Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

niedziela, 1 marca 2020

Bluszcze i wawrzynki

230220



Góry Wałbrzyskie: przejście Wąwozem Książ do ruin zamku Stary Książ. Pomiar wielkości bluszczu.

Góry Kaczawskie: szukiwanie wawrzynków wilczełyko w Pogwizdowskim Lesie, między wsią Gorzanowce a górą Wapniki.

Przejazd do wsi Grobla. Wzgórze pod Kamienicą, góra Nad Groblą. Pomiar wielkości bluszczu na tej górze.



Janek nie zrezygnował wiedząc o zapowiadanym deszczu i wietrze, a mnie jak zwykle szkoda się zrobiło dnia. Tak, prognozy na niedzielę nie były dobre, ale w zrezygnowaniu z wyjazdu widziałbym przekreślenie tego dnia. Nie chciałem uznawać go za stracony, ponieważ wtedy taki byłby.

Pojechaliśmy do Wałbrzycha, pod zamek Książ. Jest to, nota bene, trzeci co do wielkości zamek w Polsce, czyli, inaczej mówiąc, jest sporo większy nawet od M6 :-)



Bezpośrednim powodem była chęć zmierzenia bluszczu rosnącego w ruinach zamku. Nie jestem dendrologiem amatorem jeżdżącym po Polsce w poszukiwaniu okazów (znam takiego pasjonata), ale poruszyła mnie informacja przeczytana na jednej ze stron internetowych Gorzowa Wielkopolskiego, na której chwalą się największym bluszczem w Polsce, mającym 40 centymetrów obwodu pnia, czyli niecałe 13 centymetrów średnicy. Wydawało mi się, że dwa znane mi sudeckie bluszcze są większe – i to właśnie chciałem dzisiaj sprawdzić.

Parę minut drogi od parkingu pod zamkiem Książ zaczyna się szlak prowadzący zboczem głębokiego wąwozu, który jest przełomem rzeczki Pełcznica; zaznaczam ten fakt, ponieważ przełomy z reguły są ciekawymi tworami geologicznymi. Kilka miesięcy temu byliśmy tam obaj, opis i zdjęcia są na blogu, jednak, pomijając pomiary bluszczu, dla samych uroków tamtych miejsc warto było wrócić.

Moją uwagę zwracają tam stalowe kładki przykute do pionowych ścian, oraz zawsze pociągający widok drzew na nagich skałach. Rosną w najdziwniejszych miejscach, których nigdy by nie wybrały do swojego życia, gdyby mogły wybierać. Powykręcane pnie, dopasowujące się do kształtów skał, splątane korzenie szukające, nierzadko daleko, odrobiny ziemi albo bezradnie wiszące w powietrzu. Między nimi czarne skały, tu i tam przybierające fantastyczne kształty, na nich próchniejące pnie przegranych drzew. Obok małe buczki ze swoimi pięknymi zimowymi liśćmi, rosną wierząc w dobrą swoją przyszłość. A może w siłę swoich korzeni.

Ponownie zwróciłem uwagę na wyjątkowy las modrzewiowo-bukowy rosnący w pobliżu ruin zamku. Jedyny taki znany mi las.






Bluszcz uczepiony ściany ruiny ma liście na tyle wysoko, że trudno się im przyjrzeć. Odnieśliśmy wrażenie innego ich kształtu od znanego nam, „klasycznego”, ale później dowiedzieliśmy się, że bluszcze są polimorficzne, czyli, tłumacząc dosłownie, mają wiele kształtów. Cechuje ich zmienność.

Zaopatrzony w elastyczną miarę, zmierzyłem obwód pnia blisko ziemi i na wysokości piersi, a Janek pomiar udokumentował. Obwód wyniósł odpowiednio 104 i 96 centymetrów, a więc średnice wynoszą 33 i 30 centymetrów.



 Po powrocie pod zamek, pan parkingowy zapytał, ile czasu zajmuje dojście do ruin. Bo ludzie często się pytają. Dziwne pytanie, ponieważ dla mnie najciekawsza jest tam droga, szlak wiodący stromym zboczem, niekoniecznie ruiny, chociaż i im niczego nie brakuje.

Pojechaliśmy za Bolków i zaparkowaliśmy w pobliżu znanego nam siedliska wawrzynków wilczełyko.

Pierwsze krzaczki znaleźliśmy zaraz po wejściu między drzewa. Rośnie ich tam sporo, ale wydało się nam, że jest ich mniej niż rok temu. Wiele z nich miało ślady wyłamań pędów, większość jest malutka, to chyba świeże siewki grubości cienkiego ołówka. Już kwitną. Ich kwiaty są ładne, ale nie olśniewające, jednak w wawrzynkach jest coś, co ujmuje i cieszy. Widok malutkiego patyczka niesięgającego mi kolan, a już z paroma kwiatuszkami pod szczytem, jest rozbrajający. Człapaliśmy w deszczu, mokrzy w mokrym lesie, rozglądając się za kolejnymi wawrzynkami. Bardzo mi się te chwile podobały, chociaż nie wiedziałem, dlaczego. Później pomyślałem, że może przez swoją odmienność od tak wielu popularnych zajęć, hobby i sposobów spędzania wolnego czasu, przy czym nie w wyróżnianiu się tkwi tutaj wartość, a w wymaganej cichości, w emocjonalnym związku z przyrodą, w słuchaniu siebie, w bezbronnym pięknie, które potrafi mieć dobroczynny wpływ na nas, jeśli damy mu szansę przemówić.



Janek pokazywał mi świeże liście wielu roślin, ale zapomniałem ich nazw, a ze znanych mi widziałem kwiaty przylaszczek i zieloniutkie listeczki poziomek. W lutym mamy przedwiośnie, ale radość podszyta jest niepokojem. Zmiany klimatu stają się coraz wyraźniejsze, a jego równowaga jest wbrew pozorom bardzo delikatna.

Jakie zmiany jeszcze nas czekają?

Krętą i wąską szosą (lubię takie w moich górach) pojechaliśmy do nieodległej Grobli, małej wioski schowanej na końcu drogi, w lasach Chełmów. Nim poszliśmy zmierzyć bluszcz, zaciągnąłem Janka w widły dwóch strumieni, gdzie parę już razy widziałem kwitnącą śnieżycę wiosenną. Także i ta roślina zakwitła parę tygodni wcześniej.


