Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

poniedziałek, 9 marca 2020

Miłość, muzyka i góry

060320
Narodziny powieści i książki

Pomysł przyszedł mi do głowy w czasie przerwy w wędrówce po Górach Kaczawskich, na przedwiośniu 2014 roku. Usiadłem na brzegu lasu i mając przed sobą ładny widok, zamyśliłem się. U mnie taki stan jest puszczeniem myśli samopas, bez ich kontrolowania, bez zmuszania do zajęcia się czymś konkretnym. Wtedy właśnie pojawił się zarys opowiadania nieprzejmującego się prawdopodobieństwami.
Od tamtej pory miejsce to, wiele razy odwiedzane, jednoznacznie kojarzy mi się z wymyśloną historią.


Trzy miesiące później uznałem, że opowiadanie napisałem.
Cóż znaczą te słowa, dobrze wiedzą piszący. Chodzi o pewną trudność w oderwaniu się od tekstu. Bezpośrednio po napisaniu, przeżywa się okres powrotów do niego, poprawienia go tu i tam, niekończącego się szlifowania. Dopiero później pojawia się myśl o oderwaniu się od powieści, o konieczności uznania ją za zakończoną i zajęcia się czymś innym. Nie zawsze jest to łatwe, ponieważ bywa podobne do zerwania bliskiej znajomości z drugim człowiekiem.
Opowiadanie leżało na półce, to znaczy tkwiło w pamięci komputera, przez pięć lat. Nie zapomniałem o nim, ale dzięki nabraniu dystansu, nie czułem już potrzeby dalszych prac nad tekstem. Czasami zajrzałem, przeczytałem stronę czy dwie, z rzadka coś poprawiłem, i zamknąwszy, zajmowałem się bieżącymi sprawami.
Pomysł na wydanie pojawił pod namową znajomej. Jej wiara w powodzenie starań zmobilizowała mnie. Wtedy wróciłem do tekstu i spojrzawszy na niego wzrokiem starszym o kilka lat, wprowadziłem trochę zmian, po czym rozesłałem do wydawnictw. Jak zwykle miałem kłopot z nadaniem nazwy. Myślałem o tytule „Miłość w Górach Kaczawskich”, ale zrezygnowałem, ponieważ takie wyrażenie w naszym języku nie jest zbyt jednoznaczne, i wymieniam w nim nazwę mało znanych gór. Roboczy tytuł, używany przeze mnie, to „Chrośnickie Kopy”. Tak się nazywa pasmo wzgórz, gdzie zaczęła się historia, ale z oczywistych powodów nie pasował do książki. Nie mając innego pomysłu, zostawiłem tytuł, jaki nadałem tekstowi, wysyłając go do wydawnictw.
Te, na które najbardziej liczyłem, nie odpowiedziały, dwa inne wyraziły zainteresowanie, ale na zasadzie samofinansowania. Miałem dwie możliwości: zrezygnować, ale zapłacić. Poczułem wtedy, że próby wydania wzbudziły we mnie nadzieję i trudno mi było z powrotem odłożyć tekst na półkę. Wybrałem propozycję finansowo nieco korzystniejszą. Podkreślam słowo „nieco”, ponieważ trudno dopatrzeć się korzyści finansowych dla nieznanych autorów w ofertach wydawnictw.
Tak, wydanie książki po prostu kupiłem.
Zdecydowałem się na ten krok, ponieważ chciałem zrobić ważną dla mnie próbę.
Otóż dwie poprzednie książki są w zasadzie niszowe, elitarne w sensie możliwości zainteresowania wąskiego kręgu czytelników. Bo iluż ludzi czytających książki chodzi w góry? A ilu zaciekawią opisy wędrówek nieznanego autora po nieznanych górach? Potencjalni czytelnicy nie wiedzą też, i nie ma możliwości ich poinformowania, że nie tylko miłośnicy Sudetów i ogólnie gór, znajdą coś dla siebie w tych książkach. Że, inaczej mówiąc, nie tylko o górach tam pisałem.
Natomiast z tą powieścią jest zupełnie inaczej, skoro głównym jej tematem jest miłość dwojga ludzi.
Chciałem poznać przyjęcie takiego mojego tekstu przez czytelników, a zwłaszcza przez czytelniczki. Jeśli nakład będzie sprzedany, a opinie przychylne, uznam, że zapłaciłem niewiele i pomyślę o drugiej powieści. Przy kulejącej sprzedaży, w końcu trzeba mi będzie stwierdzić, że do bycia pisarzem czegoś mi brakuje, i wtedy daruję sobie dalsze próby wydawania.

