją wydeptały: otóż początkowo przeciska się przez gęsty młodniak świerkowy, a jednak gałęzie na wysokości mojej piersi nie są uszkodzone.

Usiadłem na rumowisku pod skałą, piłem resztki herbaty, patrzyłem i słuchałem siebie. Dobrze mi było tam siedzieć.

Czy ktoś tutaj przychodzi? Przyjrzałem się mchom, zielonym i gęstym kobiercem przykrywającym skały. Na jednej z nich zobaczyłem świeży odcisk mojego buta i kawałek zdartej warstwy mchu. Innych śladów nie widziałem, ale przy tej okazji zobaczyłem dużo kęp iglic pospolitych. Rosły pod drzewami, w szczelinach kamieni wrastających w ziemię, także wyżej, na nagiej już skale. Patrzyłem na ich maleńkie, tak lubiane kwiatki.



Skała przypomina mi nieco Jastrzębią Turnię wznoszącą się na zboczu Krzyżnej Góry w Górach Sokolich. Tamta ma około 45 metrów wysokości, piszą o niej na setkach stron, a ta moja, kaczawska czy też chrośnicka, ma 10 metrów, może nieco więcej, i nigdzie nie piszą o niej. Może powinienem ją nazwać? Skoro rośnie tutaj tak wiele iglic, może nazwać ją Iglicową Turnią?

Dobre miejsce do dumania. Pomyślałem tak bez związku z powieścią, po prostu dlatego, że jest tam cicho, pusto i ładnie, dopiero później uświadomiłem sobie jego istnienie.

Z powieści:



„W jednym z takich miejsc, w kącie między bzami a tamaryszkiem i brzozą, postawiłem drewnianą altankę, a w niej wiklinową bujaną kanapę i stolik z krzesłami. Jasia często przesiaduje tutaj z książką w ręku albo z zamyśleniem na twarzy. Gdy w letnie dni zaczyna padać deszcz, biegniemy do altanki żeby oglądać go z naszej świątyni dumania, jak mówi, chociaż w ciepłe dni wiosny i lata, altanka nie tylko naszego dumania bywa świątynią….”



Taki był dzisiejszy dzień. Wypełniony literaturą, poezją, fantazjami i grzybami wśród leśnych dróżek.

Powoli wracałem. Myszkując wzrokiem po brzegu drogi w poszukiwaniu grzybów, przegapiłem rozdroże, ale przecież mało jest tutaj dróg prowadzących nie wiadomo gdzie.

Na klonach widać już kolorową obecność pani Jesieni, a na brzozach widziałem pojedyncze żółte ślady jej pędzla – gromadki jesiennych listków wśród zieloności. Wyglądały jak srebrne pasemko na czarnej jeszcze czuprynie. We wsi widziałem sumaka, a dla drzew tego gatunku zaczyna się bajecznie kolorowy okres chwały.
Oczywiście wszędzie widziałem kwitnącą nawłoć.



Mimozami jesień się zaczyna,
Złotawa, krucha i miła.
(...)

Wspomnienie Juliana Tuwima



Zatrzymałem się przy samotnej dużej wierzbie, jak zawsze. Dla tego drzewa też znalazłem miejsce w napisanej historii.

Było już po zachodzie słońca, gdy wyjeżdżałem. Jadąc boczną szosą meandrującą wśród niskich wzgórz, spoglądałem na boki głodnym wzrokiem: tutaj byłem, tam nie. Dlaczego nie byłem? A dokąd prowadzi ta dróżka? Tutaj można zostawić samochód. Któregoś dnia zaparkuję i pójdę sprawdzić.

Wrócę i pójdę. Obiecuję.



Zmierzchem jest kobieta

Wstecz patrząca.

Cienie coraz dłuższe,

Szarość wzbierająca,

Rozpamiętywanie.



PS

Kilkanaście lat temu, jesienią, zacząłem pisać teksty nazwane dopiskami. Pierwszego października każdego roku otwieram nowy plik tekstowy, nowe dopiski. Tymi słowami kończę siedemnaste. Jutro albo za tydzień zacznę pisać kolejne, osiemnaste. O czym piszę? Czytelnicy tego bloga wiedzą, ponieważ większość tekstów jest tutaj opublikowanych: o tym, co mnie interesuje, co mną porusza, co uznaję za piękne i wartościowe.

