Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

sobota, 30 stycznia 2021

Na Pogórzu Kaczawskim

 

210121

Z Bełczyny pod Ostrzycę. Polami i Dzwonkową Drogą do Radomiłowic, a stamtąd pod wzgórze Chmielec, powrót lasem na pola pod Ostrzycą. Odszukanie źródeł strumieni Sklęczka i Sobótka. O zachodzie słońca powrót na zbocze Ostrzycy.

Nad ranem, szykując się do wyjścia, przypomniałem sobie, że nie ustaliłem trasy. Usiadłem nad mapą i błądziłem po niej wzrokiem, ale zobaczywszy Ostrzycę, przypomniałem sobie o niezrealizowanym planie odnalezienia źródeł dwóch strumieni na rozległych polach w pobliżu góry. Mam więc plan, ale którędy jechać? Aha! Złotoryja, Pielgrzymka i… tak, Bełczyna.

Pojechałem.


Pod Lubinem okazało się, że powinienem jeszcze zapytać Google o zmiany ruchu na niedokończonym odcinku drogi S3, bo mimo że jechałem zwykle, mignął mi nad głową kierunkowskaz na Zieloną Górę, czyli na północ. Przejechałem chyba z dziesięć kilometrów, nim mogłem zawrócić. Parę lat temu ustały prace przy kilkukilometrowym odcinku tej drogi, a ja, mając dość uciążliwych prowizorek drogowych, jeżdżę bocznymi, wyboistymi drogami. Od lat nie ma dobrej, wygodnej drogi z Leszna w stronę eski pod Legnicą.

Pokręciłem się jeszcze po wiosce szukając dobrego miejsca na zaparkowanie, w końcu zostawiłem samochód u stóp Ostrzycy i poszedłem. Ciężko się idzie pod górę po głębokim, rozmiękłym śniegu, ale później okazało się, że polami szło się wygodniej, ponieważ ziemia jeszcze pamiętała niedawne mrozy.

  

Cel główny, źródła, zostawiłem na później, teraz po prostu ruszyłem przed siebie. Rozległe pola, a tamtejsze potrafią mieć sporo ponad sto hektarów powierzchni niedzielonej miedzami, mogą być monotonne, ale nie wtedy, gdy się idzie blisko ściany lasu. Sama granica, miejsce styku dwóch światów, ma dla mnie urok, często podkreślany jeszcze pochyłościami zboczy wzgórz – miejsc, gdzie pole wznosi się ku drzewom rosnącym na zboczu, a drzewa schodzą ku polu. Jest więc tak lubiane falowanie płaszczyzn, są też śródpolne kępy drzew lub tarnin, i oczywiście polne drogi – moje przyjaciółki. Chyba tylko głębokie koleiny zrobione ciężkim sprzętem leśników ujmują im urody. Drogi potrafią być ładne nawet w deszczowy dzień, rozmiękłe i rozpłakane, a jeśli mogą się wystroić niechby miedzą zieloną, wdzięcznym łukiem pod grzbietem wzniesienia, paroma brzózkami lub samotnym dębem, wtedy są piękne niezależnie od pory roku i aury. One są czarodziejkami dokładnie tak, jak bywają nimi nadobne kobiety, bo jedne i drugie mają zdolność czarowania.




 
Na pewno z powodu ich czarów przeszedłem Dzwonkową Drogą do Radomiłowic, a stamtąd ruszyłem na rozległe przestrzenie bliżej Twardocic. Wiele tam jest dróg, dzisiaj przywitałem się ze znanymi, ale i poznałem nowe.

Rzadko się zdarza, żeby leśne drogi były zaznaczone na mapie poprawnie, czyli zgodnie ze stanem faktycznym. Dzisiaj trafiłem na taką – biegnie dokładnie tak, jak nakreślono na papierze. W ten sposób poznałem wygodne przejście przez leśny masyw pod Ostrzycą.

Mając ruszyć ku źródłom, zatrzymałem się wyżej, pod lasem. Patrzyłem na pola i na mapę, ale nie mogłem ustalić, gdzie są strumienie, zwłaszcza, że fotografie satelitarne nie zgadzały się z mapą. Ruszyłem z mocnym postanowieniem odnalezienia, nawet gdybym miał metodycznie przeszukiwać sąsiedztwo szosy, którą obydwa strumienie przecinały. Znalazłem i od razu poznałem przyczynę początkowych kłopotów: las wokół strumienia jest duży, zupełnie niepodobny do małej kępki zaznaczonej na mapie.

Wszedłem między drzewa, w szarość i gąszcz. Nagie, czarne drzewa na tle szarego nieba, rozsypujące się, omszałe pnie, sterczące wiechcie uschniętych badyli, czarna, błotnista ziemia, a w zagłębieniach kałuże. Obumieranie i rozkład. Tak, wiosna wszystko zmieni, ale teraz, w środku zimy, tak widzę to i podobne miejsca.

Nie znajdzie się tam czystego, klasycznego źródła, wody bijącej spod kamienia i ochoczo płynącej korytem o jasnym dnie, a czarne źródlisko, miejsca stopniowego wycieku wody. Ta najpierw nasącza ziemię wokół tworząc bagienko, później powoli spływa niżej, niezdecydowana, a może po prostu bez sił. Zatrzymuje się, tworzy małe rozlewiska, a rusza dalej, gdy namoknięta ziemia nie chce już przyjąć jej na powrót do swego wnętrza. Dopiero niżej, na pochyłości zbocza, woda spływa do jaru i nabierając szybkości, staje się strumieniem.

Bywa, że zwalone drzewa leżą jedne na drugich tworząc zapory nie do przejścia, są miejsca bronione przez zwarte ściany zarośli albo kolczaste pędy jeżyn i gęstwiny uschniętego zielska sięgającego twarzy.

