161119
Góry
Izerskie.
Ze
wsi Przecznica: przejście żółtym szlakiem wzdłuż Ciemnego
Wądołu. Wejście na Tłoczynę przez Skrzyżowanie pod Jodłą.
Gołoborze i Jelenie Skały. Zejście do kamiennej drogi powyżej
Wądołu i powrót do wioski.
Trasę
wędrówki zaproponował Janek. Chcąc być na szlaku od początku
dnia, wstałem o trzeciej, a pół do szóstej zabrałem towarzysza z
Legnicy. O siódmej, korzystając z pomocy googli, wjechałem do
Przecznicy. Wioskowe uliczki mają szerokość samochodu i ostro pną
się w górę; nie odważyłbym się jechać tam po opadach śniegu.
Pamiętałem z poprzednich wędrówek dobre miejsce na zaparkowanie w
pobliżu najwyższej stojących domów wioski. Ulica, w którą
wjechałem, szybko zamieniła się w polną drogę, ale druga próba
była celna i po paru minutach zbieraliśmy graty szykując się do
drogi.
Do
Dwóch Mostów i początku szlaku wzdłuż Ciemnego Wądołu,
mieliśmy kilometr.
Nieco
znałem ścieżki Tłoczyny, ale chętnie przystałem na propozycję
przyjazdu tutaj, chcąc pokazać koledze ładne miejsca i samemu
zobaczyć je ponownie. Będąc miłośnikiem Gór Kaczawskich,
przyznać muszę, że jest tam inaczej niż w moich górach. Po
prostu widać, że Izery są górami wyższymi, trudniej dostępnymi,
i o innym wyglądzie.
W
wielu miejscach Kaczaw mogę, idąc zalesionym zboczem, zejść ze
szlaku czy duktu i leśnym bezdrożem dojść tam, gdzie chcę. W
Izerach jest to trudne, a częstokroć niewykonalne, i nie o
znajomości ich topografii piszę. Pierwszą trudnością jest
rozległość tych gór i ich lasów. Nawet jeśli się nie błądzi,
iść tam można cały dzień i nie wyjdzie się z lasów, natomiast
największy las kaczawski przejdę w godzinę czy dwie. Drugą
trudnością, chyba nawet poważniejszą, są często spotykane w
izerskich lasach skalne rumowiska, także kąty nachylenia zboczy i
gęstwiny świerkowych borów.
Bloki
skalne miewają rozmiary samochodu i bywają spiętrzone w piramidy,
a pod nogami leży skalny rumosz i próchniejące resztki umarłych
drzew. Nie można stawiać stóp na ślepo, ponieważ między skałami
wiele jest dziur zamaskowanych mchem lub liśćmi, albo leży śliski
patyk. Czasami skalny okruch zakołysze się, but straci przyczepność
na omszałej powierzchni, albo kij zaklinuje się w szparze między
skałami. Przejścia bywają zatarasowane zwaliskami drzew tworzącymi
gąszcz nie do pokonania. Świerkowe lasy bywają tak gęste, tak
najeżone niskimi gałęziami, że można jedynie przedzierać się,
siłą rozpychając gałęzie czepiające się ubrania i sięgające
do oczu.
Na
Tłoczynie właśnie rumowiska, obok prawdziwie górskich strumieni,
chciałem ponowie zobaczyć.
Oczywiście
myślę o znanym i odwiedzanymi gołoborzu pod szczytem, ale i o
mniej znanym, a dla mnie ładniejszym i czyniącym większe wrażenie,
rumowisku między Jelenimi Skałami a Ciemnym Wądołem.
Nachylenie
stoku jest tam spore, ale skalne złomy leżą w lesie mieszanym,
jaśniejszym i łatwiejszym do przejścia.
Rosną
tam wyjątkowo dorodne buki, umięśnione, masywne i silnie
rozgałęzione, a między nimi smukłe i chybotliwe brzozy.
Intensywny, żywy brąz bukowych liści, nieliczne już żółte
listeczki brzóz, pod nogami kępy ładnej zieleni mchów. Cienie
tańczące po jasnoszarych skałach, biel i ołowiana szarość pni
drzew. Zaglądałem w liczne szczeliny skalne (a w niektórych można
by się schować przed deszczem), i liczyłem uschnięte świerki
oparte o konary buków, a jeszcze częściej zatrzymywałem się i po
prostu gapiłem z głową zadartą na to miejsce tak ładne, tak
dzikie, ale jednocześnie przyjaźnie uśmiechnięte do wędrowca.
Tym
zboczem nie można tak po prostu zejść; tam się kluczy między
skałami, ale nie tyle dla znalezienia dogodniejszego przejścia, co
raczej dla przedłużenia schodzenia.
Kilkadziesiąt
metrów niżej, zbocze trawersuje dróżka, która chyba każdemu,
kto ją zobaczył, spodobać się musi.
