Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

czwartek, 19 marca 2020

Chojnik w Karkonoszach. Skały i słońce

150320
Park Norweski w Cieplicach. Z Sobieszowa na Chojnik: Zbójeckie Skały, Zamek Chojnik, Przełęcz Żarska, Źródło Kunegundy.
W drodze powrotnej wjechania na Szybowcową w Górach Kaczawskich.

W mroźny i pogodny świt, czarna woda stawu parowała. Szarosrebrzyste smugi pary po uniesieniu się wyżej świeciły cieplejszymi kolorami, trafione niskim, jeszcze nie pozbawionym kolorów, światłem słońca. Zimno pierwszych minut dnia podkreślały szarości widoczne dołem, ale wyżej, gdzie sięgało słońce, barwy się ożywiały i ocieplały. Zwłaszcza wierzby płaczące przyciągały wzrok widokiem swoich intensywnie żółtych gałązek.


Plan dnia ustalił Janek, a zaczynał się od poznania Parku Norweskiego w Cieplicach, dzielnicy Jeleniej Góry.
Zobaczyłem tam, ale i poczułem palcami rąk, prawdziwie zimowy początek dnia: słońce, cisza, przejrzyste powietrze i bodajże sześć stopni mrozu. Kaczkom najwyraźniej tak niska temperatura nie przeszkadzała.
Jadąc do Sobieszowa, skąd mieliśmy wyruszyć na górę Chojnik, przejeżdżaliśmy przy stawach rybnych. Janek, widząc zmiany w zabudowie, był niepocieszony. Faktycznie, budynek restauracji rybnej, jaki zobaczyłem, przypominał kiepsko zrobioną stodołę. Dawny wygląd tego miejsca poznałem nazajutrz, oglądając ładną zabudowę brzegu na Jankowych zdjęciach. Cóż, nie wszystkie zmiany są dobre.
W Sobieszowie zostawiłem samochód na parkingu, płatnym jak wszystkie w okolicy, ale że nie było gdzie i komu zapłacić, zaoszczędziliśmy na wieczorne piwo. Las, zbocze góry i Karkonoski Park Narodowy zaczynają się zaraz za ostatnimi domami miasta, a i ładne miejsca są zaraz za bramą. Las jest z przewagą buków, więc jasny i widny, a rośnie na skalistym zboczu. Drzewa wypuszczają korzenie daleko w poszukiwaniu ziemi, miejscami idzie się po ich plątaninie wyślizganej butami turystów. Oczywiście skały. Jest ich tam mnóstwo, i chociaż nie są wysokie, podobają się zmiennością kształtów, urozmaiceniem form, ale i ciekawostkami geologicznymi. Widziałem kilka wyraźnie wykształconych kociołków wietrzeniowych, czyli zadziwiająco regularnych zagłębień w płaskich powierzchniach skał. Widziałem kruszenie skał od podstaw w sposób tworzący dołem schrony, czyli niewielkie jaskinie, dobre miejsca na przeczekanie burzy, a najbardziej zadziwiającą ciekawostką geologiczną są cienkie pasma wtrąceń w granicie góry. Może warto dodać tutaj ogólny rodowód granitów: to skały powstałe przy stygnięciu magmy pod powierzchnią ziemi. Jeśli ta wypłynie i na powierzchni stwardnieje, powstaje inny rodzaj skał – drobnoziarnisty, bardzo twardy bazalt.

Minerały tworzące wspomniane wąskie i regularne pasemka, mają ładną, krystaliczną budowę, jakże odmienną od powierzchni starego granitu podobnej do betonu. Wyglądają jak misternie wbudowane zdobienia, jak haft na obrusie mojej matki. Ich ułożenie pod ostrymi kątami każe domyślać się burzliwych dziejów górotwórczych. Podobnie jest z dużymi i licznymi złomami skalnymi leżącymi w niższych partiach zboczy, najwyraźniej odpadłymi od macierzystej ściany pod szczytem. Od strony południowej i zachodniej, czyli od ładnej i kamienistej Ścieżki Kunegundy, widać wyraźnie skalne płyty ustawione skosem. Na szczycie jednej z nich byliśmy: gładka powierzchnia skały opada przepaścią o głębokości ponad sto metrów. Znane mi w sytuacjach niebezpiecznych mrowienie w nogach, nie pozwalało zbliżać się do stromych miejsc tych monstrualnych ślizgawek. Ich widok z dołu czyni największe wrażenie. Nigdzie indziej nie widziałem tak wielkich i tak gładkich płyt skalnych ustawionych pod tak ostrym kątem.

W pionowej ścianie rumowiska Zbójeckich Skał znaleźliśmy szczelinę. Gdybym tam był sam, zapewne nie zwróciłbym na nią uwagi, ale Janek wiedział, że właśnie gdzieś tutaj jest jaskinia szczelinowa o dziwnej nazwie Dziurawy Kamień. Ma długość około 20 metrów, a w Internecie przeczytałem, że jest największą tego rodzaju jaskinią w Sudetach. Kiedy tylko usłyszałem od mojego towarzysza o możliwości jej przejścia, zdjąłem plecak i wcisnąłem się między głazy. Szczelina jest na tyle wysoka, że nie trzeba się czołgać, ale łokciami szoruje się po ścianach. W tej ciasnocie pokonanie progu skalnego wymagało gimnastyki, ale w chwilę później zobaczyłem jasność wyjścia. Kiedy podszedłem, zwątpiłem w możliwość przejścia: pionowy komin ma ponad dwa, może trzy metry wysokości, a jest tak wąski, że nie da się podnieść nóg, bo kolana uderzają o ścianę. Zapierając się łokciami i plecami o ściany, popełzłem (bo i nie wspinaczka to była, a właśnie pełzanie) na tyle wysoko, że sięgnąłem do krawędzi skał leżących na wierzchu. Kiedy podniosłem się i spojrzałem w dziurę, z której przed chwilą wypełzłem, poczułem zdziwienie: ja się w tym zmieściłem??