W jednym z takich miejsc usiadłem na przewróconym drzewie. Byłem na zupełnym odludziu, bo mimo że do wioski jest stamtąd ledwie kilometr, któż tędy chodzi? Któregoś zimowego dnia zobaczywszy ślady butów zatrzymałem się i je oglądałem, zdziwiony, jakbym ślady niedźwiedzia zobaczył. Tak jest w wielu miejscach tych gór. Myśl o nienaruszonej samotności wśród leżących drzew, nad dzikim błotnistym strumieniem, sprawiała mi przedziwną przyjemność. Dobrze mi się tam siedziało, ale zimno wciskające się pod ubranie wygoniło mnie z tej samotni. Niewiele dalej błoto zamlaskało pode mną i z trudem wyciągałem stopy z rozmokniętej ziemi.

Niebezpiecznych bagien nie spotkałem nad kaczawskimi strumieniami, ale lepiej nie wchodzić na podmokłe źródliska bez ochraniaczy, ponieważ czasami wystarczy jeden źle postawiony krok, żeby zanurzyć się w błoto powyżej kostek.

Przyciągają mnie takie miejsca i jednocześnie odpychają. Jest w nich autentyczna pierwotność, natura niezmieniona przez człowieka, istniejąca tylko dla siebie, ale też jest wyraźna (i naturalna!) jej obojętność na nasze oczekiwania i oceny, co łatwo uznać za nieprzychylność. Wszak tutaj z odstawieniem plecaka byłby kłopot, wzrok grzęźnie w najbliższych krzakach, jest ponuro i szaro, błoto mlaszcze pod nogami, natomiast wyżej, na zboczu wzgórza, siedząc pod dębem w miejscu suchym i widnym, łatwo swoją wygodę i pogodny nastrój odczytać jako przychylność natury. Może więc obok bezpiecznej samotności, właśnie ta niezależność natury ciągnie mnie w takie miejsca?

Szedłem wzdłuż strumienia zbierającego drobne cieki, stopniowo szerszego i szybszego. Obszedłem podejrzane miejsce podobne do trzęsawiska, i po leżących w wodzie kłodach przeszedłem na drugą stronę. Dalej strome ściany jaru wygoniły mnie wyżej, na brzeg pola, a idąc tamtędy, doszedłem do szosy.

Z mostka zobaczyłem śmieci wyrzucone do strumienia.


 

Ktoś zatrzymał tutaj samochód i wprost do wody wyrzucił śmieci!

Chciałbym zobaczyć tego barbarzyńcę i dowiedzieć się, czy w jego głowie plączą się jakiekolwiek myśli o życiu, naturze i Ziemi, czy tylko chciwość pływa w morzu bezmyślności.

Zbadawszy jeszcze źródło Sobótki, sąsiedniego i podobnego strumienia, wróciłem na pola pod Ostrzycą. Nie miałem dalszych planów na resztę dnia, więc starym zwyczajem szwendałem się po rozległych polach u podnóża góry. Nieodmiennie przyciągają mnie śródpolne grupy drzew, dlatego kilka razy skręcałem ku nim chcąc zobaczyć je z bliska. Czasami wtedy tracą swój urok – na przykład jeśli zrobiono pod nimi wysypisko – ale jeśli barbarzyńców jeszcze tam nie było, często zyskują. Zagajnik, przy którym stałem, wyrósł wokół zagłębienia terenu, co uratowało drzewa – wszak maszyny i tak musiałyby omijać to miejsce. Brzozy stały czarno-białe nad zbrązowiałymi trawami, ale przecież nawet nie muszę wyobrażać je sobie letnimi, więc zielonymi i ciepłymi, skoro i teraz są ładne. Brzozy, jak drogi, zawsze są ładne.


 

Idąc pogórzańskimi polami, można zobaczyć dość rzadki widok: horyzont zaznaczony ostrą linią odległą o zaledwie dziesiątki metrów, przy czym cały widoczny krajobraz ograniczony jest do ziemi i nieba. Nie widać nic innego poza skibami dotykającymi nieba tak blisko, że – wydaje się – wystarczy chwila, a stanie się niemożliwe: dotkniecie horyzontu. Ta próba zawsze kończy się jego nagłą ucieczką, ale nie zniechęca, ponieważ uciekając, otwiera rozległą przestrzeń. Ma się wrażenie jej tworzenia, wszak przed chwilą nic nie było poza polem dotykającym nieba.


 
Nieco dalej znalazłem nieużywaną drogę (na jej środku wyrosła zgrabna wierzba iwa, już wystrojona baziami) i nią doszedłem do wioski Bełczyna. Rozpoznałem miejsce: zza tamtej rozlatującej się stodoły wyłania się Dzwonkowa Droga biegnąca od Sokołowca. Myśl o niej przywołała obraz trędowatych. Spojrzałem na swoje masywne, wygodne i odporne na przemoczenie buty, na topniejący w błocie śnieg. W jakim obuwiu szli tamci ludzie?

Wszedłem na Drogę, minąłem jeden i drugi zakręt, a przy pierwszych drzewach lasu usiadłem popatrzeć na koniec dnia. Na wprost mnie wznosiła się Ostrzyca, górna jej połowa oświetlona była niskim słońcem o barwie szafranu. Myśl o zachodzie słońca widocznym ze zbocza góry nie pozwoliła mi spokojnie siedzieć. Wstałem i idąc na przełaj podmokłą łąką, przeskakując strumyki, poszedłem ku Ostrzycy.

Spektakularnego zachodu nie było mi dane oglądać, ale przecież widziałem gasnące kolory na niebie i wzbierającą szarość na ziemi.

Patrzyłem na koniec dnia spędzonego w moich górach.


 















środa, 27 stycznia 2021

"Słowo jest w człowieku" Jana Miodka

 

270121

Cytaty z książki „Słowo jest w człowieku” Jana Miodka.

Niewiele dodaję od siebie, słowa Profesora są wystarczająco jasne i wymowne. Zaznaczę tylko, że cytaty są ograniczone znakami >><<, a oddzieliłem je znakiem * * *.

Miłej i pouczającej lektury.