Teren jest tam podmokły, czarna ziemia ugina się pod butami lub mlaska wodą, wokół leżą suche gałęzie lub całe pnie martwych drzew, sterczą uschnięte badyle, miejsce nie jest więc ładne. Kojarzy się z rozkładem, z martwotą, ale właśnie tam zakwitają, całymi dużymi kępami, delikatne śnieżyce. Uderzający kontrast.

Wspomniane strumienie mają parę metrów szerokości, więc nie da się ich przeskoczyć. Jeden przeszliśmy po wystających kamieniach, drugi betonowym brodem, mając okazję sprawdzenia szczelności butów, ponieważ woda ma tam głębokość przynajmniej 10 centymetrów.

W sąsiedztwie miejsca nazywanego na mapie Kamienicą, wznosi się niewielkie bezimienne wzgórze, o którym pisałem niedawno, i które koniecznie chciałem pokazać koledze, jako miejsce po prostu ładne i dobre na postawienie domu. Mam nadzieję, że Janek nie był zawiedziony, bo zdążyłem polubić ten wzgórek.




Za nami, w odległości kilometra, wznosiła się pokaźna, zalesiona góra z nierówną, zmierzwioną czupryną. To góra Nad Groblą, nasz ostatni cel, a owa stercząca czupryna jest grupą wysokich daglezji rosnących w pobliżu szczytu. Naszą uwagę zwróciło kilkanaście drzew wyróżniających się jasną, nasyconą zielenią. Starałem się zapamiętać najbliższe, żeby zobaczyć je z bliska i rozpoznać gatunek. Później okazało się, że to wyjątkowo wysokie sosny – rzadkie bywalczynie w dębowo-grabowym lesie tej góry.

Weszliśmy w las, na strome zbocze góry, bez ścieżki, na wyczucie kierując się w stronę grubego bluszczu. Byłem tutaj po raz trzeci i trafiłem nieźle, nie kluczyliśmy, a odchylenie od idealnego kierunku wyniosło około 50 metrów.

Szedłem podekscytowany pomiarem. Pomyśleć, że jeszcze niedawno myślałem o pójściu tam nie z miarą, a z piłą. Nie zmieniłem opinii o bluszczach, nadal są dla mnie szkodliwymi pasożytami, zwłaszcza, jeśli wspinają się po drzewach, jednak zdecydowanie porzuciłem myśl o pile. Drzewo, na którym rośnie bluszcz, jest już skazane, ledwie zipie nie mając dostępu do światła. Za kilka lat może być martwe, a wtedy długo nie postoi. Gdy padnie, spełni się sprawiedliwość, bo i sprawca tej śmierci będzie miał kłopoty.

W internecie piszą o magii bluszczy, ale ja jej nie czuję, chociaż dostrzegam ich zdobnicze walory. Uznaję ich prawo do życia, ale jest to skutek rozumowego argumentowania. Sercem myślę inaczej, biorąc stronę drzew, do śmierci których się przyczyniają.

Z pomiarem mieliśmy kłopot, ponieważ pień bluszczu ściśle przylega do pnia drzewa. Pomiar średnicy prostą miarą nie jest dokładny i trudno uchwycić wynik na zdjęciu. Te pomiary wykazały owalny kształt o średnicach 19 i 20 centymetrów. Później Janek znalazł szparkę pozwalającą na wciśnięcie miary. Okazało się, że obwód na wysokości piersi wynosi 64 centymetrów, co daje kołową średnicę nieco ponad 20 centymetrów.


Warto zaznaczyć, że te wymiary – bluszczu wałbrzyskiego o średnicy trzydziestu centymetrów, i kaczawskiego, dwudziestocentymetrowego – pasują do drzew, a nie do pnącza o łodydze zwykle grubości palca.

Pierwszy ma ponad pięć razy większy przekrój od gorzowskiego, jakoby największego w Polsce.

Drugi, ten kaczawski, ma blisko dwukrotnie większą powierzchnię przekroju.

Niech ci z Gorzowa mają swój największy w Polsce, ja za to mam dwa swoje. Może nie są największe, ale są dużo większe od... największego.

Nie zamierzam pisać sprostowania, ponieważ doświadczenie nauczyło mnie nieskuteczności takich prób.

Kilka lat temu jakiś inżynierek skierował wody Kaczawy do innej rzeki, innej zlewni, a nadal góra Turzec podawana jest jako źródło głównej rzeki Gór Kaczawskich. W internecie panuje pewien bezwład wynikający z pożyczania treści z innych stron, i publikowania na swoich stronach bez zadania sobie trudu weryfikacji danych. Bo po co. Liczy się szybkość i efekt, a poprawność i staranność nie są w cenie.

Parę dni temu mój młodszy syn był w Tarnowie. Chcąc dowiedzieć się czegoś więcej o tym mieście, znalazłem dwie popularne strony, podające dokładnie taką samą ilość mieszkańców: ponad 450 tysięcy, czyli cztery razy za dużo. Każdy, kto chwilę się zastanowi, a ma niechby zielone pojęcie o geografii swojego kraju, wiedzieć będzie o błędzie. I co? Ano, nic. Dla autorów tych dwóch stron Tarnów jest większy od Bydgoszczy i Szczecina, a w takim razie czterdziestocentymetrowy gorzowski popierdułek może być większy od metrowego bluszczu wałbrzyskiego.

I niech tak zostanie, a zakończę spostrzeżeniem, które wydaje się oczywiste, ale najwyraźniej nie jest.

Nie można wykluczyć istnienia gdzieś głęboko w mało znanym lesie bluszczu większego od wałbrzyskiego, dlatego uznanie, iż właśnie ten poznany jest największy, obarczone jest dużym ryzykiem błędu. Pozbawione jest podstaw empirycznych.



Wracaliśmy lasem, szukając dogodnego zejścia ze stromych zboczy. Już w wiosce kątem oka zauważyłem za płotem posesji kolor kojarzący mi się z… wawrzynkiem. Zatrzymałem się i spojrzałem ponad ogrodzeniem na zaniedbany ogródek przydomowy.

Krzew ma około 1,4 metra wysokości, a pień przy ziemi oszacowałem na cztery centymetry średnicy. Calutki był w kwiatach. Wielki, różowiutki, gęsty, grubaśny wawrzynek wilczełyko. Największy z widzianych.

Może największy w Polsce ? :-)


Taki oto prezent dała nam Natura na zakończenie dzisiejszej deszczowej wędrówki.



PS

Zdjęcia pomiarów zrobione były oczywiście przez Janka.