Zszedłem niżej, do wejścia, przy którym stał Janek. Namówiłem go na przejście dziury, a miałem w tym konkretny, mianowicie fotograficzny cel: liczyłem, że może zaklinuje się w kominie, a wtedy, nim podam rękę, zrobię kilka ciekawych zdjęć. Wziąłem nasze plecaki i poszedłem do górnego otworu. Nim doszedłem, zobaczyłem Janka. Wcale nie był zaklinowany, na co tak liczyłem, a stał na skale i gęba mu się śmiała.
Tak to przez jego pośpiech straciłem okazję na zrobienie niezwykłych zdjęć.

Wyżej jest parę miejsc widokowych zabezpieczonych barierkami. Śniegi Śnieżki świecą w słońcu, podobnie jak Wielkich Kotłów i Szrenicy, a widziałem też kawałek Gór Izerskich z jednej strony, i Sokoliki z drugiej. Rozległość i wysokość gór dobrze widocznych w przejrzystym powietrzu, w zestawieniu z bliskimi drzewami, później także z murami zamku, tworzyły ładne widoki.

Zamek był rozległą i potężną warownią. Jak dowiedziałem się z tablicy informacyjnej, nie zniszczyły go działania wrogich wojsk, a… piorun. Oto przykład, jeden z tysięcy, jak wielu niebezpieczeństw pozwala uniknąć wiedza. Wszak wystarczyłoby na zwieńczeniach murów rozciągnąć drut, końcem zakopany w ziemi.
Czy poczuliście to samo, co ja, gdy przeczytałem te moje słowa? Czyż nie brzmią jak magia lub wprost zabobon?
Weź oko jaszczurki i księżycową nocą zakop na rozstajach…
A przecież sposób z drutem działa i da się doskonale wyjaśnić na gruncie nauki! Tutaj przypomniało mi się twierdzenie gdzieś przeczytane: każda technika będzie się wydawać magią dla kogoś z przeszłości. Cóż powiedzieliby ludzie żyjący niechby tylko 200 lat temu, widząc rozmowę przez zwykły telefon komórkowy?
Wewnątrz zamkowych murów Janek zasmucił się ponownie. Zamiast wielkiego bluszczu widzianego przez niego kilka lat temu, zobaczyliśmy ucięty pień. Zapomniawszy zabrać miarę (to nie ja, to ona, skleroza!), położyłem na pniu rękojeść kija, a po powrocie zmierzyłem jej długość. Tą niezbyt dokładną metodą ustaliłem średnicę pnia na 20 lub odrobinę mniej centymetrów, a więc bluszcz dorównywał kaczawskiemu, z góry Nad Groblą.
Na ścianie wewnętrznego dziedzińca bluszcze rosną nadal. Są wyjątkowe, chociaż rekordowych średnic nie mają. Największe liczą może 10 centymetrów, przeważają mniejsze, ale jest ich tam wiele. Rosną jedne przy drugich, pniami przylegając do siebie, w innych miejscach krzyżują się, splątane. Całość tworzy niesamowitą draperię. Część pędów zgubiła ścianę i zwieszając się, tworzy zielony okap, pod który można wejść. Przy ziemi pędy mają cechy pnia drzewa, natomiast wyżej widać tę paskudną włochatość napuchniętych pędów. Odczucia miałem dwojakie, przeciwstawne, czyli, jak to się uczenie mówi, ambiwalentne: podziw odczuwany z powodu wyjątkowości tych bluszczy walczył z moją niechęcią do nich.


Oczywiście weszliśmy na szczyt wieży, teraz już tylko widokowej. W pełni panoramiczny widok oszałamia. Od południa stoi bliska i wielka ściana Karkonoszy z bielejącymi szczytami, bo bokach widać sąsiednie pasma górskie, na północ bezkresną przestrzeń z miastami i miasteczkami. Najdalsze są kolorowymi plamkami, w najbliższym Sobieszowie widać jak na dłoni domy i ulice. Widać Wysoki Kamień w Górach Izerskich, zza niego wystaje szczyt kojarzący się mi ze Stogiem Izerskim (niech mnie ktoś poprawi), a z drugiej strony krańce Gór Kaczawskich i Rudaw.
Z wieży zszedłem z lekka kołowaty, mimo iż nie dezynfekowałem się od środka. Winne były ciasne, zakręcone i niekończące się schody.
Janek opowiedział mi o Kunegundzie, wyjątkowo złośliwej pani tego zamku. Ile jest prawdy w tych opowieściach, nie wiadomo, a słuchając, pomyślałem, jak wiele razy słysząc o złośliwych kobietach, że chyba tylko brak miłości potrafi zmienić milutką dziewczynę z taką Kunegundę. A może przydano jej takie cechy, bo była Niemką?
U stóp góry szukaliśmy łąki, na której miały kwitnąć krokusy, ale jedyne jakie znaleźliśmy, kwitły w przydomowym ogródku, już w mieście.
Było zbyt wcześnie, by wracać, a że przypomniała mi się pewna rozmowa o Górach Kaczawskich, zaproponowałem wjechanie na Szybowcową, górę wznoszącą się nad Jelenią Górą. Chodziło mi o upewnienie się, czy widać z niej Chełmiec. Janek nie wznosił sprzeciwu, więc pojechaliśmy.
Okazało się, że owszem, widać. Zidentyfikowałem jeszcze, chociaż nie bez pewnych wątpliwości, Trójgarb i Krąglak w Górach Wałbrzyskich, także Waligórę w Kamiennych. Góry te są odległe od Szybowcowej o ponad 40 kilometrów.
O Chełmcu, górze wznoszącej się nad Wałbrzychem, zamierzam napisać parę zdań, ponieważ związana jest z moim pisaniem tak, jak związany jest Lastek.
A propos: z drugiego zbocza Szybowcowej doskonale widać pasmo Chrośnickich Kop, a więc i Lastka.