* * *

>>Zapytała mnie niedawno pewna dziennikarka radiowa: „Co trzeba robić, aby być modnym w języku?”. Odpowiedziałem: „Ależ, pani redaktor, w języku należy być raczej przeciw modzie!”. Trzeba być przeciw modzie, bo nie ma nic gorszego dla stylistyki poszczególnych wypowiedzi niż właśnie wyrazy nadużywane. Największym złem, jakie wyrządzają one międzyludzkiej komunikacji, jest niszczenie form synonimicznych, wariantywnych. Czyż trzeba udowadniać, że im więcej z nich ma każdy z nas na podorędziu, tym jest w rozmowie ciekawszy, bardziej pociągający? Ci wszyscy, którzy lubią uczepić się jakiegoś słowa i bez przerwy nim obracać, nawet nie przypuszczają, jak monotonni są w odbiorze, co najgorsze zaś – nie zdają sobie sprawy, że słuchający ich ludzie przestają zwracać uwagę na zasadniczy tok wypowiedzi, czekając już tylko na kolejny raz użyte – takie czy inne – modne słowo.<<

* * *

Jeszcze o modnych słowach.


>>Czy same w sobie zasługują one na potępienie? – Na pewno nie! Ich stylistyczne zło polega na tym, że niszczą największą wartość komunikacyjną języka, jaką jest możliwość WYBORU spośród wielu równorzędnych konstrukcji, przeplatania nimi poszczególnych wypowiedzi. Uczepiwszy się jednego wariantu, stajemy się monotonni i manieryczni.<<

* * *

>>Żyjemy w kraju, w którym doszło do takiego już stopnia wulgaryzacji językowej społeczeństwa, że kibelek wydaje się niewinnym tworem leksykalnym – może mi ktoś powiedzieć. A ja zripostuję: ów stopień zwulgarnienia jest rzeczywiście już tak znaczny, że ludzie kompletnie zatracili wyczucie stylistyczne.<<

* * *

>>Bardzo nie lubię natomiast określeń totalny, totalnie, które zrobiły taką karierę w ostatnich latach. Zacytowane zdanie w programu telewizyjnego – „totalnie rzucasz herami” – odbieram jako nielogiczne, bezsensowne. Jak można bowiem „rzucać czymś totalnie”?! Ale media utrwalają modę na wszechobecną totalność. Totalna odlotowość jest przecież w ich języku synonimem absolutnej doskonałości, atrakcyjności, uroku, wdzięku.<<


Szybciutki konkurs bez nagrody: kto się domyśla, o co chodziło w cytowanym zdaniu „totalnie rzucasz herami”?

* * *

>>Modne słowa zabijają w ludziach nie tylko zdrowy rozsądek, ale także smak estetyczny (…)<<

* * *

>>Bezpośrednią natomiast przyczyną napisania niniejszego tekstu stało się dla mnie gazetowe wspomnienie o zmarłych rodzicach i dziadkach, podpisane przez „dzieciaki i wnuczaki”. Na „dzieciaki” jestem już może trochę uodporniony, „wnuczaków” – nie zdzierżyłem!<<

* * *

Ciekawa analiza historyczna, ponieważ pokazuje, jak daleko w przeszłość trzeba czasami sięgnąć, by wyjaśnić powód pisania czy odmieniania słowa tak nie inaczej.


>>Korespondentka zaszokowana jest formą urlop tacierzyński, urobioną niewątpliwie na zasadzie brzmieniowej analogii do urlopu macierzyńskiego. Uczyniono to jednak, niestety, z pogwałceniem zarówno reguł morfologicznych (morfologia – „kształt, budowa słowa), jak i historii języka. A dlaczego?

Rzeczownik matka, odbierany dziś jako neutralne uczuciowo, urzędowe określenie rodzicielki, jest – proszę sobie wyobrazić – historycznym zdrobnieniem, urobionym przyrostkiem -ka od podstawy mać (matka ma się z formalnego punktu widzenia tak do maci, jak babka do baby, rączka do ręki, lampka do lampy, szafka do szafy itd.). (…)

Zarówno jednak pierwotnie mianownikowa mać, jak i wtórnie mianownikowa macierz nie są już dziś używane w polszczyźnie ogólnej jako „matka”. Pierwsza ostała się w wulgarnych wyrażeniach typu psia mać, druga – tylko w tekstach podniosłych funkcjonuje jako synonim ojczyzny („Wróciły do macierzy utracone ziemie”). (…)

(…) kiedy z takiego samego urlopu zaczęli korzystać ojcowie, zdecydowano się na całkowitą analogię brzmieniową w postaci formy tacierzyński.

Ale jest ona – powtórzmy – historyczno-morfologicznym nonsensem. Nie było przecież nigdy prasłowiańskiego słowa „tati” (jak mati), z którego mógłby powstać polski „tać” (jak mać), odmieniany „tacierze”, „tacierzy”, „tacierz” (jak macierze, macierzy, macierz). Neologizm tacierzyński można zatem interpretować słowotwórczo tylko jako derywat od podstawy tata (tato), urobiony złożonym przyrostkiem -erzyński. Czy nie jest to wszystko aż nadto skomplikowane?!

By więc rzecz całą uprościć, proponuję zwyczajny urlop ojcowski – z przymiotnikiem utworzonym, jak Pan Bóg przykazał, od podstawy ojciec. Para urlop macierzyński – urlop ojcowski, zaręczam wszystkich, doskonale spełni swą funkcję komunikatywną, co ważniejsze zaś – nie będzie wywoływać najmniejszych rozterek poprawnościowych.<<

* * *

Tutaj ciekawa dla mnie analiza historyczna, ponieważ czasami i ja używam opisane tutaj formy.