Zdjęcia od Janka dla Latorosłki:



wtorek, 25 lutego 2020

Mój pierwszy w życiu wywiad

250220



Kilka dni po spotkaniu w bibliotece świerzawskiej, odebrałem list od dziennikarza miesięcznika „Echo Złotoryi”. Wyrażał ubolewanie z powodu zbyt późnego dowiedzenia się o spotkaniu i proponował wywiad na potrzeby czasopisma.

Oczywiście godziłem się, przecież to idealny sposób na promocję książek i nazwiska. Pytania otrzymałem listem, odpowiedzi odesłałem pocztą elektroniczną. Było to w grudniu ubiegłego roku. Treści wywiadu nie publikowałem tutaj, czekając na jego wydrukowanie. W tym miesiącu otrzymałem, zgodnie z umową, dwa egzemplarze gazety. Wywiad zajmuje dwie strony, a uzupełniony jest kilkoma zdjęciami  autorstwa Janka i mojego. Całość prezentuje się ładnie.

Gdyby jeszcze inni dziennikarze mieli zamiar prosić mnie o wywiad, niech się nie wstydzą, a walą do mnie jak w dym. Zgodę mają murowaną!

Zdjęcie nie jest takie, jakie chciałbym żeby było, ale moja lustrzanka (czytaj: smartfon) po prostu nie chce zrobić lepszej przy sztucznym świetle.

Zapraszam do lektury.

* * *

Parę słów o mnie.

Noszę na plecach siódmy krzyżyk, czemu bardzo się dziwię i czego nie odczuwam, chyba że patrzę na wnuczkę goniącą mnie wzrostem. Z wykształcenia jestem technikiem, i jako technik pracuję w lunaparku. Wolnego czasu mam mało, a żeby nie mieć go mniej, nie mam telewizora, a za to mam dużą bibliotekę w domu. Jestem ojcem trojga dorosłych już dzieci.

Dużo pracuję, czytam, piszę, chodzę na swoje łazęgi, znowu piszę. Słucham muzyki klasycznej, zwłaszcza Bacha.

Która z pańskich pasji jest dominująca? I czy literatura i górskie wędrówki są tymi najważniejszymi?


Od zawsze czytam, od wielu lat piszę. Nie wyobrażam sobie swojego życia bez czytania, a ostatnio też bez pisania. To pasja i głęboka potrzeba ducha. W góry regularnie jeżdżę od około dziesięciu lat. Na początku był to sposób na spędzenie wolnych dni, ale w miarę upływu czasu w górach, tych wędrówek potrzebuję coraz bardziej. Są więc moją trzecią pasją. Interesuje mnie też muzyka klasyczna, pewne działy biologii, filozofia, etologia.

Jak zrodził się pomysł, by pisać o górach? To nie jest typowe zajęcie ludzi gór.

Nie mam się za człowieka gór. W moim wyobrażeniu ci ludzie raczej nie wałęsają się po Sudetach, może z wyjątkiem Karkonoszy. Mógłbym się nazwać górskim włóczęgą, to określenie bardziej pasuje do moich potrzeb i sposobu spędzania czasu w górach. Piszę od wielu lat, także krótkie formy, w których zawieram spostrzeżenia, uwagi, przeżycia. Dużo tych tekstów jest dostępnych na paru stronach w Internecie. Dla mnie opisanie dnia spędzonego w górach jest naturalnym efektem potrzeby pisania. Tak więc nie pisałem książek, a po prostu pisałem o swoich wędrówkach. Dopiero później pojawiła się myśl o podjęciu prób wydania tych tekstów.

Co trzyma Pana w Górach?

Uroda krajobrazów i form skalnych, zmienność widoków, cisza, mało zmieniona przyroda, ale też wielkość gór. Ich majestat, który nie tylko zadziwia, ale i działa oczyszczająco na ludzką psychikę, pokazując, jaki jest mały.

Dlaczego Góry Kaczawskie?

A żebym ja to wiedział!

Czy Góry Kaczawskie mają w sobie coś wyjątkowego?

Mają, chociaż nie bardzo wiem, co. One dla mnie są jak kochana kobieta: dlaczego akurat tę kochamy?

Już prędzej mógłbym coś powiedzieć o przyczynach zauroczenia tymi górami przez ich porównanie do innych pasm sudeckich. Na przykład w Górach Izerskich brakuje mi odległego horyzontu i zmienności. Są niemal całe zalesione, a ich drogi ciągną się kilometrami. W moich górach lasy nie są duże, wiele jest otwartych przestrzeni z dalekimi widokami, wiele ładnych dróżek leśnych i polnych, a mają one dla mnie pociągający, niemal magnetyczny urok. Nie przeszkadza mi niewielka wysokość tych gór, ponieważ nie dla zdobywania szczytów chodzę po nich.

Podzieli się Pan z naszymi czytelnikami jakimiś niecodziennymi przygodami?

Hmm, próbuję sobie przypomnieć takie, jakich spodziewaliby się czytelnicy, ale nie pamiętam. Kiedyś zatrzasnąłem kluczki w samochodzie zaparkowanym pod Ostrzycą, ale przecież nie o takich przygodach chcielibyście przeczytać. W góry jadę tak dobrze i wszechstronnie przygotowany, że ani nie zabłądzę, ani nie zaskoczy mnie drastyczna nawet zmiana pogody, a niedźwiedzi tutaj nie ma.

Przypomniałem sobie pewną jazdę samochodem, którą będę długo pamiętał. To było w Górach Bystrzyckich, w zimie. Chciałem podjechać blisko Drogi Wieczność, którą zamierzałem przejść. Na dole szosa była czarna, a im wyżej, tym więcej ubitego śniegu było na niej, a dalej pojawił się lód. Samochód coraz bardziej zwalniał, aż w końcu zatrzymał się, mimo kręcących się do przodu kół, i zaczął się cofać. Szosa biegnie tam lekkim trawersem, zbocze z jednej strony szosy opada dość stromo, z drugiej wznosi się. Przytomności wystarczyło mi na niezblokowanie kół hamowaniem i skierowaniem tyłu samochodu w zaspę. Zjeżdżałem tyłem do wioski, jadąc prawymi kołami po zaspie, lewymi po lodzie. Kiedy wysiadłem przy pierwszym domu, nogi miałem dziwnie słabe.

Czym Pan zajmuje się zawodowo?