Wracaliśmy jeszcze przed zachodem słońca, a że szkoda nam się zrobiło tych ostatnich chwil dnia, zaparkowałem pod Łysą Górą. Jest tam miejsce, z którego widać znaczną część Kotliny Jeleniogórskiej.
Kończył się dzień piękny wrażeniami, widokami i słońcem, pora była wracać do wyjątkowo niepewnej obecnie codzienności. O niej też chciałem napisać tekścik. Zrobię to, kiedy tylko Chronos mi pozwoli, a Jankowi już teraz dziękuję za oderwanie mnie od moich gór. Za poprowadzenie karkonoskimi szlakami.



























poniedziałek, 16 marca 2020

Zdjęcia i miejsca, czyli o ostatniej mojej książce

160320

Przez sześć minionych lat, czyli od napisania historii miłości mającej początek w Górach Kaczawskich, kilka razy byłem w miejscu spotkania się moich bohaterów, Jasi i Jasia. Nie spotkałem ich tam, ale w pewien szczególny sposób byli tam, tak naprawdę będąc jedynie w moich wspomnieniach. Widziane przez nich miejsca fotografowałem, później nawet utworzyłem folder, w którym pozbierałem zdjęcia rozrzucone w różnych miejscach komputerowej pamięci.

Część z nich publikuję tutaj, dodając stosowne cytaty z książki. Ich początki i końce oznaczyłem znakami >> <<



>>Spojrzałem na nią uważnie. Wyglądała… normalnie. Rozejrzałem się, jakbym odpowiedź mógł znaleźć w otoczeniu. Znowu wróciło wrażenie jego odmienności. Chyba… tak, inny był brzeg lasu. Nieco niżej na stoku stała ambona, jestem tego pewny, a teraz jej nie widziałem. Patrzyłem w tamtą stronę, ale po chwili machnąłem ręką: mam dziewczynę opowiadającą bajki, a zajmuję się jakąś amboną.<<





* * * *

>> – Nie po raz pierwszy. Znam cię. Widziałam cię wiele razy, byłam blisko, przy tobie, szłam obok, ale ty mnie nie widziałeś, nie wiedziałam dlaczego. Dopiero teraz zobaczyłeś, dlatego jestem zaskoczona.

– Szłaś obok mnie, a ja ciebie nie widziałem, tak?

– Tak było. Jesienią, w końcu października, byłeś niedaleko stąd i szepnąłeś do krzaków dzikiej róży „przyjdę do was wiosną”, pamiętasz? Zapamiętałam tę chwilę, bo miałeś łzy w oczach i później nie było cię kilka miesięcy.

Poczułem się tak, jakbym dostał w głowę. Otóż faktycznie jesienią powiedziałem słowa pożegnania do krzewów dzikich róż i głogów jakby były osobą. Czekał mnie wtedy długi wyjazd służbowy, a więc przerwa w wędrówkach po ulubionych górach. Tamtego dnia dziwnie się czułem, nostalgicznie i jakbym z kimś był, ale przecież jej nie spotkałem. Tam nie ma gdzie się schować, ściana lasu jest pewnie ze sto metrów dalej. Nie mogłem jej nie widzieć, a przecież musiała być tuż przy mnie, skoro słyszała tamte moje ciche słowa.<<






* * * *

>>Szedłem coraz częściej patrząc na dziewczynę, i niewiele uwagi poświęcałem dobrze znanej okolicy, ale gdy doszliśmy w pobliże drogi biegnącej w poprzek Kop, blisko ściany lasu i Skaliska, zatrzymałem się, zaintrygowany. Coś mi nie pasowało w otoczeniu, coś poważniejszego od wrażenia odmienności lasu. Nie wiedziałem, co to miałoby być, ale to podejrzenie uporczywie wracało.

Po chwili zobaczyłem zardzewiałą ciężarówkę, taką starą, sprzed wieku. Nie było jej rano, nie było i wcześniej. Rozejrzałem się bezradnie. Czułem, że jest jeszcze coś, że nie tylko ten stary wrak… Wierzba! Przecież przy tym podmokłym miejscu rosła wielka wierzba, tyle razy widziana przeze mnie i fotografowana. Nie ma jej. Po prostu nie ma. <<






* * * *

>>Przy pierwszych domach Jasia zaczęła się rozglądać nerwowo, jakby kogoś szukała… nie, jakby się obawiała spotkania kogoś. Nerwowy i ja się stałem, gdy doszliśmy do szosy: nie była asfaltowa, a brukowana i jechała nią furmanka. Stałem, gapiąc się na nią, gdy usłyszałem klakson. Odwróciłem głowę i zobaczyłem jadący w moją stronę samochód. Kiedyś widziałem taki w muzeum. Nagle, uderzony szaleńczą myślą, poderwałem się do biegu. Sto metrów dalej, na małym placyku przy szosie, zwykle zostawiałem swój samochód. Nie było go tam. Poczułem panikę. Po chwili przybiegła Jasia, mówiła coś do mnie, ale nie rozumiałem jej. Patrzyłem na stodołę po drugiej stronie szosy. Na murze był niezdarnie wymalowany napis: „Powrót Śląska do macierzy”.

– Mówiłaś, że który jest rok?

(…)

– Bardzo chcę.

Napis znikł, mury popękały, a na dachu pojawiła się niebieska blacha. Spojrzałem za siebie, kilka kroków od nas stał mój opel.<<





Tak, na zdjęciu widać mojego opla vectrę i stodołę, o której piszę w opowieści. To właśnie jest dziwne.

Cytowane słowa napisałem na wiosnę 2014 roku, a jeździłem wtedy fordem i nie zamierzałem zmieniać pojazdu. Półtora roku później do zmiany zmusił mnie kierowca zajeżdżający mi drogę. Mój ford, który co prawda był nieco pordzewiały, ale serce, czyli silnik, miał jak dzwon, w rezultacie zderzenia został odwieziony na złom, a ja w parę dni później kupiłem… opla.

Pytanie, które czasami mi się nasuwa, brzmi: czy jest jakiś związek między wybranym dla Jasia samochodem, a moją późniejszą decyzją kupienia właśnie opla? Czy napisana historia miała wpływ na wybór marki samochodu? Nie wiem. Raczej nie ma.

Raczej, ponieważ pewny nie jestem, nie mogąc wykluczyć dziwnych oddziaływań na mnie, na przykład podświadomego wpływu mojego umysłu.

Tak, czy inaczej, zdjęcia jak najbardziej pasują do treści książki. Tam stali oboje, widzieli to, co widać na zdjęciach, chociaż wtedy był maj, zaczynały kwitnąć białe bzy.