>>Przez wieki można było też doczepiać do różnych członów zdania końcówkę -m 1. osoby liczby pojedynczej: ja to zrobiłem – jam to zrobił – tom ja zrobił, gdy poszedłem – gdym poszedł, co powiedziałem – com powiedział, bo oberwałem – bom oberwał, gdy pisałem – gdym pisał, już dość pracowałem – jużem dość pracował (z pieśni wielkopostnej), cóż ci uczyniłem – cóżem ci uczynił (z pieśni wielkopostnej). Stopniowo jednak to -m coraz bardziej zrastało się z czasownikiem i dziś – rzeczywiście – twory typu bom oberwał, gdym pisał czy com powiedział brzmią archaicznie. Są jednak – i to chcę stokrotnie wzmocnić – absolutnie poprawne!

Nie ma też błędu w wypowiedziach takich jak zawiadomiłem rodziców, żem zdążył na samolot, czy powiedziałem, żem się już zdecydował – z -m doczepionym do spójnika (…).<<

* * *

>>Niestety, co drugi Polak mówi w tej chwili: „ja tego nie rozumie”, „ja nie umie tego zrobić” i w niczym mu nie przeszkadza identyczność brzmieniowa 3. osoby: on tego nie rozumie, on nie umie tego zrobić.

Zauważmy, że bardzo częste są także postacie „umią”, „rozumią” w 3. osobie liczby mnogiej (zamiast poprawnych umieją, rozumieją). Jeśli się do nich dołączy owe nieszczęsne „ja umie”, „ja rozumie”, okaże się, że znika z polskiej gramatyki IV koniugacja -em, -esz, z czasowniki do niej należące zostają wchłonięte przez I koniugację -ę, -esz: „umie”, „umiesz”, „umie”, „umiemy”, „umiecie”, „umią” – jak np. łamię (w wymowie łamie), łamiesz, łamie, łamiemy, łamiecie, łamią.

Ale to może być przyszłość gramatyczna. Tymczasem obowiązuje nas odmiana: ja umiem, ja rozumiem – ty umiesz, ty rozumiesz – on umie, on rozumie – my umiemy, my rozumiemy – wy umiecie, wy rozumiecie – oni umieją, oni rozumieją.

Skoro już dzisiaj mówimy o poprawnych i niepoprawnych wygłoskach, przywołajmy jeszcze „pieniężną” serię złoty, dwa złote, trzy złote, cztery złote i – najliczniejszą – pięć, sześć, siedem, osiem, sto, tysiąc, dwa tysiące, milion, pięć milionów ZŁOTYCH. Dostaję gęsiej skórki i skacze mi adrenalina, kiedy słyszę dokoła „pięć, sześć…, dziesięć milionów złoty” – bez koniecznego wygłosowego -ch.<<

* * *

>>Bardzo musimy być ostrożni wobec imiesłowów stworzonych od przedrostkowych derywatów czasownika pić. Absolutnym nonsensem gramatycznym jest coraz popularniejsza konstrukcja knajackiej polszczyzny „jestem wypity (wypita)”. Wypite mogą być woda, mleko, kompot, wódka, piwo czy wino, człowiek natomiast, gdy napije się do syta lub wypije zbyt dużo czegoś, bywa tylko opity – wodą, mlekiem, kompotem, wódką, piwem, winem – albo przepity. Oczywiście, najczęstszym określeniem człowieka odurzonego alkoholem, nietrzeźwego jest forma pijany.<<


Ile osób wie, o co chodzi w pierwszym zdaniu? Ja nie wiedziałem póki nie przeczytałem wyjaśnienia i przykładów:

Czy po słowie „nietrzeźwego” nie powinno być przecinka? Takich miejsc znalazłem kilka, ale... autorem jest profesor Miodek. Wszak przy jego wiedzy, moja jest właściwie zerowa.

* * *

>>Niedawno ktoś mnie zapytał o status stylistyczny zwrotu jechać po pijanemu – „jechać w stanie nietrzeźwym, upiwszy się, będąc pijanym”. – Jest to konstrukcja absolutnie neutralna, która nie razi i w mowie, i w tekście oficjalnym. Wyłącznie do użyć potocznych nadaje się natomiast jazda po pijaku. Z kolei jazda w stanie nietrzeźwym ma charakter urzędowo-oficjalny – w użyciu codziennym raziłaby swym zbyt oficjalnym charakterem.<<


>> Pod wpływem opatrznej analogii do żeńskich brzmień dotknęłam, zaczęłam, spięłam, zamknęłam, wzięłam (wymawianych dotknełam, zaczełam, spiełam, zamknełam, wziełam) nawet stuprocentowi mężczyźni gramatycznie niewieścieją i mówią „dotknełem”, „zaczełem”, „spiełem”, „zamknełem”, „wziełem”. – Wstyd, doprawdy wstyd!<<

* * *

>>Od pewnego czasu, a zauważyło to już bardzo wielu Czytelników, osoby występujące w radiu czy telewizji – z politykami na czele – unikają jak ognia zdań typu nie wiem, nie mam pojęcia, nie mogę nic na ten temat powiedzieć, nie mogę się w tej sprawie wypowiadać, nie mam nic do powiedzenia. Sięgając za to po dostojnie brzmiący rzeczownik wiedza, z miną mędrca oświadczają: „Nie mam na ten temat wiedzy” albo „nie mam wiedzy w tej sprawie”.


Z miną mędrca! Świetne spostrzeżenie.

* * *

Tytułem wstępu, czy raczej wyjaśnienia, napiszę o niżej wzmiankowanych „tęczówkach”. Są to pisma wypełnione kolorowymi zdjęciami; jak wyjaśnia autor, nazywa się je także pismami tęczowymi lub krótko właśnie tęczówkami. Znaczenie i pisownię „ucielęcenie”, słowa stworzonego przez Stanisława Lema, profesor wyjaśnia wcześniej. W skrócie znaczy tyle, co robienie z ludzi cielaków.


>>„Tęczówki” są bez przerwy reklamowane – w radiu, w telewizji, na ulicach miast i miasteczek… Ostatnio dostaję szału, kiedy słyszę przesłodzony głos męski, który z taką samą ekscytacją jak teksty o najlepszych dżinsach, butach i perfumach poleca reportaż zatytułowany „Dlaczego ojciec zamordował swego syna?”. Powtarzam: na tej samej linii melodycznej, z identycznym samozadowoleniem i reklamowym podnieceniem mówi się o makabrycznym morderstwie i o… majtkach w kropki. To też jest, proszę Państwa, jedna z form obyczajowego ucielęcenia.