Od wielu lat pracuję w lunaparku, a zajmuję się głównie naprawami karuzel i sprzętu lunaparkowego.

Wiem, że był Pan w wielu górach, i zapewne poznał Pan wielu różnych ludzi, wśród nich ludzi gór. Kogo wspomina Pan najchętniej?

Nie znam ludzi gór. Czasami chodzę z przyjaciółmi, którzy tak jak ja, lubią się powłóczyć pod Sudetach. Jednak najczęściej chodzę sam.

Czy zdarzały się Panu w górach sytuacje niebezpieczne?

Na szlaku nadzwyczaj rzadko. Unikam niebezpiecznych sytuacji, ponieważ nie lubię się bać, i nie dla pokonania swojego strachu, czy słabości, chodzę w góry.

Trzeba jednak wiedzieć, że nawet w niewysokich górach są ekspozycje, strome skały, krawędzie uskoków, na których się stoi, albo śnieg czy oblodzenie w zimie. Pewna doza niebezpieczeństwa zawsze jest w czasie górskich wędrówek, ale przecież wiadomo, że góry są dla ludzi rozważnych.

Kiedyś na stromej ścianie starego kamieniołomu źle postawiłem stopę. Popełniłem podstawowy błąd, w efekcie przekoziołkowałem i podniosłem się u podnóża ściany. Nic mi się nie stało, bo byłem już nisko. Gorzej byłoby, gdyby do podnóża dzieliło mnie kilkanaście metrów.

Czym są dla Pana góry w ogóle? Czy to tylko trochę bazaltu, granitu, czy jednak coś głębszego?

Na pewno góry nie są kupą kamieni. Dla mnie są po prostu ładne. Chodzę dla wrażeń estetycznych, jakie mi zapewniają. Góry podziwiam także z powodu już wspomnianego: one są majestatyczne, a ta ich cecha potrafi działać oczyszczająco na człowieka, poprzez pokazanie mu, jakim jest małym i chwilę tylko istniejącym. To z kolei pomaga nam ustalić, co w życiu jest ważne, a co ważność tylko udaje.

Czy przygotowuje się Pan w jakiś szczególny sposób do wypraw?

Nie. Przygotowanie zajmuje mi godzinę, nie więcej. Sprawdzam stan baterii latarek, zapas papieru wiadomo jakiego, a reszta wyposażenia plecaka, dość liczna, po prostu jest w nim na stałe i rzadko wymaga sprawdzenia. Dowiaduję się, jaka ma być temperatura i stosownie do przewidywań szykuję ubranie. Robię kanapki i pastuję buty. Mam ich kilka par, zmieniam je w zależności od pogody i trasy, albo swojego nastroju. Czasami oglądam spodziewaną trasę przejścia na zdjęciach satelitarnych, zwłaszcza, gdy mam iść lasami.

Wyprawa, do której najczęściej wraca Pan wspomnieniami?

Wiele takich było. Jeśli miałbym napisać o jednej, to chyba o dwudniowej wędrówce po Górach Stołowych. Było to kilka lat temu, w piękny, kolorowy i słoneczny czas jesieni. Jak wspomniałem, najważniejsze są dla mnie wrażenia estetyczne, pozytywne przeżywanie, a w tamte dni widziałem ze szczytu Szczelińca cudowny zachód i wschód słońca, całe dwa dni patrzyłem na oszałamiającą feerię kolorów i dal, wyraźną w przejrzystym powietrzu. Urwisko Batorowskie przeszedłem wtedy dwa razy, nie mogąc zasycić się urokiem krajobrazu.

O takich dniach się marzy myśląc o najpiękniejszej części jesieni i o górskich wędrówkach.

A czy była jakaś nieudana, o której chciałby Pan jak najszybciej zapomnieć? Jeśli tak to jaka?

Nie ma takiej. Oczywiście nie wszystkie wyjazdy były tak ładne jak ten opisany wyżej, ale nieudanych nie było, i to bez względu na pogodę czy wybraną trasę. Wszystkie oceny zależą od nas, skoro są nasze, a nie godzi się przekreślać złą oceną żadnego dnia życia, zwłaszcza, jeśli spędziło się go w górach.

Szczyt Pana marzeń?

Być pisarzem. Wydano dwie moje książki o górskich wędrówkach, w wydaniu jest trzecia, zupełnie inna, bo jest to historia miłości dwojga ludzi, którzy poznali się w… Górach Kaczawskich, jednak za pisarza jeszcze się nie mam.

Niektórzy uważają, że jeśli raz zdobyło się jakiś szczyt, to szkoda czasu i wysiłku na ponowne jego zdobywanie. Czy potwierdza Pan ten pogląd?

Szczytów nie zdobywam. Nie tylko dlatego, że za grosz nie ma we mnie zdobywcy, ale także dlatego, że w Sudetach nie ma szczytów do zdobywania, na nie się po prostu wchodzi, i to dość wygodnie.

Na wielu sudeckich górach byłem wielokrotnie i zapewne jeszcze będę, ponieważ wrażenia, jakie można mieć będąc na szczycie, czy szerzej: na widokowym miejscu, nie są stałe, powtarzalne, a i widoki zależą przecież od widoczności i pory roku.

Proszę przybliżyć naszym czytelnikom swoje książki.

Nie są to przewodniki. Rzadko podaję w nich szczegóły topograficzne tras. Opisuję głównie swoje wrażenia, a więc to, co widzę, i jak widziane odbiło się we mnie. Nierzadko wstawiam parę zdań myśli luźno związanych z górami, ale a propos widoków czy sytuacji. Czasami związane są z filozofią, czasami z geologią, albo z mitologią. Zorza poranna jest dla mnie Eos, grecką boginią świtu, i jak o kobiecie piszę o niej. Staram się pisać jasno, poprawnie i ładną polszczyzną.

Książki zawierają po kilkadziesiąt sporych zdjęć zrobionych przeze mnie.

Nie myślał Pan o zdobyciu np. jakiegoś ośmiotysięcznika? Czy myślał Pan o wyprawie w Himalaje?

Boże, uchowaj! Tam jest zimno, trudno oddychać i w ogóle trudno. Nie dla mnie takie góry.

A inne góry? Czy Pana pociągają?

Oczywiście. Bardzo lubię Bieszczady, chciałbym poznać wszystkie beskidzkie pasma, kuszą mnie góry i pogórza w okolicach Przemyśla, ale też wzgórza i drogi Roztocza. Chciałbym poznać czeskie góry i rumuńskie Karpaty.