Perypetie wydawnicze

Umowę podpisałem w maju 2019 roku. Książka miała być wydana w ciągu dwunastu do osiemnastu tygodni. Po trzech miesiącach milczenia, zapytałem o stan prac. Oznajmiono mi, że za około dwa tygodnie otrzymam tekst po korekcie. Minął miesiąc, nim wysłałem zapytanie, nie chcąc być namolnym, i już po dwóch tygodniach otrzymałem mało konkretną odpowiedź. Do późnej jesieni trwał stan nieczęsto wysyłanych i z opóźnieniem otrzymywanych listów, a w końcu zacząłem dzwonić do właściciela wydawnictwa. Tamtej jesieni łatwo mi było dojść do wniosku, że po prostu nic nie robiono przez pół roku.
Ciekawie rozmawiało mi się z właścicielem wydawnictwa. Ten pan jest uprzedzająco grzeczny w rozmowach, mówi spokojnym i miłym głosem, ale ma zadziwiającą zdolność odpowiadania na pytania bez udzielania odpowiedzi. Byłby świetnym negocjatorem w trudnych sprawach.
Dopiero w grudniu otrzymałem tekst po korekcie, i o niej napiszę parę słów.
Pracę redaktora uznaję za staranną, jednak nie wszystkie zasady, jakimi kieruje się wydawnictwo przy stosowaniu znaków interpunkcyjnych, są dla mnie jasne. Nierzadkie były ingerencje w styl, także tam, gdzie po ponownym zastanowieniu uznawałem budowę zdania za prawidłową. Wiem, że tacy autorzy jak ja, czyli nieznani, miewają kłopoty z redaktorami, chociaż przyznać mi wypada, że po wysłaniu wyjaśnień, „moja” redaktorka czasami rezygnowała ze swoich propozycji, albo ustalaliśmy spotkanie w połowie drogi.
Po niedługim już oczekiwaniu otrzymałem tekst po łamaniu, z zachowaną możliwością wprowadzenia zmian.
Zauważyłem, że opracowano tekst tak, żeby zwiększyć ilość stron. Spodziewałem się około stu, wydawnictwo zamieściło tę niewielką historię, którą trudno nazwać powieścią, na stu czterdziestu stronach. Nie ingerowałem, widząc wielkie marginesy na małych stronach. Tutaj uznałem ich wiedzę i doświadczenie.
Natomiast prace grafika nad okładką zaczęły się dopiero w styczniu, chociaż mogły i pół roku wcześniej. Projekt okładki inaczej sobie wyobrażałem, ale nie mając sprecyzowanych oczekiwań, nadto nie chcąc przedłużać całego procesu, okładkę zaakceptowałem. W końcu jest a propos, i nie ona decyduje o wartości pozycji.
Książkę wydano w dziesiątym miesiącu od podpisania umowy, a zgodnie z jej treścią powinna być wydana najpóźniej w czwartym. Czekając tak długo, kilka razy odnosiłem wrażenie wykonywania fragmentu prac redakcyjnych po moich telefonach do właściciela. Gdy milkłem, oni chyba zasypiali, albo odkładali prace na półkę.
Wielomiesięczne czekanie i wielokrotne proszenie o informacje nie tylko zmęczyły mnie, a i odebrały niemałą część radości z wydania. Należy mi jednak napisać o przeprosinach, jakie odebrałem na koniec, i dołączonych do nich dwudziestu gratisowych egzemplarzach książki.
W pierwszych dniach marca wreszcie odebrałem paczkę z wydawnictwa.
Chwila pierwszego wzięcia do ręki swojej książki jest wspaniałym przeżyciem.

Powieść o miłości w górach


Pisząc, nie szukałem innego miejsca początku akcji, innych okoliczności, a więc tam, gdzie ja wymyśliłem historię, spotkali się bohaterowie powieści. Dokładne współrzędne miejsca podałem w książce, jest ono zboczu Lastka w Górach Kaczawskich. Dlaczego tak zdecydowałem? – może ktoś zapyta. Myślę, że zbieżność faktu z mojego życia, z faktem z życia nieistniejących postaci, jest dla mnie elementem pewnego przenikania się tych dwóch światów, na stronach powieści nawet celowo tworzonego i podkreślanego. Także z tego powodu przełamałem niemal zawsze tworzoną w powieściach iluzję opisywania realnych ludzi i rzeczywistych zdarzeń, ale po szczegóły, czytający ten tekst będą musieli sięgnąć do książki.
Napisana historia zawiera kilka zdarzeń fantastycznych, ale i nie było moim zamierzeniem napisanie historii możliwej do zaistnienia. Cały tekst jest dla mnie pewnego rodzaju zabawą ze słowami i wyobraźnią, a celem było wymyślenie historii prawdziwej na płaszczyźnie niewiele mającej styczności z realnością, a bardziej z regułami rządzącymi fantazjami.
W pamięci mojego komputera tkwią większe powieści podobnie napisane.
W tych moich tekstach jest rzeczywistość, chwilami szczegółowa, ale mieszam ją z mitami greckimi, baśniami, a nawet, tak też bywa, z pomysłami jakby wyjętymi z powieści science fiction lub fantasy. W tej powieści wykorzystałem mit o Pigmalionie, zmieniając go nieco: bogini Afrodyta ożywiła Jasiowi nie rzeźbę, a... wyobrażenie? Może jednak faktycznie dziewczyna przyszła do niego z jakiegoś innego wymiaru? A może była zwykłą kobietą, tylko Jan dostrzegał u niej niezwykłe umiejętności?
Na te pytania każdy czytający znajdzie swoją odpowiedźjak znajdował mój bohater.
Fantazjuję? Zaciemniam historię? Owszem.
Czasami myślę, że bawię się w ten sposób, czasami, że uciekam od rzeczywistości, a na pewno piszę nie mając zamiaru stworzenia historii mogącej się wydarzyć. Prawda literacka nie musi się zgadzać z prawdą realiów, żeby była prawdziwa, chociaż powinna uwodzić czytającego. To myśl Prousta, jednak z nim dzielona.
Może wydaje mi się, że historia oderwana od rzeczywistości naszego świata, uwolniona od jego ograniczeń, będzie uwodzić skuteczniej? Że oczyszczając ją w ten sposób od naszych przywar, niedostatków ludzkich serc, stworzę świat lepszy i ciekawszy?
To możliwe.
Moim ideałem tego rodzaju powieści jest historia, w której zarówno bohaterom, jak i czytelnikom, światy będą się mieszały. Kiedy między fantazjami, marzeniami, starymi legendami, a światem realnie istniejącym, zatrą się wszelkie granice i będzie można między nimi swobodnie się przemieszczać, jako światami w równym stopniu ważnymi, istniejącymi i mającymi swój udział w życiu bohaterów.
Ślady takiego przenikania są i w tej powieści.

