Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

środa, 17 lutego 2021

O pięknym dniu zimy

 

310131

Zbliżał się wschód słońca, więc szybkim krokiem mijałem ostatnie domy wioski. Chcąc mieć lepszy widok, chciałem wejść na szczyt pagórka, ale wiedząc o spektaklu rozgrywanym za mną, zatrzymałem się i odwróciłem, niecierpliwy, już po minucie marszu: zobaczyłem jasne słońce wychylające się zza górskiego grzbietu. Niebo pozostawało nocne, niebieskie, jednak bliżej słońca było jasnym i czystym błękitem, a śnieg miał kolor pomarańczowy z domieszką czerwieni. Poniżej słonecznej kuli, na brzegu wioskowej uliczki, jaśniało kilka krzewów białych od szadzi, prześwietlonych słońcem. W oddali, tam, gdzie słoneczne światło jeszcze nie docierało, barwy były odmienne: zimną biel niskich mgieł widziałem na tle niebieskości świtu i niemal czarnych odległych gór.


Wyżej! Ruszyłem pod górę po zaśnieżonej polnej drodze, jednak po chwili bezwiednie się zatrzymałem, widząc zmiany kolorów. Śnieg i pokryte szadzią uschnięte rośliny, a może nawet i powietrze, świeciły kolorem… jak go nazwać? Jakby z bursztynu, oranżu i z intensywnej żółci wziąć to, co w tych kolorach najładniejsze, a na koniec dodać szczyptę diamentowego lśnienia – takie właśnie widziałem barwy.


 

Kilka minut później ponownie się zatrzymałem mając daleki widok na wschód i słońce świecące po prawej. Patrzyłem na rozświetlane mgły poranne. Jeszcze kwadrans temu były zimne i białe z niewielkim dodatkiem szarości, teraz zostały takimi tylko te najdalsze. Bliższe rozjaśniły się blaskiem masy perłowej, nadal zimnej, ale jasnej i czystej, już bez śladu szarości, a kolejne ich pasma świeciły pomarańczowymi odcieniami tym intensywniejszymi, im bliżej słońca je widziałem. Podobną przemianę kolorów i odczuwalnej temperatury widziałem na śniegu – był tym barwniejszy i cieplejszy, im bliżej słońca patrzyłem.

Odległe samotne drzewa wychylały swoje korony ponad mgłę. Wydawały się zawieszone w powietrzu, skoro ta ukrywała ich pnie, a przez to były odrealnione, na pół tylko rzeczywiste, i przyciągały wzrok. Blisko, na brzegu drogi, tkwiły wystrojone białosrebrzystą szadzią uschnięte badyle. Te, które stały w słońcu, świeciły… diamentową bielą z odrobiną złota lub szafranu? Brakuje mi słownictwa malarzy potrzebnego do oddania tych kolorystycznych subtelności, powiem więc, że w tych jasnych i czystych kolorach była radość początku dnia i uśmiech słońca – mimo iście zimowego ranka.



 




W las wszedłem dopiero wtedy, gdy wyżej stojące słońce w pełni zajaśniało, tracąc kolory świtu.

Czasami, wracając myślami do wyjątkowo ładnych widoków i chwil, odzywa się moja zachłanność, a może po prostu malkontenctwo.

– Taki ranek zdarza się mi widzieć raz na kilka lat, dlaczego więc nie przeżywałem go intensywniej, oczu nie otwierałem szerzej? Czemu nie patrzyłem dłużej, nie wsłuchałem się w chwile i nie przeżyłem ich głębiej? – pytam się siebie po powrocie, a w pytaniach jest odrobina żalu.

Łatwo mówić, kiedy siedzi się wygodnie w fotelu i wspomina widoki lub ogląda zdjęcia, a tam rozcierałem zgrabiałe dłonie i naciągałem czapkę na marznące uszy. Tak po prostu jest, ponieważ we wspomnieniach nie pamiętamy materialnej otoczki, a samo duchowe przeżycie. Zapominamy o zmarzniętych dłoniach, lub namolnie przypominającej się konieczności zadzwonienia gdzieś czy załatwienia jutro pewnej ważnej sprawy. Chwila we wspomnieniach pięknieje odrywając się od materialnego otoczenia.

To forma rozdźwięku między pragnieniem a zdolnością przeżywania, bo my (a na pewno ja) bardziej pragniemy przeżywać piękno (jak i kochać), niż to potrafimy.

* * *

Kiedy przed piątą wyjeżdżałem z Leszna, było siedem stopni mrozu. W czasie jazdy temperatura stopniowo spadała, a na miejscu termometr pokazał -18 stopni.