260220

Wczoraj zadzwonił do mnie kolega i wskazał mój błąd w wywiadzie. Pytanie o szczyt marzeń zrozumiałem po swojemu, jako największe moje marzenie, a z kontekstu wynikało, że dziennikarz ma na myśli szczyt góry, o którym marzę. Przyznałem rację koledze.

Jaki on miałby być, ten szczyt marzeń? W zasadzie nie mam wymarzonego, jedynego. Jak wspomniałem, nie jestem zdobywcą szczytów. Może Śnieżka? Oczywiście byłem na szczycie tej góry, ale… Może zacznę od początku.

Jesienią byliśmy, ja i Janek, w Karkonoszach. Pogoda wyjątkowo dopisała. Był późny ranek, gdy zobaczyliśmy dwóch mężczyzn idących od strony góry. Już wracają? Rozmawialiśmy z nimi, faktycznie wracali. Pod wieczór weszli na Śnieżkę, oglądali z niej zachód słońca, nocowali na szczycie śpiąc w śpiworach, a o świcie patrzyli na wschód. Pozazdrościłem im widoków i tej wyprawy. Postaram się pójść w ich ślady, zobaczyć zachód i wschód z najwyższej góry Karkonoszy, a wiem, że te chwile oglądane z wysokości dającej rozległy horyzont, są najpiękniejsze.

Może więc zobaczenie Eos ze szczytu Sudetów nazwać moim szczytem marzeń?

Niech tak zostanie.

piątek, 21 lutego 2020

Góry, pisanie i filozofowanie

160220
Chrośnickie Kopy w Górach Kaczawskich.

Miałem już kłaść się spać, gdy uświadomiłem sobie, że nie wiem, gdzie jechać. Rozłożyłem mapę moich gór i wzrok padł, zupełnie przypadkowo, na Chrośnickie Kopy.
– Po cóż mi szukać dalej? Zapowiadano silne wiatry, a tam będę mógł szybko wejść między drzewa i wędrować lasami – pomyślałem.
Nim napiszę o tym dniu, dwa słowa o nazwach. Ten masyw jest wyraźnie oddzielony od innych gór i dość pokaźny, a składa się z czterech szczytów: Kopa, zwana też Kazalnicą, Lastek, Ptasia i Czernicka Góra. Tak więc Kopa, to jedna konkretna góra, natomiast Kopy są górskim masywem złożonym z kilku gór.
Samochód zostawiłem w stałym miejscu we wsi Chrośnica i poszedłem szlakiem ku przełęczy z zamiarem wejścia na Kopę. Pod szczytem tej góry jest szereg skał o zbiorczej nazwie Skalisko. Kilka z nich ma ponad dziesięć metrów wysokości i pionowe ściany, ale od szlaku nie wiedzie tam żadna droga ni ścieżka. Chciałem upewnić się, czy wchodząc w las, dojdę prosto do skał.
Pamiętałem dobrze, jak się okazało.
Podchodzenie po stromym zboczu bez ścieżki nie jest łatwe. Liście ukrywają luźne gruzowisko, wszędzie leżą zdradliwe nagie gałęzie, po których buty ślizgają się jak na lodzie, omijać trzeba zwalone drzewa lub wystające z ziemi duże i omszałe skały, no i o zasapanie się łatwo. A może tylko pocieszam się, skoro nogi miałem dzisiaj jak z ołowiu i ciężko mi się szło?
Jeszcze kilka lat temu mówiłem sobie, że po prostu brakuje mi kondycji, że będzie lepiej, ale ostatnio przychodzi mi do głowy paskudna myśl o moich latach: a może ta dawna kondycja minęła, a teraz będzie taka jak dzisiaj?
Może jednak nie, wszak dzień wcześniej skończyłem przyjmowanie antybiotyków – pocieszałem się.
Znamię wieku jednak jest – w takich myślach właśnie.
Chrośnickie Kopy są widokowe, mimo że poza jednym, pozostałe szczyty są zalesione. Nie brakuje tam jednak miejsc bardzo urokliwych, a widoki są nie z pojedynczych miejsc, a na niemal całej długości zboczy, po parę kilometrów z obu stron masywu. Można długo iść w pobliżu brzegu lasu, mając powoli zmieniający się widok na wiele sąsiednich i dalszych gór. Na przykład mogłem dokładnie obejrzeć Gniazdo, izerską górę, na której niedawno byłem.
Na zboczach Kop byłem kilka razy, w końcu ten masyw (i okolice Trzmielowej Doliny) są najbardziej ulubionymi moimi miejscami. Jednak dopiero dzisiaj zwróciłem uwagę na Gniazdo, wcześniej ta góra stapiała mi się z innymi, nierozpoznawanymi. Ten fakt nie tylko świadczy o dobroczynnym wpływie wiedzy na nasze widzenie świata, ale i pokazuje potrzebę powrotów, ponieważ nigdy nie są one dokładnym powtórzeniem poprzedniej wędrówki, skoro oprócz zmienności ścieżek i przejść, zmienia się postrzeganie okolicy. Na zapomnianej łące przechodziłem obok samotnego klonu. Był nagi, smutny, zimowy, i zapewne przeszedłbym obok ledwie rejestrując drzewo widziane kątem oka, ale zbliżając się, nagle zobaczyłem go w najwspanialszych kolorach jesieni; dopiero w chwilę później uświadomiłem sobie, że oto pamięć podsuwa mi widok tego drzewa widzianego w październikowy słoneczny dzień.
Tak więc pory roku, obok pogody, wpływają na nasz ogląd i nasze wrażenia. W tym roku wiele wskazuje na to, że po mało licznych wyjazdach zimowych, będę mógł spędzić kilka późnowiosennych dni w moich górach.