Nie czytając romansów, a więc nie znając tego rodzaju powieści, napisałem romans. Pisałem nie wiedząc, jak się mają cechy mojego romansu do klasyki tego gatunku, ale ta niewiedza była celowa. Jak przed pisaniem recenzji nie zaznajamiam się z już napisanymi recenzjami, tak postąpiłem i tutaj. Nie chciałem sugerować się zwyczajami, modami, ocenami innych ludzi. Tekst miał być mój i taki powstał, a na ile jest on zgodny z „romansowymi” standardami, czytelnicy ocenią.
Nie odczuwam potrzeby realistycznego opisywania intymnych chwil bohaterów powieści. Za wystarczające uznaję parę słów nakierowujących wyobraźnie czytającego, jednak w tym tekście raz czy dwa przekroczyłem swoją miarę, dodając opisy nieco… bardziej męskie. Dlaczego to uczyniłem? Nie będę robił uników: zamieściłem, ponieważ takie sceny podobają się czytelnikom obu płci. Czy spodobają się akurat te mojego autorstwa – nie wiem.
Ta książeczka nie zawiera dzieła, mam jednak nadzieję na jej ciepłe przyjęcie, ponieważ piszę w niej o tym, co dla mnie ważne, a sam tekst jest, jak dla każdego autora, moim dzieckiem, a nawet w pewnym sensie częścią mnie samego.

O powieści i o miejscach w Górach Kaczawskich, w których toczy się jej akcja, wspominałem kilkakrotnie. Na przykład

Książka jest dostępna między innym tutaj:



A tutaj  jest moja własna oferta na allegro. Wysyłka zwykłym listem, ale gratisowa dla kupującego.

środa, 4 marca 2020

Jest moja nowa książka!

040320

Wczoraj, trzeciego marca, odebrałem paczkę z egzemplarzami autorskimi mojej książki „Miłość, muzyka i góry”. Tym razem pamiętałem o zrobieniu zdjęcia otworzonej paczki.



W środku nie było zwykłych książek, a moje książki. Chwila, kiedy widzi się swoją książkę po raz pierwszy, bierze ją do ręki i otwiera, jest magiczna. Nawet tekst, tak dobrze przecież znany, czyta się z ciekawością i inaczej odbiera – jakby niezupełnie był mój.

Otworzywszy, trafiłem na opis fryzur Jasi. Ten fragment kiedyś opublikowałem na blogu, pamiętam, że w jednym z komentarzy znajoma blogerka dziwiła się, że tak wiele można napisać o warkoczach. Teraz policzyłem strony tego opisu, faktycznie, dużo napisałem, ale czyż warkocze nie zasługują na staranność w ich opisywaniu?



Dzisiaj nocą samotną, spędzoną bezsennie,
Po promieniach księżyca, jakimś dziwnym tchnieniem,
Sam nie wiem, jak się nagle ocknąłem w Rawennie
I z dawno utęsknionym spotkałem zwidzeniem.



Przez otwarte ktoś okno grał cicho na flecie,
I wiatr lekki woń przyniósł duszącą, upojną -
Jak w mistycznym w nią szedłem wplątany bukiecie,
Pod nieba wyiskrzoną kopułą dostojną.”



Aż się prosi zamieścić tutaj jeszcze jeden werset, wyjątkowy cudnym odniesieniem:



"Będziecie wysłuchani tęskniący, więc proście!"



Ten wiersz Lechonia wspomniałem w czasie pisania powieści. Uznałem, iż bardzo pasuje, zwłaszcza końcowym fragmentem, do mojej historii, w której poza wrażeniami i emocjami nic nie jest pewne:



Nie ma nieba i ziemi, otchłani ni piekła,

Jest tylko Beatrycze. I właśnie jej nie ma”.



Te słowa Jana Lechonia, jako świetną ilustrację powieści, zamieściłem na ostatniej stronie.



Moja córka jak zwykle była niezawodna, rejestrując książkę w systemie portalu książkowego biblionetka.pl, gdzie oboje jesteśmy zarejestrowani. Kiedy zajrzałem tam, na swoją autorską stronę (tutaj), ze zdziwieniem zauważyłem, że książkę już oferuje Ravelo. Na ich stronie zaznaczony jest limit wiekowy – od piętnastu lat. Fakt ten rozbawił mnie. Owszem, w tekście jest parę scen erotycznych, ale nakreślonych nieostrym ołówkiem, więc nie spodziewałem się wprowadzania tutaj ograniczeń dla czytelników.

Dzisiaj po pracy byłem na poczcie, wysłałem pierwsze egzemplarze. Niech idą w świat, do czytelników. I niech się im ten romans spodoba.

Ten post jest tylko SMSikiem,  przygotowuję drugi, obszerniejszy. 
Niżej wklejam tekst napisany przez wydawnictwo i zamieszczony na czwartej stronie okładki:



Spotkali się w Górach Kaczawskich. On wędrował po tamtejszych szlakach wiedziony potrzebą odpoczynku, ale i nieznanym sobie i nie do końca uświadamianym wołaniem. Ona przesiadywała na zielonych zboczach, wypasając krowy i marząc o lepszym życiu, nienaznaczonym traumą wojny i powojennej rzeczywistości.

Jaś i Jasia… Jednak to nie tylko imiona ich połączyły. Połączyła ich przede wszystkim miłość – do siebie nawzajem, a przez to do gór i muzyki. Połączyła ich podobna wrażliwość, ciekawość i potrzeba drugiego człowieka, umiłowanie piękna, a jednocześnie poczucie bycia nietutejszym.
Czy taka miłość jest w ogóle możliwa?
Czy taka miłość istnieje?