A teraz o telefonach komórkowych, czyli – potocznie mówiąc – o komórkach (pismo tęczowe ma się tak do tęczówki jak telefon komórkowy do komórki). Jacyż my jesteśmy w posługiwaniu się tą zdobyczą cywilizacyjną groteskowo neoficcy. I cielęcy! – dopowiem z pasją. Pisała kiedyś Teresa Bogucka, moja ulubiona publicystka, że w czasie niedługiej przecież jazdy pociągiem ekspresowym z Warszawy do Krakowa wysłuchała w przedziale dwudziestu pięciu rozmów komórkowych, z których tylko dwie były służbowo i informacyjnie ważne.

W pewnym dużym mieście uczestniczyłem niedawno w uroczystościach pogrzebowych. Już w czasie mszy w kaplicy cmentarnej rozlegały się charakterystyczne sygnały. W drodze do grobu umarłemu towarzyszył nieustający akompaniament komórek. Idący za trumną najbliższy członek rodziny wyjął z kieszeni rozdzwoniony aparat i – Bogu dzięki – go wyłączył. Inni, z dalszych szeregów, nie wyłączali. Ponieważ odległość do otwartej mogiły była znaczna, bo cmentarz olbrzymi, towarzyskich rozmów wysłuchaliśmy co niemiara. A mnie nie opuszcza gorzka myśl: czy jestem na pogrzebie, czy na oddziale psychiatrycznym?

Jeśli Państwo mi na to powiedzą, że przesadzam, to doprawdy w nowej rzeczywistości nie mam czego szukać.<<


W tej starej nie będzie pan sam, Profesorze.


piątek, 22 stycznia 2021

Poszukiwanie brakujących kamieni koronnych, dzień drugi

 

200121

Z Prusic na Duży Młynik. Obejście Sichowskich Wzgórz.

Z Wilkowa na Średnią Górę.

Dzisiaj mieliśmy szczęście zobaczyć świetlisty ranek najpiękniejszego zimowego dnia, taki z diamentowymi odblaskami na śniegu i czystym a mocnym światłem.

 Jeśli zastosować moje kryterium nieliczenia kilku metrów do szczytu, parę lat temu byłem na Dużym Młyniku, ale nie zwróciłem uwagi na tę górę. Jest zalesiona, a nieco niżej, brzegiem lasu i rozległej polany, wiedzie polna droga, z ładnymi widokami – i tam wtedy byłem. Dzisiaj dowiedziałem się, że na całym obszarze góry są ślady dawnego górnictwa rudy miedzi. Na łagodnym i rozległym wierzchołku liczne są zapadliska, niektóre dość strome. To pozostałości po zawalonych szybach górniczych. Na stojącej tam tablicy są zdjęcia i opisy wyjaśniające pracę górników przed wiekami. Bardzo niebezpiecznej i ciężkiej pracy. Jak zwykle w takich chwilach myślałem o ludzkim trudzie, o ciężkim i znojnym życiu.

Nie bez powodu miedź przez wiele wieków była często używanym pieniądzem. Wszak srebro było dla zamożnych, złoto dla króli. Obecnie kilo miedzi o czystości nieosiągalnej w dawnych czasach (i dużej wtedy wartości!) kosztuje 30 złotych (8000$ za tonę), czyli pokaźna moneta o wadze 31 gramów (uncja) warta byłaby złotówkę plus koszt bicia. Srebrna moneta tej wagi zawiera w sobie kruszec wartości około 100 zł, a kosztuje 120 zł. Dla uzupełnienia dodam, że giełdowa cena złota wynosi dzisiaj 215 zł za gram, a więc za miesięczne wynagrodzenie można kupić kilka złotych dukatów – możliwość nie do wyobrażenia w dawnych czasach.

Te wielkości pokazują nie tylko skutki postępu technologicznego, ale i różnicy w zamożności ludzi teraz, a kiedyś.

W okolicach Lubina stoją wielkie wieże – windy postawione nad szybami kopalni. Czy za kilkaset lat zostaną po nich zapadliska podobne do widzianych na Młyniku?… Całkiem możliwe. Może historycy będą pisali prace naukowe o prymitywnych metodach dwudziestopierwszowiecznego kopalnictwa?

W okolicy byłem parę razy. Są tam bardzo widokowe stoki łagodnych wzgórz, polne drogi wiodące otwartymi przestrzeniami falujących łąk, i zawsze zbyt szybko się kończące. Drogami znanymi mi tylko częściowo, poprowadziłem Janka wokół pasma Sichowskich Wzgórz.

Chciałbym tam wrócić.

Postscriptum

W Wikipedii znalazłem wiele ciekawych informacji o dawnych monetach. Jedną z nich cytuję:

„Po reformie monetarnej Stefana Batorego z 1580 r. szeląg stał się monetą ogólnopaństwową o masie 1,13 grama srebra próby 180.”

Co za próba! Policzyłem wartość kruszcową tej monety: było w niej 0,2 grama czystego srebra o dzisiejszej wartości 60 groszy.

* * *

Ostatnią górą z mojej listy była Średnia Góra. Obie są sąsiadkami i wznoszą się w północnej części Chełmów.

Mało znam gęstą sieć lokalnych dróg w tamtej części Pogórza Kaczawskiego, więc nie obyło się bez kręcenia mapą i głową, a na koniec sięgania po GPS.