Któryś
kolejny krok między skałami wyprowadza nas na równą płaszczyznę
ścieżki ułożonej z kamieni. Nadal będąc w tym dzikim miejscu,
jakbyśmy znaleźli się bliżej ludzi, może nawet pod ich opieką,
bo przecież stoimy na równej ścieżce zbudowanej dla wyprowadzenia
nas na otwartą przestrzeń, ku ludzkim domostwom.
W
biegu tej ścieżki, a nawet w samym jej istnieniu, jest coś
uspokajającego. Może zamysł i celowość. Stojąc na niej czujemy,
że jednak chaos rumowiska, mimo niewątpliwego uroku, obciąża
naszą psychikę brakiem ładu, nieprzewidywalnością.
Równa
wstążka podchodzi pod Stół (tak nazwałem wielki i płaski
kamień), mija go i niewiele dalej krzyżuje z główną ścieżką
prowadzącą ku Jelenim Skałom. Dwa razy szedłem nią i dwa razy
zwalniałem nie chcąc, żeby już się kończyła. Jeśli dane mi
będzie wrócić na zbocza Tłoczyny, poznam dróżkę na całej
długości, a na Stole zjem posiłek.
Gołoborze
pod szczytem już opisywałem, teraz dodam chwilę mojego stania w
połowie drogi przemian tego skalnego rumowiska. Dziesięć kroków
przede mną stały ostatnie świerki, a między nimi skał nie było
widać pod warstwą ziemi, igliwia i mchu; cienką co prawda, ale
jednak istniejącą. Z każdym krokiem w dół, ku łysej
płaszczyźnie, ziemi było mniej, stało tam parę kikutów
uschniętych drzew, które przeliczyły swoje siły, a parę kroków
za nimi krawędzie skalnych złomów były odsłonięte, odrobinę
ziemi było tylko w szczelinach, a jeszcze niżej na nagich już
skałach żyły jedynie porosty – szare i seledynowe plamy
najwytrwalszego życia.
Skały
ubogo przykryte ziemią widać właściwie na całej górze. Zapewne
kiedyś, gdy ustąpiły lody ostatniego zlodowacenia, cała góra
była kupą skalnego rumoszu, jednym wielkim gołoborzem. Przyjdzie
czas, gdy drzewa wdzierające się na tą łysinę od dołu i od góry
spotkają się, zabliźniając ostatni ślad działania mrozów i
lodów.
Dnem
Ciemnego Wądołu nie da się przejść, chyba, że szłoby się dnem
strumienia, a i ten sposób łatwy by nie był.
Będąc
tutaj po raz pierwszy, szedłem szutrową drogą biegnącą zboczem,
o parędziesiąt metrów od strumienia. Janek był bardziej
dociekliwy ode mnie, znajdując nieoznakowany początek żółtego
szlaku biegnącego kamienistym duktem po drugiej stronie. Tak więc
dzięki niemu poznałem nieznane mi przejście i, jak się okazało,
ładniejsze od drogi vis a vis. Nasza biegnie bliżej zbocza,
miejscami dość wysokiego i stromego. Wystarczy zboczyć z duktu
parę kroków, by stojąc na krawędzi móc oglądać, właściwie
podziwiać, dziką urodę Wądołu. Strumień jest prawdziwie górski:
szybki, głośny, kamienisty, z licznymi progami skalnymi i wodą
błyszczącą nawet na ciemnym dnie. Idzie się lasem świerkowym,
ale i w nim, a zwłaszcza na zboczach Wądołu, spotyka się piękne,
duże buki. Jeśli patrzy się uważnie, widać, że lepiej sobie
radzą te drzewa w trudnych górskich warunkach od świerków. To ich
dziedzina, ich ziemia i ojczyzna.
W
górnej części Wądołu, w ciemnym lesie świerkowym, znaleźliśmy
boczne strumienie. Nie płynęły głębokimi jarami, a na
powierzchni, wypłukując miejsca dla siebie między skalnymi złomami
grubo porośniętymi zielonym, miękkim mchem. Chodziłem tam jak po
puszystym dywanie, klucząc śladami strumienia. A ten znikał w
wąskiej a głębokiej szczelinie skalnej, by dwa kroki niżej
pokazać się na szczycie skalnego progu i z głośnym szumem spłynąć
w dół, do miniaturowego jeziorka odwadnianego z drugiej strony
kolejną szumiącą i prędką kaskadą wody. Po raz pierwszy w życiu
miałem wrażenie patrzenia na wodny świat. Na świat kształtowany
przez wodę i dzięki niej istniejący. Czystość wód wydawała się
wyjątkowa, idealna i budziła pragnienie picia.