Powieść Krzysztofa Gduli jest przepięknym przywołaniem, a także przekształceniem starożytnego mitu na temat mitycznej pary kochanków – utalentowanego artysty dłuta i jego cudownej rzeźby, Pigmaliona i Galatei. Autor zastanawia się nad istotą samej miłości i jej miejscem w obecnym świecie. Ukazuje uczucie niedzisiejsze, pełne delikatności, bezinteresowności i bezgranicznego oddania. Jednocześnie zastanawia się nad tym, gdzie są jego granice, docieka prawdy i odsłania różne wymiary piękna. Warto zatem razem z nim wyruszyć szlakami Jasia i Jasi, Gór Kaczawskich i muzyki, aby odkryć to, co w życiu najważniejsze.

niedziela, 1 marca 2020

Bluszcze i wawrzynki

230220



Góry Wałbrzyskie: przejście Wąwozem Książ do ruin zamku Stary Książ. Pomiar wielkości bluszczu.

Góry Kaczawskie: szukiwanie wawrzynków wilczełyko w Pogwizdowskim Lesie, między wsią Gorzanowce a górą Wapniki.

Przejazd do wsi Grobla. Wzgórze pod Kamienicą, góra Nad Groblą. Pomiar wielkości bluszczu na tej górze.



Janek nie zrezygnował wiedząc o zapowiadanym deszczu i wietrze, a mnie jak zwykle szkoda się zrobiło dnia. Tak, prognozy na niedzielę nie były dobre, ale w zrezygnowaniu z wyjazdu widziałbym przekreślenie tego dnia. Nie chciałem uznawać go za stracony, ponieważ wtedy taki byłby.

Pojechaliśmy do Wałbrzycha, pod zamek Książ. Jest to, nota bene, trzeci co do wielkości zamek w Polsce, czyli, inaczej mówiąc, jest sporo większy nawet od M6 :-)



Bezpośrednim powodem była chęć zmierzenia bluszczu rosnącego w ruinach zamku. Nie jestem dendrologiem amatorem jeżdżącym po Polsce w poszukiwaniu okazów (znam takiego pasjonata), ale poruszyła mnie informacja przeczytana na jednej ze stron internetowych Gorzowa Wielkopolskiego, na której chwalą się największym bluszczem w Polsce, mającym 40 centymetrów obwodu pnia, czyli niecałe 13 centymetrów średnicy. Wydawało mi się, że dwa znane mi sudeckie bluszcze są większe – i to właśnie chciałem dzisiaj sprawdzić.

Parę minut drogi od parkingu pod zamkiem Książ zaczyna się szlak prowadzący zboczem głębokiego wąwozu, który jest przełomem rzeczki Pełcznica; zaznaczam ten fakt, ponieważ przełomy z reguły są ciekawymi tworami geologicznymi. Kilka miesięcy temu byliśmy tam obaj, opis i zdjęcia są na blogu, jednak, pomijając pomiary bluszczu, dla samych uroków tamtych miejsc warto było wrócić.

Moją uwagę zwracają tam stalowe kładki przykute do pionowych ścian, oraz zawsze pociągający widok drzew na nagich skałach. Rosną w najdziwniejszych miejscach, których nigdy by nie wybrały do swojego życia, gdyby mogły wybierać. Powykręcane pnie, dopasowujące się do kształtów skał, splątane korzenie szukające, nierzadko daleko, odrobiny ziemi albo bezradnie wiszące w powietrzu. Między nimi czarne skały, tu i tam przybierające fantastyczne kształty, na nich próchniejące pnie przegranych drzew. Obok małe buczki ze swoimi pięknymi zimowymi liśćmi, rosną wierząc w dobrą swoją przyszłość. A może w siłę swoich korzeni.

Ponownie zwróciłem uwagę na wyjątkowy las modrzewiowo-bukowy rosnący w pobliżu ruin zamku. Jedyny taki znany mi las.






Bluszcz uczepiony ściany ruiny ma liście na tyle wysoko, że trudno się im przyjrzeć. Odnieśliśmy wrażenie innego ich kształtu od znanego nam, „klasycznego”, ale później dowiedzieliśmy się, że bluszcze są polimorficzne, czyli, tłumacząc dosłownie, mają wiele kształtów. Cechuje ich zmienność.

Zaopatrzony w elastyczną miarę, zmierzyłem obwód pnia blisko ziemi i na wysokości piersi, a Janek pomiar udokumentował. Obwód wyniósł odpowiednio 104 i 96 centymetrów, a więc średnice wynoszą 33 i 30 centymetrów.



 Po powrocie pod zamek, pan parkingowy zapytał, ile czasu zajmuje dojście do ruin. Bo ludzie często się pytają. Dziwne pytanie, ponieważ dla mnie najciekawsza jest tam droga, szlak wiodący stromym zboczem, niekoniecznie ruiny, chociaż i im niczego nie brakuje.

Pojechaliśmy za Bolków i zaparkowaliśmy w pobliżu znanego nam siedliska wawrzynków wilczełyko.