Nie wiem, jak mają inni – ja często mam kłopoty ze znalezieniem początku szlaku. Chcieliśmy wykorzystać czarny lokalny szlak żeby podejść nim bliżej szczytu, a później szukać ścieżki pod górę. Owszem, na mapie jest niewyraźnie zaznaczony szlak przyrodniczy, ale gdzie go szukać? Wiele razy próbowałem w tych górach przejść taki szlak, i nigdy mi się to nie udało. Po prostu któryś znak był ostatnim odszukanym, następnego już nie było, dlatego teraz ignoruję ich oznaczenia. Wolę iść bezdrożem na orientację, niż oglądać drzewa w poszukiwaniu przemyślnie ukrytego znaku. Weszliśmy na poszukiwany czarny szlak, ale gdy ten wyraźnie oddalał się od naszego celu, zrobiliśmy parę bocznych wypadów rozpoznawczych i w końcu wybraliśmy nieoznaczoną ścieżkę. Biegła w dobrą stronę, łagodnie wznosząc się po stromym zboczu góry. Byliśmy już dość wysoko, gdy ścieżka… znikła. Tak po prostu. Cóż, kierunek pokazywało samo zbocze: pod górę. Mimo że dość strome, podejście trudne nie było. Na szczycie znaleźliśmy znak ścieżki przyrodniczej, a jakże!

Stoi tam kilkunastometrowy stalowy krzyż postawiony przed wojną przez niemieckiego właściciela okolicznych ziem, i tablica z opisem ciekawej historii poszukiwania fundatora.

Janek niezwłocznie dokonał koronacji, a ja uchwyciłem tę wiekopomną chwilę w obiektyw i w ten sposób uwieczniłem dla potomnych.

Janek nic w ręku nie trzyma? Bo korona była w konserwacji. Oto ona, w pełnej krasie:






















Poszukiwanie brakujących kamieni koronnych, dzień pierwszy

 190121.

Czerwonym szlakiem: Swarna, Popielowa, Schody. Powrót polnymi drogami.

Wejście na Czerwony Kamień, górę w pobliżu wsi Nowa Ziemia.


Za tęskniącymi tęskniła ta ziemia.”

Ajschylos.


Pierwszy tydzień zimowego urlopu spędziłem w Łodzi, pomagając synowej opiekować się wnukiem, a później przyjechałem do Leszna mając w planach kilka dni górskich wędrówek. Brakowało mi ich. Ostatnie trzy miesiące wymęczyły mnie psychicznie monotonną pracą siedem dni w tygodniu. W lecie pracy miałem więcej, ale łatwiej było mi znieść jej uciążliwości, natomiast późnojesienne i zimowe dni okazały się wyjątkowo trudne. Może kiedyś będzie mi brakowało pracy, zajęć, dziania się, tej codziennej krzątaniny przy młynie, jednak dzisiaj czuję ulgę. Przede mną jeszcze tylko 10 tygodni pracy w warsztacie i… powrót do domu.

Praca w bazie firmy oznacza nie tylko przeniesienie się z gnijącego kampingu do porządnego pokoju, ale i wolne niedziele, bo jak się okazało, jednak są takie dni, w co powątpiewałem. Tak więc nim wrócę na Lubelszczyznę, jeszcze kilkanaście dni spędzę na sudeckich szlakach.

W pierwsze dwa dni szukaliśmy, ja i Janek, brakujących kamieni do korony. Nie, nie bredzę i już wyjaśniam.

Listą szczytów zaliczanych do kaczawskiej korony zainteresowałem się dopiero niedawno, i tylko z ciekawości. Okazało się, że na trzydzieści wymienionych tam gór nie byłem na czterech. Ten fakt poruszył mnie nieco, no bo jakże to tak? Przeszedłem kaczawskimi drogami i bezdrożami blisko trzy tysiące kilometrów w ciągu stu sześćdziesięciu kilku dni, a nie spełniam wymogów, które spełniają inni po kilkunastu dniach?

W czasie swoich wędrówek rzadko wchodziłem na szczyty dla nich samych. Częściej przeszedłem ścieżką biegnącą w pobliżu, jeśli szczyt nie skusił mnie widokami czy innymi walorami. Uznawałem, że byłem na górze czy wzniesieniu, jeśli do punktu szczytowego brakowało paru metrów różnicy poziomów, ale drogę zagradzały chaszcze, na przykład. Co prawda bywało też, że drapałem się po jakichś dzikich zboczach i wyrywałem buty z gęstwiny jeżyn, chcąc stanąć na samym czubku, ale to rzadziej. Po prostu nie zaliczałem szczytów.

Istotą pomysłu na odznakę korony pasma górskiego jest w miarę dokładne jego poznanie, jednak warunki jej przyznawania są sformalizowane. Masz być w dokładnie wyznaczonych miejscach, co uznawane jest za równoznaczne z poznaniem gór. W rezultacie, mimo że niewiele jest osób znających Góry Kaczawskie równie dobrze jak ja znam, dopiero teraz nabyłem prawo posiadania odznaki. Nie będę się starał o jej otrzymanie od PTTK z dwóch powodów. Za pewnego rodzaju ujmę przyjmuję konieczność udowadniania komuś mojej bytności w określonych miejscach, oraz, to drugi powód, uznaję, że po półroczu spędzonym w moich górach, mógłbym mieć koronę z wieloma dodatkowymi perłami.

Może wystarczy tych rozważań, pora iść na szlak.

Na północ od Bolkowa wznosi się spory, zalesiony masyw górski. Skalny jego grzbiet ma trzy kulminacje: Swarnę, Popielową i Schody. Z jednej strony masyw zaczyna się przy szosie, nawet parking tam jest, a z drugiej długim, pokaźnym jęzorem wchodzi w głąb płytkiej i płaskiej doliny. Trzy lata temu wszedłem na szczyt ostatniej góry, skuszony widokowym zboczem. Niżej zamieszczam dwa zdjęcia zrobione tamtego dnia.


 
Pierwsza i najwyższa góra, to Swarna. Właśnie ona jest zaliczana do korony. Widoków z niej nie ma, ale warto zwrócić uwagę na lasy masywu, charakterystyczne dla Gór Kaczawskich: przeważają w nich dęby ze sporymi domieszkami grabów, lip i buków, ale oczywiście spotyka się świerki, jawory, brzozy i inne gatunki. Takie lasy są widne, a ich skład miejscami się zmienia. Zobaczyć wiosną ich młodą zieleń, a jesienią feerie barw!