Dlatego najwięcej tekstów jest tutaj o wędrówkach i literaturze.




piątek, 4 października 2019

Ostatni letni dzień

220919
O wschodzie słońca na Ostrzycy.
Później z Rząśnika na śródleśną polanę pod Łysą Górą w Sądreckich Wzgórzach, Sądrecko, krążenie po wzgórzach, fragment Dzwonkowej Drogi, przełęcz pod Sołtysią Czubą, Sądrecko, Rząśnik.

Sprecyzowanych planów na drugi dzień wędrówki nie miałem. Ot, poszwendam się po Sądreckich Wzgórzach, zdecydowałem po obejrzeniu mapy. Dopiero rano, szykując się do wyjścia, pomyślałem, że skoro jestem tak blisko Ostrzycy, to jakże ją ominąć? No i dobrze byłoby ze szczytu zobaczyć wschód słońca.
Zaparkowałem i spojrzałem na zegarek: zdążę? Na szczyt miałem niecałe dwa kilometry, ale blisko 200 metrów pod górę. Jakieś sześćdziesiąt pięter. Poszedłem szybkim krokiem, a za plecami Eos rozchylała swoje pomarańczowe i szafranowe ciuszki, nie czekając na mnie. Nie jestem sprinterem, mogę iść calutki dzień, ale w spokojnym tempie, a goniłem. W efekcie musiałem robić chwilowe przerwy dla wyrównania oddechu. Bogini całą wschodnią stronę nieba rozpaliła, tak się spieszyła, i jeszcze dopominała się pochwał. Chwaliłem ją, bo faktycznie, dzisiaj pokazała się w pełnej krasie.
W lesie było szaro, niemal ciemno. Ostatnia część szlaku wiedzie nierównymi schodami ułożonymi z bloków czarnego bazaltu, które tej szarej godzinie wydawały się bardzo ponure. Budziły myśli o podziemiach, o Pandemonium i Hadesie, ale przecież wiodły nie w dół, a w górę, ku Heliosowi i przestrzeni otwartej na światło.
Była godzina 6.35, gdy po czterdziestu minutach forsownego marszu, spocony i zziajany, stanąłem na szczycie. W pięć minut później wzeszło słońce.




Maleńki rąbek rozświetlił się na horyzoncie podzielonym na dwie odmienne części: góry były ciemnogranatowe, niebo w ciepłych barwach – od żółci, przez pomarańczowe odcienie, do seledynów i dalej głębokich błękitów. Czerwony punkcik błyskawicznie, dosłownie w oczach, wznosił się. Skalne rumowisko przede mną leciutko zabarwiło się intensywnym kolorem wschodzącego słońca, w chwilę później na skale za mną pojawił się mój cień, zrazu nikły, jednak z minuty na minutę intensywniejący. Daleko w dole długie cienie samotnych drzew przechodziły takie same przemiany. Cały rozległy widnokrąg się zmieniał. Światło, początkowo silnie barwione oranżem, mieszało się z ciemnymi barwami nocy szybko je wypierając, a jaśniejąc, traciło nasycenie. Pół godziny później góry wokół mnie, lasy i pola, zalewał potok najczystszego światła, tylko tu i ówdzie ostały się resztki białych mgieł porannych. Czułem radość patrząc, oczarowany, na świetlny spektakl. W te pierwsze minuty dnia świat wydawał się świetlisty, wszak światło go dobyło z mroku, malowało i niemal tworzyło. Wiatru nie było, w idealnej ciszy słyszałem… muchę. Spojrzawszy za dźwiękiem, zobaczyłem myszkę na skale, przez mgnienie oka patrzyliśmy na siebie.
Cisza i kolory pierwszych chwil letniego dnia...





 Przygotowując zdjęcia na blog, ponownie zwróciłem uwagę na szybkie zmiany oświetlenia. Proszę zwrócić uwagę na cienie drzew w dole, wzdłuż drogi, na zdjęciu powyżej, i na kolejnym, poniżej tych słów. Dzieli je ledwie osiem minut.