Nie ukrywam, że dzisiejsza włóczęga (to słowo najbardziej pasuje, skoro chodziłem bez konkretnego celu) miała związek z moją książką, z historią, która właśnie na Kopach zaczyna się i kończy. Napisałem w niej, że będę chodził po Górach Kaczawskich rozglądając się za Jasią z opowiadania, ale tak naprawdę to tylko figura stylistyczna, tak mi pasowało napisać dla osiągnięcia zamierzonego efektu. Nie szukam jej, nie rozglądam się za nimi, chociaż może i chciałbym – dla tak lubianego pomieszania fantazji z rzeczywistością. Na szukanie chyba jestem zbytnim realistą, jednak w inny sposób opisana historia ciągnie mnie tam. Możliwe, że tak naprawdę przyciąga mnie mój czas – ten spędzony na Kopach, i ten poświęcony pisaniu i myśleniu o pisanym.
Przypuszczam, że nie jestem odosobniony w emocjonalnym traktowaniu swoich większych tekstów i osób w nich występujących. Ci ludzie stają się w pewien sposób realni i bliscy, mimo że cały czas pamiętam o ich nieistnieniu. Myślę, że poświęcając im dziesiątki i setki godzin swojego czasu, udzielając im cząstki swojego ducha, tworzę swoistą nić łączącą z nimi – nie całkiem już fikcyjnymi postaciami. Nie ma tutaj sprzeczności, nie ma ucieczki od rzeczywistości, ponieważ nasz umysł zawsze żyje na pograniczu fantazji i realności, zawsze tworzy fikcje, nie tylko senne. Byłoby więc pisanie wymyślonych historii jednym z przejawów skłonności czy potrzeb ludzkiego ducha?
Tak więc można powiedzieć, że chodząc po Kopach, szukam śladów swojego czasu, a im więcej chodzę, tym wyraźniejsze ślady tworzę i dla nich częściej chciałbym wracać.

Chyba już pisałem o krótkiej chwili, o jednym obrazie czy wrażeniu, które wspomniane, dopominają się powrotu w miejsce ich doświadczenia. Tak było i dzisiaj. Idąc przez skały Skaliska, chciałem dojść do kępy brzóz na łące ukrytej w lasach, z dalekim widokiem Ostrzycy i Grodźca stojących blisko siebie. 


W końcu września znalazłem pod tymi brzozami kilkanaście zdrowiutkich zajączków, no i dzisiaj, wbrew spodziewaniu i wiedzy, stojąc pod brzozami, odruchowo myszkowałem wzrokiem po trawie w poszukiwaniu grzybów. Nieco dalej są zagajniki brzozowe, je też chciałem odwiedzić. Teraz, pisząc te słowa, wspominam inne miejsca w pobliżu, niezobaczone tego dnia; mam więc powód do powrotu na Kopy.
Kręciłem się w pobliżu szczytu Kopy, chcąc w końcu wyjaśnić swoją niepewność: który z dwóch sąsiednich szczytów jest właściwym, czyli wyższym? Na oko są takie same. Dzisiaj na jednym z nich, wcześniej omijanym z powodu gęstwiny krzewów, znalazłem słupek oznaczający szczyt. Podobne jest na Lastku. Encyklopedia podaje dwa szczyty, są trzy i na wszystkich byłem, ale słupka nie znalazłem, więc nadal nie wiem, który jest najwyższy.
Z południowego zbocza Kopy jest piękny widok Karkonoszy, kilku kaczawskich gór i sporej części Kotliny Jeleniogórskiej. Powietrze miało dzisiaj dobrą przejrzystość, więc karkonoskie szczyty, białe od śniegu, były wyraźnie widoczne. Jak zwykle wracałem wzrokiem do Śnieżnych Kotłów – ogromnych niecek wyżłobionych przez lodowiec. Ich niemal pionowe ściany mają dwieście metrów wysokości, dlatego widać je z odległości wielu kilometrów.



Natomiast północne zbocze Lastka w pobliżu szczytów jest teraz porębą. Odsłonił się daleki widok, ale sama poręba czyni przygnębiające wrażenie. Owszem, są już zasadzone małe świerczki, ale wokół nich jest pobojowisko, armagedon lasu. Pozostawione drzewa są teraz niezasłonięte, wiatry uderzają w ścianę wysokich świerków rosnących do tej pory w osłonie innych drzew, więc nieprzystosowanych do obecnych warunków. Efekt w postaci świeżego wiatrołomu widać. Jeden z powalonych świerków zadziwił mnie swoją masywnością i strzelistością, ale też niewielkim korzeniami. Leży teraz niczym maszt wielkiego żaglowca, a nad nim stoją drzewa poranione przez niego przy upadku. W kilku miejscach widziałem połacie ziemi zasypane drzazgami drewna. To chyba efekt pracy tych specjalnych maszyn do rozdrabniania niewywożonych gałęzi, zapewne dla przyspieszenia wejścia w ponowny obieg ich materii, ale i ten widok nie jest ładny. Mimo widocznych starań leśników, stanowczo nie podobają mi się poręby.



Obszedłem Kopy, poznałem bieg zarastającej dróżki i nowe, wygodne przejście przez jęzor lasu schodzący do dna doliny. Przekroczyłem zwarte szpalery tarniny wyrosłej na nieużywanej drodze i wyszedłem na dziką łąkę zarastającą jeżynami i różami. Warto przyjrzeć się takim łąkom, ponieważ widać na nich istotną zmianę: przestają być miejscami użytkowanymi przez ludzi i przez nich utrzymywanych w nienaturalnym stanie monokultury, a przejmowane są przez dzikie gatunki roślin. Tylko patrzeć, jak pojawią się tam brzozy, a później i inne drzewa, zacierając ślady ludzi.
Byłem na rozległym, urozmaiconym i widokowym zboczu Ptasiej.


Usiadłem na kamieniu i patrzyłem na wzgórza po drugiej stronie doliny, na zagajniki, dróżki polne pod szpalerami drzew, kolorowe pola. Patrzyłem na nitkę szosy pnącą się ku przełęczy, na wolno jadący samochód wyglądający z tej odległości niczym kolorowy żuczek, Rozpoznawałem szczyty: nad łagodny i rozległy grzbiet Babińca wychylał się ciemny czubek Ostrzycy; po lewej, daleko, miałem nową znajomą – izerską górę Gniazdo, a blisko widziałem brzozę przy drodze wspinającej się od wioski ku szczytowi – jedną z moich brzóz.
Na wprost, po drugiej stronie doliny, na zboczu Babińca, polna droga kluczy między kępami drzew, jakby nie chciała żadnej ominąć. Wracałem wzrokiem do tej mojej urodziwej znajomej, chciałem nawet iść do niej w odwiedziny, ale musiałbym się spieszyć, a tego na szlaku nie wypada czynić. Na Babińca pójdę wkrótce.
Nie powinno się śpieszyć na szlaku, ponieważ pośpiech w istocie jest uznaniem celu za najważniejszy. Śpiesząc się, przyjmujemy założenie (nawet nie myśląc o tym), że mijane miejsca i widoki są gorsze, a wtedy faktycznie widzimy okolicę jako mało interesującą. W środowisku naturalnym, albo trochę tylko zmienionym przez człowieka, tak naprawdę mało jest miejsc nieciekawych, w przeciwieństwie do obszarów zurbanizowanych, gdzie różnie bywa. Tam, gdzie natura ma jeszcze coś do powiedzenia, nasze postrzeganie zależy właściwie tylko od nastawienia i oczywiście od wiedzy.
Warto pamiętać, że sam fakt negatywnego nastawienia wpływa na postrzeganie.
Wracając, jeszcze raz wszedłem w brzeziny. Chciałem nie tylko zobaczyć z bliska brzozy, ale i przejść między drzewami, dotykać ich pni. Kto nie zna brzóz, niech się śmieje (ze swojej niewiedzy) czytając o ich dotykaniu.
Nie wie, ile traci.