Pierwsze krzaczki znaleźliśmy zaraz po wejściu między drzewa. Rośnie ich tam sporo, ale wydało się nam, że jest ich mniej niż rok temu. Wiele z nich miało ślady wyłamań pędów, większość jest malutka, to chyba świeże siewki grubości cienkiego ołówka. Już kwitną. Ich kwiaty są ładne, ale nie olśniewające, jednak w wawrzynkach jest coś, co ujmuje i cieszy. Widok malutkiego patyczka niesięgającego mi kolan, a już z paroma kwiatuszkami pod szczytem, jest rozbrajający. Człapaliśmy w deszczu, mokrzy w mokrym lesie, rozglądając się za kolejnymi wawrzynkami. Bardzo mi się te chwile podobały, chociaż nie wiedziałem, dlaczego. Później pomyślałem, że może przez swoją odmienność od tak wielu popularnych zajęć, hobby i sposobów spędzania wolnego czasu, przy czym nie w wyróżnianiu się tkwi tutaj wartość, a w wymaganej cichości, w emocjonalnym związku z przyrodą, w słuchaniu siebie, w bezbronnym pięknie, które potrafi mieć dobroczynny wpływ na nas, jeśli damy mu szansę przemówić.



Janek pokazywał mi świeże liście wielu roślin, ale zapomniałem ich nazw, a ze znanych mi widziałem kwiaty przylaszczek i zieloniutkie listeczki poziomek. W lutym mamy przedwiośnie, ale radość podszyta jest niepokojem. Zmiany klimatu stają się coraz wyraźniejsze, a jego równowaga jest wbrew pozorom bardzo delikatna.

Jakie zmiany jeszcze nas czekają?

Krętą i wąską szosą (lubię takie w moich górach) pojechaliśmy do nieodległej Grobli, małej wioski schowanej na końcu drogi, w lasach Chełmów. Nim poszliśmy zmierzyć bluszcz, zaciągnąłem Janka w widły dwóch strumieni, gdzie parę już razy widziałem kwitnącą śnieżycę wiosenną. Także i ta roślina zakwitła parę tygodni wcześniej.


Teren jest tam podmokły, czarna ziemia ugina się pod butami lub mlaska wodą, wokół leżą suche gałęzie lub całe pnie martwych drzew, sterczą uschnięte badyle, miejsce nie jest więc ładne. Kojarzy się z rozkładem, z martwotą, ale właśnie tam zakwitają, całymi dużymi kępami, delikatne śnieżyce. Uderzający kontrast.

Wspomniane strumienie mają parę metrów szerokości, więc nie da się ich przeskoczyć. Jeden przeszliśmy po wystających kamieniach, drugi betonowym brodem, mając okazję sprawdzenia szczelności butów, ponieważ woda ma tam głębokość przynajmniej 10 centymetrów.

W sąsiedztwie miejsca nazywanego na mapie Kamienicą, wznosi się niewielkie bezimienne wzgórze, o którym pisałem niedawno, i które koniecznie chciałem pokazać koledze, jako miejsce po prostu ładne i dobre na postawienie domu. Mam nadzieję, że Janek nie był zawiedziony, bo zdążyłem polubić ten wzgórek.




Za nami, w odległości kilometra, wznosiła się pokaźna, zalesiona góra z nierówną, zmierzwioną czupryną. To góra Nad Groblą, nasz ostatni cel, a owa stercząca czupryna jest grupą wysokich daglezji rosnących w pobliżu szczytu. Naszą uwagę zwróciło kilkanaście drzew wyróżniających się jasną, nasyconą zielenią. Starałem się zapamiętać najbliższe, żeby zobaczyć je z bliska i rozpoznać gatunek. Później okazało się, że to wyjątkowo wysokie sosny – rzadkie bywalczynie w dębowo-grabowym lesie tej góry.

Weszliśmy w las, na strome zbocze góry, bez ścieżki, na wyczucie kierując się w stronę grubego bluszczu. Byłem tutaj po raz trzeci i trafiłem nieźle, nie kluczyliśmy, a odchylenie od idealnego kierunku wyniosło około 50 metrów.

Szedłem podekscytowany pomiarem. Pomyśleć, że jeszcze niedawno myślałem o pójściu tam nie z miarą, a z piłą. Nie zmieniłem opinii o bluszczach, nadal są dla mnie szkodliwymi pasożytami, zwłaszcza, jeśli wspinają się po drzewach, jednak zdecydowanie porzuciłem myśl o pile. Drzewo, na którym rośnie bluszcz, jest już skazane, ledwie zipie nie mając dostępu do światła. Za kilka lat może być martwe, a wtedy długo nie postoi. Gdy padnie, spełni się sprawiedliwość, bo i sprawca tej śmierci będzie miał kłopoty.

W internecie piszą o magii bluszczy, ale ja jej nie czuję, chociaż dostrzegam ich zdobnicze walory. Uznaję ich prawo do życia, ale jest to skutek rozumowego argumentowania. Sercem myślę inaczej, biorąc stronę drzew, do śmierci których się przyczyniają.

Z pomiarem mieliśmy kłopot, ponieważ pień bluszczu ściśle przylega do pnia drzewa. Pomiar średnicy prostą miarą nie jest dokładny i trudno uchwycić wynik na zdjęciu. Te pomiary wykazały owalny kształt o średnicach 19 i 20 centymetrów. Później Janek znalazł szparkę pozwalającą na wciśnięcie miary. Okazało się, że obwód na wysokości piersi wynosi 64 centymetrów, co daje kołową średnicę nieco ponad 20 centymetrów.


Warto zaznaczyć, że te wymiary – bluszczu wałbrzyskiego o średnicy trzydziestu centymetrów, i kaczawskiego, dwudziestocentymetrowego – pasują do drzew, a nie do pnącza o łodydze zwykle grubości palca.

Pierwszy ma ponad pięć razy większy przekrój od gorzowskiego, jakoby największego w Polsce.

Drugi, ten kaczawski, ma blisko dwukrotnie większą powierzchnię przekroju.