Malownicze jest podnóże Schodów. Minione lata nie zmieniły postrzegania urody tamtych miejsc.

 Wracaliśmy zapomnianą, nieużywaną polną drogą ocienioną na całej swojej dwukilometrowej długości krzewami dzikich róż; nie brakuje tam i drzew, zwłaszcza grusz. Widzieliśmy chmary ptaków mieszkających w gęstwinach gałęzi, liczne są też ślady saren. Tej uroczej drodze Janek nadał nazwę Alei Róż. Chciałbym tam wrócić w porze kwitnienia: przejść Aleję Róż i drogę pod dębami na zboczu Schodów, obejść górę i pod lasem, na jej zboczu, posiedzieć i pogapić się w dal…

* * *

Obok Czerwonego Kamienia przejeżdżałem dziesiątki razy, widziałem nazwę tej góry na mapie, ale nie skusiła mnie. Gdybym miał wyjaśnić powody, wskazałbym na jej odosobnienie, bliskość szos i wioski.

Znalazłem fragment szerszego i w miarę równego pobocza przy lokalnej szosie, ale wjeżdżając na nie tyłem, pomyliłem ślady na śniegu w lusterkowym odbiciu i w rezultacie opel stał na sporej pochyłości. Parokrotnie ponawiana próba jazdy pod górę nie powiodła się, więc wyłamałem krzaczek czarnego bzu rosnący tuż za samochodem i z duszą na ramieniu ruszyłem tyłem po zaśnieżonym dukcie w dół. U podnóża zbocza, na nieco równiejszym fragmencie drogi, samochód ruszył do przodu i nabierając szybkości, rozpędem przejechał podjazd.

W czasie moich wyjazdów sudeckich miałem kilka przygód z samochodem niechętnym jeździe po śniegu czy lodzie. Chyba wszystkie były rezultatami moich błędów, ale na szczęście żadna nie skończyła się źle.

A góra? Byliśmy na niej. W dole, między drzewami, prześwituje szosa i dachy domów, a wyżej dalekie góry. Próbowaliśmy upewnić się w naszych rozpoznaniach widzianych szczytów.

Widok byłby ładny gdyby nie drzewa. Ślady na szczycie wskazują na popularność Czerwonego Kamienia.

Nie wracałem do Leszna. Skorzystałem z zaproszenia i nocowałem u Janka.

 













niedziela, 3 stycznia 2021

Wokół mojej książki

 

020121

Dzisiaj przeczytałem na zaprzyjaźnionym blogu oczywiste stwierdzenie: prowadzi się blog dla czytelników. Patrzę na statystki mojego bloga i nie widzę zmian od lat: dwadzieścia odwiedzin dziennie, raz na parę dni komentarz. Nie wiem, jak to zmienić; nie wiem nawet, czy chcę swoim czasem i przystosowaniem treści płacić za wzrost popularności… Nie chcę.

Nie chcę pisać dla poklasku, w rezultacie panuje cisza. W zasadzie pogodziłem się z tym faktem, tylko wyjątkowo dokucza mi ta paskudna zima bez sudeckich wędrówek. To przez nią marudzę.

Po dłuższej przerwie wczoraj zajrzałem na Instagram i zobaczywszy okropne mrowie ikonek, aż się wstrząsnąłem. Zwróciłem uwagę na tekst pod zdjęciem, chciałem go przeczytać, ale nie znalazłszy sposobu na jego przewinięcie, uciekłem stamtąd. Uczyłem się czytać i pisać, uczyłem się liter, ikonek nie zamierzam, zwłaszcza, że ich twórcy z reguły nie wysilają się dla uzyskania podobieństwa kształtu do funkcji, a logika ich myślenia i kojarzenia jest co najmniej dziwna. Nie muszę naginać się do nich, mając do wyboru więcej stron używających przejrzystych programów, niż jestem w stanie przeczytać.

Coraz trudniejszy „w obsłudze” jest ten świat uciekający mi gdzieś, gdzie nawet gdybym potrafił, chyba jednak gonić swoim rozumieniem nie chciałbym, a może i nie potrafił.

To wszystko pozbawia mnie chęci pisania, ale na szczęście pozostaje mi potrzeba wędrówek. Co prawda stają się bardziej interesowne, skoro znaczenia nabiera ich terapeutyczna rola, ale najcenniejsza dla mnie cecha, umiłowanie piękna, jednak nadal w nich tkwi. Bo piękno kocha się prawdziwie nie wtedy, gdy leczy nasze nastroje, ale wtedy, gdy jest i po prostu możemy je podziwiać.

Jednocześnie ze swoim podziwem dla bachowskich arii, nachylając się nad jakimś kwiatkiem przydrożnym, czuję się jak człowiek z innej epoki: nieznanej już, nierozumianej i obojętnej dla coraz większej części rodaków. Czasami, gdy szczególnie dokuczy poczucie obcości, czuję się wprost żałośnie.

Coraz wyraźniej widzę, jak niewiele mogłem pomóc moim książkom, a teraz nie pomagam wcale. Opuściłem ręce. Po prostu nie wiem, co więcej mogę zrobić. Po miesiącach starań, poświęceniu niemałego grosza i dużej ilości czasu, rezultaty pokazują moją bezradność, niemal zerową skuteczność. Wczoraj uświadomiłem sobie fakt niezaglądania na swoją stronę w lubimyczytac.pl od około miesiąca. To efekt mojego stanu: po co, skoro i tam panuje cisza?… Okazało się, że jednak nie. Pojawiła się nowa recenzja opowieści o Jasiach.

Tekst napisała kobieta, więc jest z tych cenniejszych dla mnie. Książka spodobała się, więc – tak odruchowo pomyślałem – może zmiany mają swoje granice i zostanie coś dla mnie, dla mojego rozumienia świata, uczuć i piękna? Może jednak ten świat FB, wszechobecnych ikonek, reklam, blichtru, pożądania sławy i mamony, ocali i zachowa pragnienie głębokiego przeżywania uczuć i szerzej – piękna?