Warto było. Niechbym nawet nic już nie zobaczył i nie przeżył w tym dniu, dla tych paru chwil patrzenia na cud narodzin dnia, na wyłanianie się słońca zza horyzontu, warto było gonić pod górę, zrywać się w ciemności, jechać 150 kilometrów.
Sprawdziłem później czasy na zdjęciach: w trzy minuty od pojawienia się, słońce oderwało się od horyzontu i rozpoczęło swoją wyjątkową wędrówkę. Wszak zaczynał się ostatni dzień lata, czyli dzień przełomowy. Jutrzejsza noc będzie już odrobinę dłuższa od dnia, dzisiejszy dzień jeszcze ma malutką przewagę nad nocą.
Schodząc, zwróciłem uwagę na gołoborza. Omszałe, czarne w ciemnym lesie, wydają się niepodległe naszym prawom upływu czasu – jakby z innego świata były. Poniżej schodów szlak wiedzie lipową aleją. Drzewa są stare, pokaźnych wymiarów, ładne, swojskie, ciepłe. Widziałem je parę razy, zawsze wyobrażając  sobie te drzewa w czasie kwitnienia. Obraz urzeka barwami, zapachami i dźwiękami.

Sądreckie Wzgórza leżą poza nielicznym tutaj oznakowanymi szlakami, nie są popularne, więc pusto tam i cicho, a miejsc ładnych jest wiele – wymarzone okolice na włóczęgę.
Dzisiaj dodałem nowe miejsce do listy prawdziwie moich miejsc: zakątek na zboczu bezimiennej górki, za zabudowaniami wioski, daleko od jakichkolwiek dróg.


Siedziałem tam dłuższy czas, a takie chwile mają dla mnie wagę wyjątkową, bo przecież w zimie nie da się siedzieć dłużej niż kilka minut. Szukać też trzeba odpowiedniego pnia lub kamienia, a teraz po prostu usiadłem na trawie, wśród kwiatów. Za parę miesięcy będę sobie zazdrościł takich chwil.
Jakby dla równowagi jedno ładne miejsce straciło część uroku. Otoczona trzema zalesionymi górami spora polana była po części polem i łąką. Na środku rosło kilka świerków, które wyjątkowo tam pasowały. Nie wiem dlaczego, ale że były tam potrzebne, przekonałem się dzisiaj, widząc całą polanę zaoraną, a po świerkach nawet śladu. Stanowczo nie podoba mi się wycinanie drzew śródpolnych. 

Miałem jedynie mglisty plan zatoczenia koła pod pewną przełęcz i odwiedzenia ładnego miejsca na granicy lasu i pól, pod wychylającymi się ku słońcu konarami dębów, więc po prostu chodziłem tu i tam. Zatrzymał mnie silny zapach ciętego drewna, a później mała mirabelka skusiła swoimi owocami. Zwrócił moją uwagę zapach ziemi ornej, przenoszący mnie na lubelskie pola sprzed półwiecza. Oglądałem grusze na miedzach z małymi, złocistymi owocami (zjadłem ich kilka), widziałem też Lastka. Patrząc często na tę górę wiedziałem, że woła mnie i że wkrótce ją odwiedzę. Zatrzymałem się pod samotnymi wierzbami rosnącymi na łące i patrzyłem na wodne oczko, z którego wyrastały. Uświadomiłem sobie coraz większą rzadkość takich podmokłych miejsc.