Niech ci z Gorzowa mają swój największy w Polsce, ja za to mam dwa swoje. Może nie są największe, ale są dużo większe od... największego.

Nie zamierzam pisać sprostowania, ponieważ doświadczenie nauczyło mnie nieskuteczności takich prób.

Kilka lat temu jakiś inżynierek skierował wody Kaczawy do innej rzeki, innej zlewni, a nadal góra Turzec podawana jest jako źródło głównej rzeki Gór Kaczawskich. W internecie panuje pewien bezwład wynikający z pożyczania treści z innych stron, i publikowania na swoich stronach bez zadania sobie trudu weryfikacji danych. Bo po co. Liczy się szybkość i efekt, a poprawność i staranność nie są w cenie.

Parę dni temu mój młodszy syn był w Tarnowie. Chcąc dowiedzieć się czegoś więcej o tym mieście, znalazłem dwie popularne strony, podające dokładnie taką samą ilość mieszkańców: ponad 450 tysięcy, czyli cztery razy za dużo. Każdy, kto chwilę się zastanowi, a ma niechby zielone pojęcie o geografii swojego kraju, wiedzieć będzie o błędzie. I co? Ano, nic. Dla autorów tych dwóch stron Tarnów jest większy od Bydgoszczy i Szczecina, a w takim razie czterdziestocentymetrowy gorzowski popierdułek może być większy od metrowego bluszczu wałbrzyskiego.

I niech tak zostanie, a zakończę spostrzeżeniem, które wydaje się oczywiste, ale najwyraźniej nie jest.

Nie można wykluczyć istnienia gdzieś głęboko w mało znanym lesie bluszczu większego od wałbrzyskiego, dlatego uznanie, iż właśnie ten poznany jest największy, obarczone jest dużym ryzykiem błędu. Pozbawione jest podstaw empirycznych.



Wracaliśmy lasem, szukając dogodnego zejścia ze stromych zboczy. Już w wiosce kątem oka zauważyłem za płotem posesji kolor kojarzący mi się z… wawrzynkiem. Zatrzymałem się i spojrzałem ponad ogrodzeniem na zaniedbany ogródek przydomowy.

Krzew ma około 1,4 metra wysokości, a pień przy ziemi oszacowałem na cztery centymetry średnicy. Calutki był w kwiatach. Wielki, różowiutki, gęsty, grubaśny wawrzynek wilczełyko. Największy z widzianych.

Może największy w Polsce ? :-)


Taki oto prezent dała nam Natura na zakończenie dzisiejszej deszczowej wędrówki.



PS

Zdjęcia pomiarów zrobione były oczywiście przez Janka.












Zdjęcia od Janka dla Latorosłki:



wtorek, 25 lutego 2020

Mój pierwszy w życiu wywiad

250220



Kilka dni po spotkaniu w bibliotece świerzawskiej, odebrałem list od dziennikarza miesięcznika „Echo Złotoryi”. Wyrażał ubolewanie z powodu zbyt późnego dowiedzenia się o spotkaniu i proponował wywiad na potrzeby czasopisma.

Oczywiście godziłem się, przecież to idealny sposób na promocję książek i nazwiska. Pytania otrzymałem listem, odpowiedzi odesłałem pocztą elektroniczną. Było to w grudniu ubiegłego roku. Treści wywiadu nie publikowałem tutaj, czekając na jego wydrukowanie. W tym miesiącu otrzymałem, zgodnie z umową, dwa egzemplarze gazety. Wywiad zajmuje dwie strony, a uzupełniony jest kilkoma zdjęciami  autorstwa Janka i mojego. Całość prezentuje się ładnie.

Gdyby jeszcze inni dziennikarze mieli zamiar prosić mnie o wywiad, niech się nie wstydzą, a walą do mnie jak w dym. Zgodę mają murowaną!

Zdjęcie nie jest takie, jakie chciałbym żeby było, ale moja lustrzanka (czytaj: smartfon) po prostu nie chce zrobić lepszej przy sztucznym świetle.

Zapraszam do lektury.

* * *

Parę słów o mnie.

Noszę na plecach siódmy krzyżyk, czemu bardzo się dziwię i czego nie odczuwam, chyba że patrzę na wnuczkę goniącą mnie wzrostem. Z wykształcenia jestem technikiem, i jako technik pracuję w lunaparku. Wolnego czasu mam mało, a żeby nie mieć go mniej, nie mam telewizora, a za to mam dużą bibliotekę w domu. Jestem ojcem trojga dorosłych już dzieci.

Dużo pracuję, czytam, piszę, chodzę na swoje łazęgi, znowu piszę. Słucham muzyki klasycznej, zwłaszcza Bacha.

Która z pańskich pasji jest dominująca? I czy literatura i górskie wędrówki są tymi najważniejszymi?


Od zawsze czytam, od wielu lat piszę. Nie wyobrażam sobie swojego życia bez czytania, a ostatnio też bez pisania. To pasja i głęboka potrzeba ducha. W góry regularnie jeżdżę od około dziesięciu lat. Na początku był to sposób na spędzenie wolnych dni, ale w miarę upływu czasu w górach, tych wędrówek potrzebuję coraz bardziej. Są więc moją trzecią pasją. Interesuje mnie też muzyka klasyczna, pewne działy biologii, filozofia, etologia.

Jak zrodził się pomysł, by pisać o górach? To nie jest typowe zajęcie ludzi gór.