* * * *

Na zakończenie droga z miejsca na Lastku, do wsi. Biegnie w dół, jej górna połowa jest bardzo malownicza, a długość wynosi bez mała dwa kilometry, przy około dwustumetrowej różnicy wysokości.

Dodam jeszcze, że zdjęcia były zrobione w czasie kilku wędrówek, więc w różne miesiące.





* * * *

Mój przyjaciel płci niewieściej, Anna Kruczkowska, założyła fanpage mojej książki o miłości. Słabo wtajemniczonym, do których i siebie zaliczam, wyjaśnię, że „fanpage” to strona dla fanów, czyli bardziej po polsku miłośników czegoś, w tym przypadku tej książki.

Strona jest tutaj. Jej zawartość szybko się zwiększa, a można znaleźć na niej nie tylko odnośniki do treści tego bloga, ale i różności wybrane przez kobietę. Wśród nich to, na co czekałem i czego byłem ciekawy: pierwszy cytat z mojej książki. Dla mnie o tyle ważny, że ja, mężczyzna, napisałem książkę z myślą o kobietach, wiedząc, iż one powinny docenić jej treść, jako ta połowa ludzkości, która jest bardziej wrażliwa i bardziej ceniąca uczucie miłości.

Cóż więc wybrała Anna? Fragment rozmowy, w której Jan prosi Jasię o nauczenie go plecenia warkoczy. Jak zwykle bywa u zakochanych, rozmowa skręca im w stronę miłości. Oto ten cytat – słowa Jasi zamieszczone na fanpage:



>>Mięknę pod twoim spojrzeniem i roztapiam się w dotyku twoich dłoni. Gdybyś nie obejmował mnie tak mocno, znikłabym i musiałbyś szukać mnie gdzieś tam na Lastku.<<



Próbuję zgadnąć, jaki będzie drugi cytat, ale nie udaje mi się. Bo i jakim cudem ja, facet, mam odgadnąć myśli i upodobania kobiety?

Dzisiaj, a piszę te słowa w niedzielny wieczór, piętnastego dnia marca, patrzyłem ze szczytu Szybowcowej, góry wznoszącej się nad Jelenią Górą, na Chrośnickie Kopy i na Lastka. Było jednak za daleko, żeby zobaczyć tam Jasiów.







piątek, 13 marca 2020

Pola kaczawskiego pogórza

030320
Wokół Świerzawy.
 
Rozległe pole ograniczone jest z jednej strony drogą, z drugiej lasem. Jeśli wejdzie się między pierwsze drzewa, widać strome i ciemne zbocze jaru ze strumieniem na dnie. Jego samego nie widać, dno jest zasłonięte, ale ukształtowanie terenu każe się domyślać go tam. Zbocze ma sporą wysokość, gęsto rosną na nim drzewa, widać zwaliska próchniejących pni, więc przejście nie jest łatwe, ale kusi dzikością i rozległymi polami za lasem.
Byłem tutaj parę tygodni temu, ale wtedy zabrakło czasu na poznawanie nieznanych przejść. Dzisiaj wróciłem pod Wielisławkę i Świerzawę specjalnie dla tego i sąsiednich jarów oddzielających rozległe pogórzańskie pola.
Chodząc po zaoranych zboczach łagodnych pagórów, z zaciekawieniem i z niejakim rozbawieniem wsłuchiwałem się w swoje reakcje, ponieważ odnosiłem wrażenie wodzenia mnie za nos i podobania mi się tego!
Pola na wzgórzach widocznych za lasem widziałem kilka razy z drogi, którą Janek nazwał Jabłkową. Widziałem je ładnymi, kusiły mnie swoją urodą, wiele obiecując. Oglądane z daleka, ponad przeszkodą zalesionego jaru, wydawały się kusząco ładne, chyba nawet ładniejsze niż pola, którymi szedłem. Chciałem iść tam i poznać je z bliska, chciałem też zanurzyć się w mrok jaru.
Dzisiaj wszedłem między drzewa, w szarość i gąszcz. Dnem faktycznie płynie strumień; toczy swoje czarne wody wśród zwalisk omszałych resztek obumarłych drzew, uschniętych badyli i zeszłorocznych liści.

Nie jest to miejsce o łatwej do dostrzeżenia urodzie, ale jeśli wsłucha się w szum strumienia, przyjrzy się roślinom żyjącym na samym dnie i ich różnorodności, można zobaczyć pierwotność tego miejsca, niewygładzoną i niezmienioną ludzkimi potrzebami.
Natomiast tak zwykle ładna granica lasu i pól okazała się zbezczeszczona czynem barbarzyńcy. Oto co człowiek potrafi zrobić z naturą, z naszą Ziemią. Nie z głodu, nie pod przymusem, a dla zaoszczędzenia paru złotych.

Jęzor lasu, który przeszedłem, okazał się bramą do drugiego świata. Minąłem ostatnie drzewa wychodząc na brzeg tej nowej, nagle otwierającej się przede mną, rozległej przestrzeni. Pole jest chyba jeszcze większe od pierwszego, tego po drugiej strony lasu. Przyjrzawszy się mapie, oszacowałem jego wielkość na ponad sto hektarów.
Okolica była podobna do tej za mną, a przecież z daleka wydawała się ładniejsza. Zawodu jednak nie czułem, bo i tutaj znalazłem swoje miejsca: zarastającą dróżkę, kępę drzew, uskok gruntu wzięty we władanie przez drzewa i krzewy, ów tak ładny skłon pola opadającego doliną ku ścianie lasu. Idąc, widziałem wyłanianie się dalekich, niebieskich gór zza linii bliskiego, polnego horyzontu. Nie tak: one się nie wyłaniały, to moje kroki dobywały te odległe góry spod ziemi, co przecież dobrze widziałem.