Mieliśmy
przejść ze szczytu Tłoczyny do Jelenich Skał. Odległość wynosi
około kilometra, szlaku nie ma, żadnej ścieżki nie
znalazłem. Będąc tutaj poprzednim razem, udało mi się przejść
bez pudła, skoro dotarłem do skał z może pięćdzięciometrowym
odchyleniem. Dzisiaj miałem tremę, wszak prowadziłem kolegę.
Poznałem niewielką polankę w ładnymi świerkami, co ucieszyło
mnie, ponieważ dowodziło powtarzania szlaku sprzed roku. Później
nieco meandrowałem omijając świerczynę, starając się sumować
odchyłki i pilnować słońca, ale wiadomo jak bywa z tym sumowaniem
wielu zawijasów. Dość, że im byliśmy dalej, tym większa była
we mnie niepewność. Honor przewodnika jednak uratowałem: wyszliśmy
niemal dokładnie na Jelenie Skały.
Nad
ranem, jadąc samochodem, nie zauważyłem wysunięcia się wtyku
ładowarki z gniazda zapalniczki, w rezultacie nie w pełni
naładowany akumulator smartfona wystarczył ledwie do południa.
Zaraza z tą manią robienia cieniutkich telefonów, z bateryjkami na
kilka godzin i wmawiania nam, że właśnie takich chcemy.
Dopiero
po powrocie do samochodu mogłem wysłać wiadomość do Pierwszej
Damy, Anny Kruczkowskiej, naszej dzisiejszej gospodyni: będziemy za
kwadrans.
Powitania
Kruczkowskich zawsze mnie rozczulają i budzą we mnie zdziwienie: to
można tak ciepło, serdecznie i jednocześnie naturalnie?
Obiad
połączył się nam z kolacją. Na smakowaniu i rozmowach zeszło
nam chyba ze sześć godzin. Widzieliśmy prace na pięterku: gotowy
już pokój i wypieszczoną łazienkę. Poznaliśmy plany dalszych
prac; ogrom prac trochę mnie oszołomił.
Kuchnia
Anny jest festiwalem smaków. Wcale nie udziwnionych, wprost
przeciwnie: naszych, swojskich, tyle że albo niedocenianych w innych
kuchniach, albo w nowatorskim zestawieniu.
Cechą
jej kuchni jest staranność w spożytkowaniu tego, co wyrosło i co
dały zwierzęta, oraz unikanie produktów wysoko przetworzonych w
fabrykach żywności. Anna nie liczy finansowych zysków i kosztów
na każdym etapie prac gospodarskich, bo jakże liczyć wszystko,
skoro robi się to, co się lubi, lub czemu nadaje się wartości
pozamaterialne? Uwzględnia jakość produktów, zwłaszcza
zwierzęcych, ale też bierze pod uwagę jakość życia zwierząt.
Dostrzega związki, nie tylko bezpośrednie, odczuwane zmysłami,
między stworzeniem zwierzakom dobrych warunków życia, a smakiem
jedzonych potraw.
Jadłem
kilka rodzajów sera koziego oraz mięso kozie. Mają posmak
charakterystyczny dla kóz, ale jest on lekki, nieodstręczający,
łatwy do zaakceptowania. Ponad nim góruje tak lubiany przeze mnie
smak wędzonego sera, i z umiarem (a może należałoby powiedzieć:
z taktem) dodanych przypraw, a nade wszystko świadomość spożywania
jadła najbardziej naturalnego, jak to tylko możliwe w przypadku
sera. Smakując twardy, aromatyczny ser dojrzewający, pomyślałem,
że dokładnie taki sam jedli ludzie przed wiekami. Mięso natomiast
było delikatne, chude, miękkie, po prostu dobre.
Anna
dała mi zawiniątko mówiąc o obiecanych słodyczach. Schowałem je
do kieszeni i dopiero w czasie jazdy do Leszna przypomniałem sobie
o nim. Wyjąwszy, zobaczyłem opakowanie, była to papierowa torebka
po mące.
–
Oto cała Anna – pomyślałem, czując ciepełko w piersi.
Dlaczego? Że dała, pamiętała, ale też dlatego, że poczułem
wyraźne powinowactwo dążeń i przemyśleń: nie produkować bez
wyraźnej potrzeby śmieci trudnych do rozłożenia.
W
torebce były suszone plasterki jabłek i ruloniki żelowych
słodyczy, o których pisała niedawno na swoim blogu.
Idealna
pogryzka na długie jazdy samochodem i górskie wędrówki.
Nie
podzieliłem się z Jankiem. Tłumaczyłem się przed sobą
koniecznością odpędzania senności w czasie jazdy, ale możliwe,
że powodem była moja chytrość.
Autorem części zdjęć jest Janek. Mój aparat padł z braku prądu, biedaczysko. Tak, na poniższym zdjęciu modlę się.
Ciąg dalszy za parę dni.