Pierwsze znalezione kanie zostawiłem, przy następnych zdjąłem plecak. Źle się idzie bezdrożem z reklamówką, źle się dzieje grzybom w plecaku, ale nie potrafiłem ich zostawić. A czy ja muszę dojść gdziekolwiek? Tylko do samochodu o zmroku. Niewiele później stwierdziłem, że nie mam okularów. Było tak ciepło, że szedłem tylko w podkoszulku, a okulary do czytania włożyłem uchem za podkoszulek na piersi. To nie był dobry pomysł. Wypadły zapewne przy nachylaniu się. Na brzegu lasu zostawiłem za drzewem reklamówkę i zawróciłem. Czy znajdę ją wracając? Przyszło mi do głowy, że może w ten sposób nie tylko okulary stracę. Nie znalazłem ich, mimo dokładnego przeczesania dwóch kilometrów drogi bez drogi, natomiast do torby z grzybami trafiłem bez problemu. Przez dwa dni jadłem na obiad kanie. Smażyłem je na oleju, zmoczone w rozbitych i osolonych jajkach.
Siedząc na przełęczy, więc wyżej, wypatrywałem najdogodniejszego przejścia przez las zagradzający mi drogę. Wiedziałem, że z drogami w nieznanych lasach różnie bywa. Czasami wystarczy niewiele zboczyć od optymalnego kierunku, żeby przejście wydłużyło się z setek metrów do kilometrów. Wiedziałem też, że leśne dróżki mają zwyczaj znikania, albo odwrotnie: mnożenia się, a chaszcze rosną zwykle tam, gdzie wypada droga.
Niedaleko stąd jest las, przez który parę razy musiałem przejść, nim przejście poznałem na dobre, ale inne nadal potrafi mnie zaskoczyć, czyli wyprowadzić na manowce. Piszę tutaj oczywiście o przejściach bez wyraźnej drogi, na orientację, lub w plątaninie rzadko używanych leśnych dróżek.
Największe wrażenie robią na mnie lasy porastające strumienie. Zwykle woda płynie jarem, nierzadko stromym i głębokim, a ten bywa jeszcze pogłębiany wklęsłymi formami zboczy wzgórz. Wchodząc między drzewa, zostawia się na sobą jasny i rozległy przestwór pól lub łąk, a zanurza w głębokim półmroku, horyzont mając o kilka metrów, albo i na wyciągnięcie ręki. Ziemia pod uschniętymi gałęziami i badylami ucieka spod nóg, czasami kończy się małym urwiskiem, bywa wilgotna i śliska. Poza brzegiem, w gęstwinie drzew rzadko rosną krzewy, a jedynie nieliczne rośliny znoszące głębokie zaciemnienie, chociaż spotykałem gęstwiny, w których nic nie rosło, ziemia była zupełnie naga. Czasami przydałaby się maczeta do wyrąbania przejścia w splątanych gałęziach drzew – żywych i powalonych. Na samym dnie ziemia bywa podmokła, grząska i czarna, a strumień zwykle ma trudną do dostrzeżenia urodę. Płynie między gałęziami i badylami, czasami przykryty zwaliskami lub kożuchem liści, brakuje mu wodnych roślin, piasku i słonecznych refleksów, ale nadal ma to tajemnicze coś budzące myśl o odległym celu, zmierzaniu gdzieś, o drodze.
Miejsca takie mogą się podobać naturalnością i dzikością, dobrze tam widocznym nieliczącym się z niczym pędem roślin do życia. Na rozsypujących się w próchno resztkach starych drzew usadawia się nowe życie i pędzi w górę, ku słońcu.
Po co to wszystko? To pytanie pojawia się spontanicznie, a jest w nim ukryte domniemanie braku sensu i poczucie swojej wyższości, ale akurat tutaj nie ma miejsca na takie odczucia, ponieważ sens jest oczywisty i z nami dzielony: jest nim przekazanie życia dalej. Cała reszta jest dodatkiem.
Wyjście na brzeg lasu jest ciekawością dalekiego horyzontu i uśmiechem słońca. Albo uderzeniem porywistego wiatru rozpędzonego na uśpionych polach, bo i tak bywa. Jest więc odmianą, otwarciem nowej przestrzeni, czasami zaskakująco odmiennej od tej zostawionej po drugiej stronie.
Idąc polem pod słońce, zauważyłem mnóstwo nitek babiego lata leżących na grudach ziemi i lśniących srebrzyście. Widok ten zaskoczył mnie. Wcześniej wydawało mi się, że tych pajęczych nitek nie jest dużo, ot, czasami zobaczy się jedną, przez moment drżącą w powietrzu, a okazało się, że wprost przeciwnie, jest ich mnóstwo, tyle że rzadko je widzimy. Fotografię robiłem pod słońce, bo tylko wtedy były widoczne, ale przez to nie jest udana; ludzkie oczy doznają olśnienia słonecznym światłem, obiektyw aparatu raczej ślepnie.

Nitki niewiele są widoczne na zdjęciu, w rzeczywistości one lśniły – ładny widok i wyjątkowy. Staram się od tylu już lat patrzeć na świat szeroko otwartymi oczami, a okazuje się, że w zwykłym miejscu i w zwykłej chwili można zobaczyć coś po raz pierwszy w życiu. Fakt ten napawa optymizmem.

Widziałem ostatni letni wschód słońca, patrzyłem na ostatni dzień lata. Cudnie pożegnała mnie ta pani z wiankiem utkanym z kłosów, dając dwa dni prawdziwie letnie. Tę drugą panią, z rozwianymi czarnymi włosami i suknią, do której przyczepiły się kolorowe liście, panią jutro zaczynającej się pory, znam. Owszem, czasami wydaje się zołzowata, ale to nieprawda: ona po prostu bywa smutna i ma skłonność do płaczu. Ją trzeba pocieszać, a nie besztać, wtedy potrafi się cudnie uśmiechnąć, jak to kobieta.