niedziela, 16 lutego 2020

Chandra i jej leczenie

090220
Siedziałem w fotelu lub leżałem w łóżku i zgodnie za zaleceniem dochtorów pociłem się – chory, naburmuszony i zniechęcony. Dopiero popołudniu, gdy słońce zajrzało do pokoju i rozpaliło przesuwający się po ścianie jasny kwadrat światła, przyszła dobra odmiana: poczułem tęsknotę za wędrówką. Taką silną, wyciskającą łzy z oczu. Ona wybawiła mnie od ponurych myśli.
Tęsknota jest dobra. Dokucza, ale i leczy. Dodaje wartości podnoszących mnie w moich oczach. Budzi potrzebę marzeń i nadzieję ich spełnienia, a nade wszystko wyrywa z marazmu. Każe wstać i iść drogą.
Nierzadko mam wtedy wrażenie uciekania, zostawiania za sobą dokuczliwego świata, ale tęsknota łatwo odwraca takie myśli, pokazując mi drogę nie jako szlak ucieczki, a jako cel i środek do jego osiągnięcia.
Tęsknota jest dobra, mimo że czasami jest zołzowata. Jest jednak stałą moją towarzyszką, oswojoną w ciągu minionych lat i wierną, więc nie godzi się narzekać na nią.
Jutro trzeba mi iść do pracy – i dobrze, dość mam siedzenia. Pracując, będę wspominał moje drogi i czekał na chwilę pójścia jedną z nich. Wiem, że uśmiechnie się do mnie, a ja jak dziecko dam się jej poprowadzić.
Krótko mówiąc: trzeba mi rzucić wszystko w cholerę i pójść połazić.

Zdradzę jeden z powodów mojego przygnębienia, ponieważ nie dotyka spraw osobistych: to przeciągająca się sprawa wydania mojego romansu.
Czasami mam chęć nazwać ten tekst „love story”, ale za krótki jest do tej nazwy, a poza tym taki tytuł zbyt jednoznacznie kojarzy się z wiadomym filmem z lat siedemdziesiątych. Parę lat temu obejrzałem go ponownie, pierwszy raz od wielu lat. Cóż, sporo stracił w odbiorze, ale nadal jest tą sławną love story, a mój tekst to ledwie very short love story.
Ale jest mój.
Dziewięć miesięcy temu podpisałem umowę, książka miała się ukazać nie później niż we wrześniu. Cierpliwie czekałem, rzadko dzwoniłem, bo w takich sytuacjach czuję się niezręcznie i mam wrażenie bycia namolnym. Później wysyłałem uprzejme liściki przypominające, w końcu kilka razy zadzwoniłem do właściciela wydawnictwa. Zawsze bardzo uprzejmie zbywał mnie ogólnikami, a mnie ta jego uprzejmość wkurzała coraz bardziej, ponieważ nie pozwalała mi na twardszy ton.
Mijały kolejne miesiące. Po półroczu zastoju otrzymałem tekst z uwagami redakcyjnymi. W parę dni uporałem się z nimi, odesłałem, i…. znowu cisza. Zauważyłem, że mój telefon lub list do właściciela ma zdolność przerywania zastoju, ponieważ wtedy wydawnictwo czyni następny krok. Tak było z projektem okładki, z łamaniem tekstu, z zaakceptowaniem gotowej formy książki.
Wiem, że wielu ludzi na moim miejscu dzwoniłoby nawet codziennie, niektórzy zapewne nie przebieraliby w słowach, i taka sytuacja wcale by ich nie męczyła. Co najwyżej denerwowała, ale ja tak nie potrafię.
Czuję w sobie coraz mniej radości z powodu ukazania się tej książki, a coraz więcej zniechęcenia. Żałuję swojej decyzji powierzenia jej wydania tej właśnie oficynie. Czasami myślę, że wybrałem najgorszą z możliwych, ale zapewne tak nie jest. Taki po prostu jest rynek wydawniczy i takie zwyczaje biznesowe. Wydawnictwa otrzymują bardzo wiele tekstów, mogą wybierać, przebierać i grymasić – i tak robią, ponieważ zdecydowana większość autorów tych tekstów jest nowicjuszami. Trafić w gusta czytelników jest bardzo trudno, jeszcze trudniej sprawić, aby książkę zauważono, lepiej więc zrezygnować na rzecz kogoś ze znanym nazwiskiem. A nieodpowiadanie na listy i niedotrzymywanie terminów, jest przejawem nie tylko braku kultury, ale i wspomnianego nadmiaru tekstów nieznanych autorów.
U mnie jednak sprawa jest, a raczej powinna być, bardziej jednoznaczna, korzystniejsza dla mnie, ponieważ książka wydawana jest na mój koszt, mamy więc tutaj zwykłą umowę o dzieło między zleceniodawcą a usługodawcą.
Cóż, najwyraźniej nie ma dużej różnicy między hydraulikiem a wydawcą książek. Tyle tylko, że drugi lepiej posługuje się słowem niż pierwszy. Na ogół lepiej.
Tak to biznesowe zwyczaje wyganiają mnie na łazęgę.
Ot, po prostu machnąć ręką na wszystko i iść na wędrówkę.
Pójdę.

150220
Nareszcie jutro wyjadę w góry! Po kilku tygodniach bez włóczęgi, w końcu szykowałem plecak i nastawiłem budziki. Prawdę powiedziawszy, nie powinienem jechać, nadal biorę lekarstwa, ale że czuję się nieźle, gorączki nie mam, a tęsknota bałamuci mnie szepcząc w uszy zachęty i wiele obiecując, jak to ona, więc jadę.