Ze szczytu małego wzgórza wyrastającego na tym rozległym, niemal bezbrzeżnym polu, zobaczyłem kolejny cypel lasu porastający zagłębienie następnego jaru i strumienia, a dalej i nad nimi nowe pola i łąki zdobione samotnymi drzewami i moją wyobraźnią. Widziałem je ładnymi, ładniejszymi od tych, którymi szedłem. Obudziło się we mnie pragnienie przejścia gąszczu przede mną i wejścia w tamten świat.
Trzy razy przekraczałem zalesione jary i strumienie, chcąc zobaczyć miejsca z daleka tak ładne, a moje zaciekawienie, moja chęć pójścia tam, gdzie dalekie i obłe linie pól dotykały nieba, były świeże, niepamiętające siebie sprzed godziny. Każde z poznanych miejsc skutecznie wabiło obiecując ładne widoki, a ja szedłem z nową wiarą w ich zapewnienia. Ładniejszymi nie były, ładnymi będąc i tyle wystarczyło.

Po wielu latach mieszkania w nowoczesnej rolniczo Wielkopolsce, gdy przyjadę na moją rodzinną Lubelszczyznę, zwracam zdziwioną uwagę na małe pola, na miedze odległe od siebie o kilkanaście metrów szerokości pola co prawda długiego, ale bardzo wąskiego. Powód jest znany: to rezultat dzielenia tych pól w każdym pokoleniu, to głód ziemi i przeludnienie wsi. Na Lubelszczyźnie mojego dzieciństwa wiele było gospodarstw o powierzchni kilku mórg, a rolnik mający kilkanaście hektarów uchodził za zamożnego. W Wielkopolsce lat dwutysięcznych nie mogłem się nadziwić polom kilkudziesięciohektarowym, a więc o bokach długości setek metrów.
Jednak dopiero zobaczenie takich pół na terenie pofałdowanym zrobiło na mnie naprawdę duże wrażenie, złączywszy wymowę powierzchni z ukształtowaniem terenu.
Na Pogórzu Kaczawskim są pola, których miedza ukryta jest za horyzontem albo biegnie pod ścianą lasu widocznego w oddali tak znacznej, że trudno tam dostrzec sarny czy ludzi. Na jednym zmieściłoby się dwadzieścia dawnych podlubelskich gospodarstw.
Płaszczyzna pola rozciągniętego na równinie mało ma urody i szybko staje się monotonna. Poza swoimi wymiarami, takie pole nie ma czym przemawiać do patrzącego, zwłaszcza, jeśli pozbawione jest śródpolnych zadrzewień. Pogórzańskie pole nie leży sobie spokojnie na swoim miejscu, płaskie i nieruchome, a biegnie po wzgórzach złagodzonych pługiem, chowa się za uskoki gruntu obsiadłe drzewami, rozdziela się na dwie odnogi biorąc w objęcia długie kępy tarniny, czarnego bzu i głogu, opada w pogłębiającą się dolinę, a pod ścianą lasu wspina się po zboczu i ze szczytu znowu pędzi w dół, ku ledwie widocznym dachom domów wioski ukrytej wśród drzew. Widziałem pola, które upodobały sobie falowanie po kolejnych dolinach spływających ku ścianie lasu, pola zaczynające się nisko, za domami wioski, pola z tłustą i mokrą glebą, czasami z rozległymi i rzadko wysychającymi kałużami, a kończące się na wzgórzach, gdzie między pokruszonymi kamieniami trudno znaleźć garść ziemi, jeszcze trudniej wilgoć. Zdarzają się tam pola łyse, bezdrzewne, ale więcej jest takich, które są domem dla drobnej zwierzyny i ptaków. Kępy zarośli na tych polach bywają spore i tak gęste, że wejścia do środka trzeba szukać, i prędzej się znajdzie ścieżkę wydeptaną przez zwierzęta niż przez ludzi. Często wśród tych gęstwin mieszkają całe stada krzykliwego ptactwa, a dziki i sarny mają swoje noclegownie.
Ilekroć stoję przy takich kępach zarośli, zadziwia mnie radykalność granicy: za mną wielka, wyrównana powierzchnia zajmowana przez jedną roślinę w milionowym powtórzeniu, a przede mną, o krok, dzikość. Różnorodność roślin rosnących samodzielnie, bez pomocy człowieka, a nierzadko na przekór jego staraniom. Zadziwia natychmiastowe kurczenie się widnokręgu po zrobieniu jednego kroku w gąszcz zarośli, oraz tak samo nagła zmiana oświetlenia, a nawet zapachów i temperatury.
Miejsca najbardziej dla mnie urokliwe spotykam na uskokach. Pług ma co prawda zdolność wyrównywania tych mniejszych, ale większym, zwłaszcza kamienistym, nie daje rady. Biorą je w posiadanie brzozy, tworząc wąskie pasemka jasnych zadrzewień, a przy nich znajduje swoje miejsce różany krzew lub głóg. W wysokiej trawie siedzą kamienie niczym skulone krasnoludki, czasami płożą się pędy jeżyn, a gdy świeci słońce, drżące cienie biegają po białych pniach drzew. Wystarczy usiąść tam w słoneczny dzień, by poczuć na twarzy ich subtelny dotyk.
Wielkie pola pogórzańskie mają zdolność tworzenia wyjątkowych horyzontów. Są one ostrą, wąską linią wyginającą się w łuki, rzadko prostą, a bywają – i ta ich cecha zadziwia najbardziej – bardzo blisko. Jeśli idąc polem podchodzi się pod szczyt wzniesienia, albo wychodzi z doliny wpadającej do lasu, zdarza się, że horyzont jest w odległości trzydziestu kroków, a wydaje się, że jest niemal na wyciągnięcie ręki. Nie zasłania go skała, do której się zbliżamy gdzieś w górach, albo inna przeszkoda; ten odsłonięty horyzont jest długą linią zajmującą znaczną część widnokręgu. To granica istnienia. Jeśli iść pod górę, zza tego bliskiego wyłania się drugi horyzont, odległy i niebieski, ale w taki sposób, jakby się wznosił, dźwigając krąg mojego widzenia. W tym czasie mój polny horyzont obniża się aż do stóp i po prostu znika, stając się obłym fragmentem pola, a ja stoję na grzbiecie patrząc na daleki styk nieba i ziemi.
Zatoczyłem sporą pętlę wokół miasteczka, poznałem kilka nowych ładnych miejsc, a włóczenie się skończyłem na wzgórzu Skowroniec. Dzisiaj jakoś inaczej zobaczyłem z niego wzgórza Chełmów i usłyszałem ich wołanie. Powinienem je odwiedzić.
Schodząc stromą skarpą, pod małym świerczkiem zobaczyłem trzy piękne krokusy. Wybrały dla siebie dobre miejsce. Trudno je tam znaleźć, skoro drogi ni ścieżki tam nie ma.
Wspominam słowa przeczytane na blogu Janka: kwiat jest uśmiechem rośliny.
Wracając, już w mieście, zwróciłem uwagę na tablicę zamocowaną nad śmietnikami. Głosiła, że mogą z nich korzystać wyłącznie mieszkańcy zasobów mieszkaniowych spółdzielni.
Boże drogi, doszło do mieszkania ludzi w zasobach!