Nie mam się za człowieka gór. W moim wyobrażeniu ci ludzie raczej nie wałęsają się po Sudetach, może z wyjątkiem Karkonoszy. Mógłbym się nazwać górskim włóczęgą, to określenie bardziej pasuje do moich potrzeb i sposobu spędzania czasu w górach. Piszę od wielu lat, także krótkie formy, w których zawieram spostrzeżenia, uwagi, przeżycia. Dużo tych tekstów jest dostępnych na paru stronach w Internecie. Dla mnie opisanie dnia spędzonego w górach jest naturalnym efektem potrzeby pisania. Tak więc nie pisałem książek, a po prostu pisałem o swoich wędrówkach. Dopiero później pojawiła się myśl o podjęciu prób wydania tych tekstów.

Co trzyma Pana w Górach?

Uroda krajobrazów i form skalnych, zmienność widoków, cisza, mało zmieniona przyroda, ale też wielkość gór. Ich majestat, który nie tylko zadziwia, ale i działa oczyszczająco na ludzką psychikę, pokazując, jaki jest mały.

Dlaczego Góry Kaczawskie?

A żebym ja to wiedział!

Czy Góry Kaczawskie mają w sobie coś wyjątkowego?

Mają, chociaż nie bardzo wiem, co. One dla mnie są jak kochana kobieta: dlaczego akurat tę kochamy?

Już prędzej mógłbym coś powiedzieć o przyczynach zauroczenia tymi górami przez ich porównanie do innych pasm sudeckich. Na przykład w Górach Izerskich brakuje mi odległego horyzontu i zmienności. Są niemal całe zalesione, a ich drogi ciągną się kilometrami. W moich górach lasy nie są duże, wiele jest otwartych przestrzeni z dalekimi widokami, wiele ładnych dróżek leśnych i polnych, a mają one dla mnie pociągający, niemal magnetyczny urok. Nie przeszkadza mi niewielka wysokość tych gór, ponieważ nie dla zdobywania szczytów chodzę po nich.

Podzieli się Pan z naszymi czytelnikami jakimiś niecodziennymi przygodami?

Hmm, próbuję sobie przypomnieć takie, jakich spodziewaliby się czytelnicy, ale nie pamiętam. Kiedyś zatrzasnąłem kluczki w samochodzie zaparkowanym pod Ostrzycą, ale przecież nie o takich przygodach chcielibyście przeczytać. W góry jadę tak dobrze i wszechstronnie przygotowany, że ani nie zabłądzę, ani nie zaskoczy mnie drastyczna nawet zmiana pogody, a niedźwiedzi tutaj nie ma.

Przypomniałem sobie pewną jazdę samochodem, którą będę długo pamiętał. To było w Górach Bystrzyckich, w zimie. Chciałem podjechać blisko Drogi Wieczność, którą zamierzałem przejść. Na dole szosa była czarna, a im wyżej, tym więcej ubitego śniegu było na niej, a dalej pojawił się lód. Samochód coraz bardziej zwalniał, aż w końcu zatrzymał się, mimo kręcących się do przodu kół, i zaczął się cofać. Szosa biegnie tam lekkim trawersem, zbocze z jednej strony szosy opada dość stromo, z drugiej wznosi się. Przytomności wystarczyło mi na niezblokowanie kół hamowaniem i skierowaniem tyłu samochodu w zaspę. Zjeżdżałem tyłem do wioski, jadąc prawymi kołami po zaspie, lewymi po lodzie. Kiedy wysiadłem przy pierwszym domu, nogi miałem dziwnie słabe.

Czym Pan zajmuje się zawodowo?

Od wielu lat pracuję w lunaparku, a zajmuję się głównie naprawami karuzel i sprzętu lunaparkowego.

Wiem, że był Pan w wielu górach, i zapewne poznał Pan wielu różnych ludzi, wśród nich ludzi gór. Kogo wspomina Pan najchętniej?

Nie znam ludzi gór. Czasami chodzę z przyjaciółmi, którzy tak jak ja, lubią się powłóczyć pod Sudetach. Jednak najczęściej chodzę sam.

Czy zdarzały się Panu w górach sytuacje niebezpieczne?

Na szlaku nadzwyczaj rzadko. Unikam niebezpiecznych sytuacji, ponieważ nie lubię się bać, i nie dla pokonania swojego strachu, czy słabości, chodzę w góry.

Trzeba jednak wiedzieć, że nawet w niewysokich górach są ekspozycje, strome skały, krawędzie uskoków, na których się stoi, albo śnieg czy oblodzenie w zimie. Pewna doza niebezpieczeństwa zawsze jest w czasie górskich wędrówek, ale przecież wiadomo, że góry są dla ludzi rozważnych.

Kiedyś na stromej ścianie starego kamieniołomu źle postawiłem stopę. Popełniłem podstawowy błąd, w efekcie przekoziołkowałem i podniosłem się u podnóża ściany. Nic mi się nie stało, bo byłem już nisko. Gorzej byłoby, gdyby do podnóża dzieliło mnie kilkanaście metrów.

Czym są dla Pana góry w ogóle? Czy to tylko trochę bazaltu, granitu, czy jednak coś głębszego?

Na pewno góry nie są kupą kamieni. Dla mnie są po prostu ładne. Chodzę dla wrażeń estetycznych, jakie mi zapewniają. Góry podziwiam także z powodu już wspomnianego: one są majestatyczne, a ta ich cecha potrafi działać oczyszczająco na człowieka, poprzez pokazanie mu, jakim jest małym i chwilę tylko istniejącym. To z kolei pomaga nam ustalić, co w życiu jest ważne, a co ważność tylko udaje.

Czy przygotowuje się Pan w jakiś szczególny sposób do wypraw?