Poczytuję książkę amerykańskiego planetologa Carla Sagana, uczestnika kilku programów kosmicznych NASA, autora między innymi „Błękitnej kropki”. Czytanie książek, zwłaszcza popularyzujących naukę, jest moim drugim, obok wędrówek, sposobem na chandrę.
Sagan był jednym z pomysłodawców złotych płytek przytwierdzonych do korpusów Voyagerów, na których zamieszczono szereg informacji o ludziach i Ziemi. Zapis był bardzo pomysłowy: wykorzystano jedyny uniwersalny język we wszechświecie – język matematyki. Uznano, że każdy matematyk, członek cywilizacji technicznej, odczyta te dane niezależnie od swojej odmienności.

Poniżej zamieszczam myśl autora, wyrażoną przy okazji relacjonowania oporów przed przyjęciem heliocentryzmu, ogromu Wszechświata i szerzej – naukowej wizji świata:

>>W pewnych przypadkach to, co ukazuje nam nauka, powinno wzbudzać w nas większy respekt niż to, co objawia religia. Dlaczegóż żadna z wielkich religii, patrząc na naukę, nie doszła do wniosku: „Jest lepiej, niż mogliśmy przypuszczać. Wszechświat okazał się znacznie większy, niż przewidywali nasi prorocy, wspanialszy, bardziej skomplikowany, bardziej elegancki. Zatem Bóg musi być o wiele potężniejszy niż nam się wydawało”?
Zamiast tego wołają: „Nie, nie! Nasz Bóg jest malutkim bogiem i chcemy, by tak już na zawsze zostało”.
Religia, stara lub nowa, doceniająca wspaniałość Wszechświata ukazywaną przez współczesną naukę, potrafiłaby wzbudzić uczucia czci i wiary w tych, których nie poruszają tradycyjne religie. Prędzej czy później taka religia z pewnością się pojawi.<<

Ten cytat jest popularny. Google znajdują go na wielu stronach o profilach racjonalistycznych bądź ateistycznych. Przy swoich przekonaniach powinienem być częstym gościem takich stron, ale nie jestem. Nie bardzo wiem, dlaczego.
Sagan namówił szefów NASA na odwrócenie Voyagera 2, sondy badawczej, która mijała wtedy zewnętrzne planety Układu Słonecznego. Chciano z tej dalekiej perspektywy sfotografować wnętrze Układu: Słońce, i planety krążące w pobliżu. Z ociąganiem, po zrealizowaniu celów naukowych, wreszcie zgodzono się. Rozkazy wysłane drogą radiową biegły ponad pięć godzin, w każdej sekundzie pokonując trzysta tysięcy kilometrów – witamy w kosmicznej skali odległości!
Na zdjęciu widać ognisty blask Słońca i mrowie maleńkich punkcików. Niemal wszystkie są gwiazdami, ale wśród nich widać Ziemię – maleńką, niczym niewyróżniającą się kropeczkę.
Oddaję głos Saganowi.

>>Przyjrzyjmy się jeszcze raz tej kropeczce. To nasz dom. To my. Wszyscy, których kochamy, wszyscy, o których kiedykolwiek słyszeliśmy, wszyscy, który kiedykolwiek istnieli, żyli właśnie na niej. Oto siedlisko naszych radości i cierpień, tysięcy religii, ideologii i doktryn ekonomicznych; każdy łowca i każdy wędrowiec, każdy bohater i każdy tchórz, każdy twórca i każdy niszczyciel cywilizacji, każdy król i każdy wieśniak, każda zakochana para, każdy ojciec i każda matka, każde ufne dziecko, każdy wynalazca i każdy podróżnik, każdy moralista i każdy skorumpowany polityk, każda supergwiazdai każdy najwyższy wódz, każdy święty i każdy grzesznik w dziejach naszego gatunku żyli tutaj, na tej drobinie kurzu zawieszonej w strudze słonecznego światła.
Ziemia to mikroskopijna część ogromnej areny kosmosu. Pomyślcie o rzekach krwi przelanej przez tych wszystkich generałów i cesarzy, którzy w chwili triumfu i chwały stawali się panami jakiegoś fragmentu tej kropki. Pomyślcie o niekończącym się paśmie okrucieństw zadawanych przez mieszkańców jednego zakątka tego piksela niezauważalnym mieszkańcom innego zakątka; jak częste są ich konflikty; jak skorzy są, by się zabijać; jak gwałtowna jest ich nienawiść. <<

Nic dodać nic ująć do tych słów. Wykonano te zdjęcia właśnie z powodu spodziewanej ich wymowy.

Na zakończenie coś lżejszego i odrobinę uśmiechniętego, z tej samej książki:

>>Mówimy: „jaki piękny zachód słońca” albo „wstanę, zanim wzejdzie słońce”. Niezależnie od tego, co twierdzą naukowcy, w mowie potocznej nie uwzględniamy ich odkryć. Nie mówimy, że Ziemia się obraca, lecz że Słońce wschodzi i zachodzi. Spróbujmy wyrazić to w języku kopernikańskim. Czy powiedzielibyście: „Janku, bądź łaskaw wrócić do domu, zanim Ziemia obróci się tak, że Słońce zostanie zakryte przez lokalny horyzont”? Zanim skończylibyście mówić, Janka dawno by nie było. Nie udało nam się stworzyć potocznych wyrażeń, które byłyby zgodne z ideą heliocentryzmu. Przekonanie, że to my znajdujemy się w centrum, a wszystko inne obraca się wokół nas, jest zakodowane w naszym języku. W ten sposób przekazujemy je dzieciom. Jesteśmy niepoprawnymi geocentrykami, pokrytymi cienką powłoczką kopernikanizmu.<<

Cóż, mówi się, że słowa bywają trwalsze do kamieni, a ludzkie języki przechowują ślady przeszłości, czasami bardzo odległej. Wspomnę tutaj o słowie „tabu”. Co oznacza, każdy wie, dodam więc od siebie, że w takim lub podobnym brzmieniu używane jest w bardzo wielu językach na całym świecie, i to nie tylko w wielkiej rodzinie języków indoeuropejskich, do których i nasz się zalicza, ale także wśród tych, które bardzo dawno temu odłączyły się od naszej grupy językowej. To żywa skamielina licząca dziesiątki tysięcy lat. Może i pozostałości po geocentryzmie zostaną tak długo w naszym języku?