poniedziałek, 9 marca 2020

Miłość, muzyka i góry

060320
Narodziny powieści i książki

Pomysł przyszedł mi do głowy w czasie przerwy w wędrówce po Górach Kaczawskich, na przedwiośniu 2014 roku. Usiadłem na brzegu lasu i mając przed sobą ładny widok, zamyśliłem się. U mnie taki stan jest puszczeniem myśli samopas, bez ich kontrolowania, bez zmuszania do zajęcia się czymś konkretnym. Wtedy właśnie pojawił się zarys opowiadania nieprzejmującego się prawdopodobieństwami.
Od tamtej pory miejsce to, wiele razy odwiedzane, jednoznacznie kojarzy mi się z wymyśloną historią.


Trzy miesiące później uznałem, że opowiadanie napisałem.
Cóż znaczą te słowa, dobrze wiedzą piszący. Chodzi o pewną trudność w oderwaniu się od tekstu. Bezpośrednio po napisaniu, przeżywa się okres powrotów do niego, poprawienia go tu i tam, niekończącego się szlifowania. Dopiero później pojawia się myśl o oderwaniu się od powieści, o konieczności uznania ją za zakończoną i zajęcia się czymś innym. Nie zawsze jest to łatwe, ponieważ bywa podobne do zerwania bliskiej znajomości z drugim człowiekiem.
Opowiadanie leżało na półce, to znaczy tkwiło w pamięci komputera, przez pięć lat. Nie zapomniałem o nim, ale dzięki nabraniu dystansu, nie czułem już potrzeby dalszych prac nad tekstem. Czasami zajrzałem, przeczytałem stronę czy dwie, z rzadka coś poprawiłem, i zamknąwszy, zajmowałem się bieżącymi sprawami.
Pomysł na wydanie pojawił pod namową znajomej. Jej wiara w powodzenie starań zmobilizowała mnie. Wtedy wróciłem do tekstu i spojrzawszy na niego wzrokiem starszym o kilka lat, wprowadziłem trochę zmian, po czym rozesłałem do wydawnictw. Jak zwykle miałem kłopot z nadaniem nazwy. Myślałem o tytule „Miłość w Górach Kaczawskich”, ale zrezygnowałem, ponieważ takie wyrażenie w naszym języku nie jest zbyt jednoznaczne, i wymieniam w nim nazwę mało znanych gór. Roboczy tytuł, używany przeze mnie, to „Chrośnickie Kopy”. Tak się nazywa pasmo wzgórz, gdzie zaczęła się historia, ale z oczywistych powodów nie pasował do książki. Nie mając innego pomysłu, zostawiłem tytuł, jaki nadałem tekstowi, wysyłając go do wydawnictw.
Te, na które najbardziej liczyłem, nie odpowiedziały, dwa inne wyraziły zainteresowanie, ale na zasadzie samofinansowania. Miałem dwie możliwości: zrezygnować, ale zapłacić. Poczułem wtedy, że próby wydania wzbudziły we mnie nadzieję i trudno mi było z powrotem odłożyć tekst na półkę. Wybrałem propozycję finansowo nieco korzystniejszą. Podkreślam słowo „nieco”, ponieważ trudno dopatrzeć się korzyści finansowych dla nieznanych autorów w ofertach wydawnictw.
Tak, wydanie książki po prostu kupiłem.
Zdecydowałem się na ten krok, ponieważ chciałem zrobić ważną dla mnie próbę.
Otóż dwie poprzednie książki są w zasadzie niszowe, elitarne w sensie możliwości zainteresowania wąskiego kręgu czytelników. Bo iluż ludzi czytających książki chodzi w góry? A ilu zaciekawią opisy wędrówek nieznanego autora po nieznanych górach? Potencjalni czytelnicy nie wiedzą też, i nie ma możliwości ich poinformowania, że nie tylko miłośnicy Sudetów i ogólnie gór, znajdą coś dla siebie w tych książkach. Że, inaczej mówiąc, nie tylko o górach tam pisałem.
Natomiast z tą powieścią jest zupełnie inaczej, skoro głównym jej tematem jest miłość dwojga ludzi.
Chciałem poznać przyjęcie takiego mojego tekstu przez czytelników, a zwłaszcza przez czytelniczki. Jeśli nakład będzie sprzedany, a opinie przychylne, uznam, że zapłaciłem niewiele i pomyślę o drugiej powieści. Przy kulejącej sprzedaży, w końcu trzeba mi będzie stwierdzić, że do bycia pisarzem czegoś mi brakuje, i wtedy daruję sobie dalsze próby wydawania.