Nie. Przygotowanie zajmuje mi godzinę, nie więcej. Sprawdzam stan baterii latarek, zapas papieru wiadomo jakiego, a reszta wyposażenia plecaka, dość liczna, po prostu jest w nim na stałe i rzadko wymaga sprawdzenia. Dowiaduję się, jaka ma być temperatura i stosownie do przewidywań szykuję ubranie. Robię kanapki i pastuję buty. Mam ich kilka par, zmieniam je w zależności od pogody i trasy, albo swojego nastroju. Czasami oglądam spodziewaną trasę przejścia na zdjęciach satelitarnych, zwłaszcza, gdy mam iść lasami.

Wyprawa, do której najczęściej wraca Pan wspomnieniami?

Wiele takich było. Jeśli miałbym napisać o jednej, to chyba o dwudniowej wędrówce po Górach Stołowych. Było to kilka lat temu, w piękny, kolorowy i słoneczny czas jesieni. Jak wspomniałem, najważniejsze są dla mnie wrażenia estetyczne, pozytywne przeżywanie, a w tamte dni widziałem ze szczytu Szczelińca cudowny zachód i wschód słońca, całe dwa dni patrzyłem na oszałamiającą feerię kolorów i dal, wyraźną w przejrzystym powietrzu. Urwisko Batorowskie przeszedłem wtedy dwa razy, nie mogąc zasycić się urokiem krajobrazu.

O takich dniach się marzy myśląc o najpiękniejszej części jesieni i o górskich wędrówkach.

A czy była jakaś nieudana, o której chciałby Pan jak najszybciej zapomnieć? Jeśli tak to jaka?

Nie ma takiej. Oczywiście nie wszystkie wyjazdy były tak ładne jak ten opisany wyżej, ale nieudanych nie było, i to bez względu na pogodę czy wybraną trasę. Wszystkie oceny zależą od nas, skoro są nasze, a nie godzi się przekreślać złą oceną żadnego dnia życia, zwłaszcza, jeśli spędziło się go w górach.

Szczyt Pana marzeń?

Być pisarzem. Wydano dwie moje książki o górskich wędrówkach, w wydaniu jest trzecia, zupełnie inna, bo jest to historia miłości dwojga ludzi, którzy poznali się w… Górach Kaczawskich, jednak za pisarza jeszcze się nie mam.

Niektórzy uważają, że jeśli raz zdobyło się jakiś szczyt, to szkoda czasu i wysiłku na ponowne jego zdobywanie. Czy potwierdza Pan ten pogląd?

Szczytów nie zdobywam. Nie tylko dlatego, że za grosz nie ma we mnie zdobywcy, ale także dlatego, że w Sudetach nie ma szczytów do zdobywania, na nie się po prostu wchodzi, i to dość wygodnie.

Na wielu sudeckich górach byłem wielokrotnie i zapewne jeszcze będę, ponieważ wrażenia, jakie można mieć będąc na szczycie, czy szerzej: na widokowym miejscu, nie są stałe, powtarzalne, a i widoki zależą przecież od widoczności i pory roku.

Proszę przybliżyć naszym czytelnikom swoje książki.

Nie są to przewodniki. Rzadko podaję w nich szczegóły topograficzne tras. Opisuję głównie swoje wrażenia, a więc to, co widzę, i jak widziane odbiło się we mnie. Nierzadko wstawiam parę zdań myśli luźno związanych z górami, ale a propos widoków czy sytuacji. Czasami związane są z filozofią, czasami z geologią, albo z mitologią. Zorza poranna jest dla mnie Eos, grecką boginią świtu, i jak o kobiecie piszę o niej. Staram się pisać jasno, poprawnie i ładną polszczyzną.

Książki zawierają po kilkadziesiąt sporych zdjęć zrobionych przeze mnie.

Nie myślał Pan o zdobyciu np. jakiegoś ośmiotysięcznika? Czy myślał Pan o wyprawie w Himalaje?

Boże, uchowaj! Tam jest zimno, trudno oddychać i w ogóle trudno. Nie dla mnie takie góry.

A inne góry? Czy Pana pociągają?

Oczywiście. Bardzo lubię Bieszczady, chciałbym poznać wszystkie beskidzkie pasma, kuszą mnie góry i pogórza w okolicach Przemyśla, ale też wzgórza i drogi Roztocza. Chciałbym poznać czeskie góry i rumuńskie Karpaty.







260220

Wczoraj zadzwonił do mnie kolega i wskazał mój błąd w wywiadzie. Pytanie o szczyt marzeń zrozumiałem po swojemu, jako największe moje marzenie, a z kontekstu wynikało, że dziennikarz ma na myśli szczyt góry, o którym marzę. Przyznałem rację koledze.

Jaki on miałby być, ten szczyt marzeń? W zasadzie nie mam wymarzonego, jedynego. Jak wspomniałem, nie jestem zdobywcą szczytów. Może Śnieżka? Oczywiście byłem na szczycie tej góry, ale… Może zacznę od początku.

Jesienią byliśmy, ja i Janek, w Karkonoszach. Pogoda wyjątkowo dopisała. Był późny ranek, gdy zobaczyliśmy dwóch mężczyzn idących od strony góry. Już wracają? Rozmawialiśmy z nimi, faktycznie wracali. Pod wieczór weszli na Śnieżkę, oglądali z niej zachód słońca, nocowali na szczycie śpiąc w śpiworach, a o świcie patrzyli na wschód. Pozazdrościłem im widoków i tej wyprawy. Postaram się pójść w ich ślady, zobaczyć zachód i wschód z najwyższej góry Karkonoszy, a wiem, że te chwile oglądane z wysokości dającej rozległy horyzont, są najpiękniejsze.

Może więc zobaczenie Eos ze szczytu Sudetów nazwać moim szczytem marzeń?

Niech tak zostanie.