Autorką jest Flatreads. Znam Jej imię i nazwisko, ale skoro na stronie używa nicka, wypada i mnie pozostać przy nim. Oryginalny tekst ująłem w znaki >><<, a zamieszczam go tutaj po uzyskaniu zgody recenzentki.


>> Jak to jest, kochać z nieustannym poczuciem nierealności? Przecież pojawiła się nagle. Tak samo nagle może zniknąć. Prawda?

To w ogóle, ani na krok, nie była książka, jakiej się spodziewałam. Oczekiwałam czegoś zwyczajnego, przyziemnego. Słuchania muzyki ze słuchawek i romantycznych wędrówek po górach. A tymczasem dostałam... ciężko to nawet opisać, bo ta historia naprawdę jest czymś niezwykłym.

Dziewczyna, którą główny bohater ujrzał podczas jednej z górskich wycieczek, w tajemniczy sposób dostała się do nieswojego czasu. Urodzona w roku 1928, pamiętająca drugą wojnę światową, która według niej dopiero co się skończyła... Jest rok 2014, a ona ma dziewiętnaście lat. Co?

Powieść jest niedługa, a jej narracja zamiast przybrać klasyczną formę, skręca w stronę gawędziarskiego zbioru wspomnień. Jest tu mnóstwo zachwyconych opisów dotyczących tej dziewczyny. Bohater jest nią oczarowany, zafascynowany... stąd tyle akapitów o jej warkoczach. Olśniewa go każdy jej szczegół. Każda drobnostka. Jednakże, między wersami utrzymuje się ciągły lęk o każdą kolejną chwilę. Nieustanne pytania "jesteś?", "jesteś naprawdę?" przypominają nam o niepokojącej ulotności tej sytuacji. Czy to nie jest przypadkiem sen? Narkotyczne wyobrażenie?

Zakończenie lekko niedomaga, tym bardziej niszczące całą przyjemność z czytania "Posłowie" (weźcie nie czytajcie go, jeśli sięgnięcie po tę książkę). Jednak cała ta historia rozmiłowała mnie w sobie bardzo. Polecam, polecam, polecam.

Czuję głupią satysfakcję, że udało mi się znaleźć taką podziemną perełkę i w dodatku polskiego pochodzenia. <<

* * *

„Podziemna perełka”… Zapamiętam tę oryginalną pochwałę :-)

Dziękuję, Flatreads. Także za szczere wytknięcie miejsc uznanych za niewłaściwe.

Autor powieści zawiera swoiste porozumienie z czytelnikami: wymyślam ludzi i ich życie, wy o tym wiecie, ale ja i wy udajemy, że opisywana jest prawda. Autentyczna historia. Przecież na tej niepisanej umowie opiera się cały wielki gmach literatury zwanej piękną.

Kończąc swoją opowieść balansującą na krawędzi rzeczywistości i fantazji, uznałem za właściwe przeciąć ten układ między autorem a czytelnikami. Dlaczego? Szczerze mówiąc, nie mam pewności. Wydaje mi się, że w ten sposób chciałem jeszcze bardziej zatrzeć granice między dwoma światami bohaterów. Że odrealniłem ich jeszcze bardziej? Owszem, ale bliższy byłem myśli zawartej w cytowanym tam fragmencie wiersza, który najzwyczajniej mnie oczarował i który tak naprawdę jest najkrótszym z możliwych opisów mojej opowieści.


"Nie ma nieba i ziemi, otchłani, ni piekła,

Jest tylko Beatrycze. I właśnie jej nie ma.”

Jan Lechoń.


Prawda literatury pięknej nie musi być zgodna z rzeczywistością, żeby była prawdziwa. Jej siłą oddziaływania, autentycznością i wartością, jest zawarta w niej prawda o człowieku. W mojej opowieści ta prawda jedno ma miano: miłość.

Pozytywna ocena opowieści potwierdza dobre opisanie tego uczucia. Cała reszta mniej jest ważna.


Post scriptum

Z niejakim zaskoczeniem poczułem w sobie długo nieodczuwaną potrzebę przepisania dwóch moich dużych powieści o miłości. Wspominałem o nich na tym blogu, stali czytelnicy może nawet pamiętają opublikowane fragmenty. Teksty powstały kilkanaście lat temu i głównie z tego powodu (czas zmienia piszącego, także jego ogląd świata) wymagają sporych poprawek, ale bardzo wątpię, czy wezmę się za te prace, ponieważ pisać do szuflady nie mam już ochoty. Wspominam o nich w związku z nierealnością historii Jasiów: otóż w tych starych powieściach fantazji jest jeszcze więcej. Sam przed sobą tłumaczę się głównym założeniem: trzymania się jak najwierniej treści mitu greckiego o rozciętych połówkach, będącym motywem głównym historii. Uśmiecham się wyobrażając sobie opinie czytelników dowiadujących o możliwościach i wyczynach bohaterów, o świecie, w jakim oboje żyli. Tam to dopiero jest pomieszanie fantazji i realności! :-)

Może inaczej nie umiem pisać?

Ależ nie! Przecież pamięć komputera przechowuje jeszcze jedną powieść o miłości. Dwoje ludzi w wieku mocno średnim, oboje poturbowani przez życie i zjeżeni do ludzi; spotkanie staje się początkiem diametralnej odmiany ich życia. Fantazji w tej historii nie ma za grosz, za to jest sporo dość egzotycznych realiów, jako że oboje pracują w… lunaparku. Przecież nie mogłem umieścić ich w biurze korporacji, bo nic nie wiem o takiej pracy.

Co dalej z nimi? Nic. Trwają cichutko w pamięci komputera. Na więcej nie liczą, ponieważ ich twórcy brakuje przebojowości, a i odpowiednio wysokich umiejętności pisarskich też.