Perypetie wydawnicze

Umowę podpisałem w maju 2019 roku. Książka miała być wydana w ciągu dwunastu do osiemnastu tygodni. Po trzech miesiącach milczenia, zapytałem o stan prac. Oznajmiono mi, że za około dwa tygodnie otrzymam tekst po korekcie. Minął miesiąc, nim wysłałem zapytanie, nie chcąc być namolnym, i już po dwóch tygodniach otrzymałem mało konkretną odpowiedź. Do późnej jesieni trwał stan nieczęsto wysyłanych i z opóźnieniem otrzymywanych listów, a w końcu zacząłem dzwonić do właściciela wydawnictwa. Tamtej jesieni łatwo mi było dojść do wniosku, że po prostu nic nie robiono przez pół roku.
Ciekawie rozmawiało mi się z właścicielem wydawnictwa. Ten pan jest uprzedzająco grzeczny w rozmowach, mówi spokojnym i miłym głosem, ale ma zadziwiającą zdolność odpowiadania na pytania bez udzielania odpowiedzi. Byłby świetnym negocjatorem w trudnych sprawach.
Dopiero w grudniu otrzymałem tekst po korekcie, i o niej napiszę parę słów.
Pracę redaktora uznaję za staranną, jednak nie wszystkie zasady, jakimi kieruje się wydawnictwo przy stosowaniu znaków interpunkcyjnych, są dla mnie jasne. Nierzadkie były ingerencje w styl, także tam, gdzie po ponownym zastanowieniu uznawałem budowę zdania za prawidłową. Wiem, że tacy autorzy jak ja, czyli nieznani, miewają kłopoty z redaktorami, chociaż przyznać mi wypada, że po wysłaniu wyjaśnień, „moja” redaktorka czasami rezygnowała ze swoich propozycji, albo ustalaliśmy spotkanie w połowie drogi.
Po niedługim już oczekiwaniu otrzymałem tekst po łamaniu, z zachowaną możliwością wprowadzenia zmian.
Zauważyłem, że opracowano tekst tak, żeby zwiększyć ilość stron. Spodziewałem się około stu, wydawnictwo zamieściło tę niewielką historię, którą trudno nazwać powieścią, na stu czterdziestu stronach. Nie ingerowałem, widząc wielkie marginesy na małych stronach. Tutaj uznałem ich wiedzę i doświadczenie.
Natomiast prace grafika nad okładką zaczęły się dopiero w styczniu, chociaż mogły i pół roku wcześniej. Projekt okładki inaczej sobie wyobrażałem, ale nie mając sprecyzowanych oczekiwań, nadto nie chcąc przedłużać całego procesu, okładkę zaakceptowałem. W końcu jest a propos, i nie ona decyduje o wartości pozycji.
Książkę wydano w dziesiątym miesiącu od podpisania umowy, a zgodnie z jej treścią powinna być wydana najpóźniej w czwartym. Czekając tak długo, kilka razy odnosiłem wrażenie wykonywania fragmentu prac redakcyjnych po moich telefonach do właściciela. Gdy milkłem, oni chyba zasypiali, albo odkładali prace na półkę.
Wielomiesięczne czekanie i wielokrotne proszenie o informacje nie tylko zmęczyły mnie, a i odebrały niemałą część radości z wydania. Należy mi jednak napisać o przeprosinach, jakie odebrałem na koniec, i dołączonych do nich dwudziestu gratisowych egzemplarzach książki.
W pierwszych dniach marca wreszcie odebrałem paczkę z wydawnictwa.
Chwila pierwszego wzięcia do ręki swojej książki jest wspaniałym przeżyciem.

Powieść o miłości w górach


Pisząc, nie szukałem innego miejsca początku akcji, innych okoliczności, a więc tam, gdzie ja wymyśliłem historię, spotkali się bohaterowie powieści. Dokładne współrzędne miejsca podałem w książce, jest ono zboczu Lastka w Górach Kaczawskich. Dlaczego tak zdecydowałem? – może ktoś zapyta. Myślę, że zbieżność faktu z mojego życia, z faktem z życia nieistniejących postaci, jest dla mnie elementem pewnego przenikania się tych dwóch światów, na stronach powieści nawet celowo tworzonego i podkreślanego. Także z tego powodu przełamałem niemal zawsze tworzoną w powieściach iluzję opisywania realnych ludzi i rzeczywistych zdarzeń, ale po szczegóły, czytający ten tekst będą musieli sięgnąć do książki.
Napisana historia zawiera kilka zdarzeń fantastycznych, ale i nie było moim zamierzeniem napisanie historii możliwej do zaistnienia. Cały tekst jest dla mnie pewnego rodzaju zabawą ze słowami i wyobraźnią, a celem było wymyślenie historii prawdziwej na płaszczyźnie niewiele mającej styczności z realnością, a bardziej z regułami rządzącymi fantazjami.
W pamięci mojego komputera tkwią większe powieści podobnie napisane.
W tych moich tekstach jest rzeczywistość, chwilami szczegółowa, ale mieszam ją z mitami greckimi, baśniami, a nawet, tak też bywa, z pomysłami jakby wyjętymi z powieści science fiction lub fantasy. W tej powieści wykorzystałem mit o Pigmalionie, zmieniając go nieco: bogini Afrodyta ożywiła Jasiowi nie rzeźbę, a... wyobrażenie? Może jednak faktycznie dziewczyna przyszła do niego z jakiegoś innego wymiaru? A może była zwykłą kobietą, tylko Jan dostrzegał u niej niezwykłe umiejętności?
Na te pytania każdy czytający znajdzie swoją odpowiedźjak znajdował mój bohater.
Fantazjuję? Zaciemniam historię? Owszem.
Czasami myślę, że bawię się w ten sposób, czasami, że uciekam od rzeczywistości, a na pewno piszę nie mając zamiaru stworzenia historii mogącej się wydarzyć. Prawda literacka nie musi się zgadzać z prawdą realiów, żeby była prawdziwa, chociaż powinna uwodzić czytającego. To myśl Prousta, jednak z nim dzielona.
Może wydaje mi się, że historia oderwana od rzeczywistości naszego świata, uwolniona od jego ograniczeń, będzie uwodzić skuteczniej? Że oczyszczając ją w ten sposób od naszych przywar, niedostatków ludzkich serc, stworzę świat lepszy i ciekawszy?
To możliwe.
Moim ideałem tego rodzaju powieści jest historia, w której zarówno bohaterom, jak i czytelnikom, światy będą się mieszały. Kiedy między fantazjami, marzeniami, starymi legendami, a światem realnie istniejącym, zatrą się wszelkie granice i będzie można między nimi swobodnie się przemieszczać, jako światami w równym stopniu ważnymi, istniejącymi i mającymi swój udział w życiu bohaterów.
Ślady takiego przenikania są i w tej powieści.

Nie czytając romansów, a więc nie znając tego rodzaju powieści, napisałem romans. Pisałem nie wiedząc, jak się mają cechy mojego romansu do klasyki tego gatunku, ale ta niewiedza była celowa. Jak przed pisaniem recenzji nie zaznajamiam się z już napisanymi recenzjami, tak postąpiłem i tutaj. Nie chciałem sugerować się zwyczajami, modami, ocenami innych ludzi. Tekst miał być mój i taki powstał, a na ile jest on zgodny z „romansowymi” standardami, czytelnicy ocenią.
Nie odczuwam potrzeby realistycznego opisywania intymnych chwil bohaterów powieści. Za wystarczające uznaję parę słów nakierowujących wyobraźnie czytającego, jednak w tym tekście raz czy dwa przekroczyłem swoją miarę, dodając opisy nieco… bardziej męskie. Dlaczego to uczyniłem? Nie będę robił uników: zamieściłem, ponieważ takie sceny podobają się czytelnikom obu płci. Czy spodobają się akurat te mojego autorstwa – nie wiem.
Ta książeczka nie zawiera dzieła, mam jednak nadzieję na jej ciepłe przyjęcie, ponieważ piszę w niej o tym, co dla mnie ważne, a sam tekst jest, jak dla każdego autora, moim dzieckiem, a nawet w pewnym sensie częścią mnie samego.

O powieści i o miejscach w Górach Kaczawskich, w których toczy się jej akcja, wspominałem kilkakrotnie. Na przykład

Książka jest dostępna między innym tutaj:



A tutaj  jest moja własna oferta na allegro. Wysyłka zwykłym listem, ale gratisowa dla kupującego.

środa, 4 marca 2020

Jest moja nowa książka!

040320

Wczoraj, trzeciego marca, odebrałem paczkę z egzemplarzami autorskimi mojej książki „Miłość, muzyka i góry”. Tym razem pamiętałem o zrobieniu zdjęcia otworzonej paczki.



W środku nie było zwykłych książek, a moje książki. Chwila, kiedy widzi się swoją książkę po raz pierwszy, bierze ją do ręki i otwiera, jest magiczna. Nawet tekst, tak dobrze przecież znany, czyta się z ciekawością i inaczej odbiera – jakby niezupełnie był mój.

Otworzywszy, trafiłem na opis fryzur Jasi. Ten fragment kiedyś opublikowałem na blogu, pamiętam, że w jednym z komentarzy znajoma blogerka dziwiła się, że tak wiele można napisać o warkoczach. Teraz policzyłem strony tego opisu, faktycznie, dużo napisałem, ale czyż warkocze nie zasługują na staranność w ich opisywaniu?



Dzisiaj nocą samotną, spędzoną bezsennie,
Po promieniach księżyca, jakimś dziwnym tchnieniem,
Sam nie wiem, jak się nagle ocknąłem w Rawennie
I z dawno utęsknionym spotkałem zwidzeniem.



Przez otwarte ktoś okno grał cicho na flecie,
I wiatr lekki woń przyniósł duszącą, upojną -
Jak w mistycznym w nią szedłem wplątany bukiecie,
Pod nieba wyiskrzoną kopułą dostojną.”



Aż się prosi zamieścić tutaj jeszcze jeden werset, wyjątkowy cudnym odniesieniem:



"Będziecie wysłuchani tęskniący, więc proście!"



Ten wiersz Lechonia wspomniałem w czasie pisania powieści. Uznałem, iż bardzo pasuje, zwłaszcza końcowym fragmentem, do mojej historii, w której poza wrażeniami i emocjami nic nie jest pewne:



Nie ma nieba i ziemi, otchłani ni piekła,

Jest tylko Beatrycze. I właśnie jej nie ma”.



Te słowa Jana Lechonia, jako świetną ilustrację powieści, zamieściłem na ostatniej stronie.



Moja córka jak zwykle była niezawodna, rejestrując książkę w systemie portalu książkowego biblionetka.pl, gdzie oboje jesteśmy zarejestrowani. Kiedy zajrzałem tam, na swoją autorską stronę (tutaj), ze zdziwieniem zauważyłem, że książkę już oferuje Ravelo. Na ich stronie zaznaczony jest limit wiekowy – od piętnastu lat. Fakt ten rozbawił mnie. Owszem, w tekście jest parę scen erotycznych, ale nakreślonych nieostrym ołówkiem, więc nie spodziewałem się wprowadzania tutaj ograniczeń dla czytelników.

Dzisiaj po pracy byłem na poczcie, wysłałem pierwsze egzemplarze. Niech idą w świat, do czytelników. I niech się im ten romans spodoba.

Ten post jest tylko SMSikiem,  przygotowuję drugi, obszerniejszy. 
Niżej wklejam tekst napisany przez wydawnictwo i zamieszczony na czwartej stronie okładki:



Spotkali się w Górach Kaczawskich. On wędrował po tamtejszych szlakach wiedziony potrzebą odpoczynku, ale i nieznanym sobie i nie do końca uświadamianym wołaniem. Ona przesiadywała na zielonych zboczach, wypasając krowy i marząc o lepszym życiu, nienaznaczonym traumą wojny i powojennej rzeczywistości.

Jaś i Jasia… Jednak to nie tylko imiona ich połączyły. Połączyła ich przede wszystkim miłość – do siebie nawzajem, a przez to do gór i muzyki. Połączyła ich podobna wrażliwość, ciekawość i potrzeba drugiego człowieka, umiłowanie piękna, a jednocześnie poczucie bycia nietutejszym.
Czy taka miłość jest w ogóle możliwa?
Czy taka miłość istnieje?

Powieść Krzysztofa Gduli jest przepięknym przywołaniem, a także przekształceniem starożytnego mitu na temat mitycznej pary kochanków – utalentowanego artysty dłuta i jego cudownej rzeźby, Pigmaliona i Galatei. Autor zastanawia się nad istotą samej miłości i jej miejscem w obecnym świecie. Ukazuje uczucie niedzisiejsze, pełne delikatności, bezinteresowności i bezgranicznego oddania. Jednocześnie zastanawia się nad tym, gdzie są jego granice, docieka prawdy i odsłania różne wymiary piękna. Warto zatem razem z nim wyruszyć szlakami Jasia i Jasi, Gór Kaczawskich i muzyki, aby odkryć to, co w życiu najważniejsze.