Wydawało mi się, że grube rękawice zamrażają mi palce, więc zacisnąłem je w pięść. Tak trzymając dłonie w rękawicach, nie mogłem używać kijów, z konieczności niesionych pod pachą. W pierwszych minutach drogi, jeszcze nim zobaczyłem wschodzące słońce, najintensywniejsze, najbardziej zwracające uwagę, były dźwięki. Słyszałem cichsze skrzypienie sypkiego, zmrożonego śniegu, i ostry, głośny chrzęst lodowego szkliwa łamanego butami. Odbierałem je tak intensywnie, jakby cała przestrzeń wokół mnie chrzęściła pękając. Kiedy zatrzymywałem się i wstrzymywałem oddech, ogarniała mnie wielka cisza. Nie było nawet zwykłego tła – szumu wiatru czy dalekiego poszczekiwania.

Wszedłem między wzgórza chcąc odwiedzić jedno z moich miejsc. Zobaczyłem je takim, jakie chciałem zobaczyć i jakie zapamiętałem, czyli ładnym, zabrakło mi tylko możliwości posiedzenia na trawie – jak w pewien ciepły wrześniowy dzień, gdy byłem tutaj po raz pierwszy. Odwiedziłem też dróżkę pod lasem, na której już parokrotnie siedziałem ze słońcem na twarzy, a wracałem przez nieznane wzgórze, kierując się w stronę źródła Skory, jednej z większych rzek kaczawskich.

Stałem pod przełęczą, mając przed sobą otwartą przestrzeń, i wzrokiem szukałem źródła. Pamiętałem, że było paręset metrów od ściany lasu i szosy, ale poszedłszy tam, znalazłem jedynie suchy rów. Wyschło? Możliwe, wiele widziałem skróconych strumyków, z suchym źródłem i wodą pojawiającą się niżej, ale nie odchodziłem daleko, myszkując po okolicy. Po prostu nie byłem pewny, czy dobrze identyfikuję miejsce.

Tam właśnie, szukając strumyków w szpalerach drzew i krzewów, zobaczyłem jeden w wielu dzisiejszych cudów natury – kępę wysokiej nawłoci pokrytej wyjątkowo grubą szadzią zbudowaną nie z igiełek, a z cieniutkich, delikatnych płatków tak zwiewnych, że trącenie łodygi powodowało jej osypywanie. Chodziłem wokół rośliny patrząc i robiąc zdjęcia, a odejść było mi trudno. Z każdej strony krzaczek wyglądał inaczej. Słońce stało jeszcze nisko, a jego mocne światło prześwietlało szadź na przestrzał. Widziałem nawłoć śnieżnobiałą, z punktowymi refleksami światła nieodmiennie kojarzącymi się w maleńkimi diamencikami. Ta biel kojarzyła się z czystością, a myśl krążyła wokół czegoś nieskalanego, rajskiego, bo przecież tutaj, na Ziemi, nie może być tak idealnej i czystej bieli. Patrząc bardziej pod światło, płatki szadzi jaśniały tak, jakby same świeciły, do swojej śnieżnej bieli dodając odrobinę żółci.

 





Źródło znalazłem pięćdziesiąt metrów od miejsca rozpoczęcia poszukiwań. Zmyliły mnie krzewy licznie tam rosnące, bo pamiętałem, że źródło tryskało na łące, a zarośla zaczynały się niżej. Cóż, minęło już kilka lat, teraz krzewy rosną nad źródłem. Podobne zmiany zauważyłem, kiedy idąc Dzwonkową Drogą w czasie jednej z wcześniejszych wędrówek, wszedłem w las: Droga, mimo że zarastająca, kilka lat wcześniej była widoczna, a tamtego dnia już jej po prostu nie widziałem.

Ze Skorą spotkałem się dzisiaj jeszcze raz, w lesie u podnóża Rawki, jednego z sądreckich wzgórz. Idąc Dzwonkową Drogą doszedłem do brodu właśnie na Skorze. Przybyło jej sporo. Nie była już strumyczkiem szerokości dwóch dłoni, a rzeczką nie do przeskoczenia. Przeszedłem na drugi brzeg normalnie, po utwardzonym dnie brodu.

Przy okazji słowo o tej konstrukcji drogowej. Kiedyś powszechna, często spotykana nawet na sporych rzekach, dzisiaj niemal nieznana, jak i słowo ją określające. A bród to bardzo praktyczny i tani sposób przeprawy przez rzekę. Po prostu utwardzano jej dno układając kamienie w miejscu, gdzie woda nie była głęboka i… i to wszystko. Bród na Skorze miał kilka centymetrów głębokości. Dwa szybkie kroki i byłem na drugim brzegu.

Szedłem wielkimi płaszczyznami pól i łąk przysypanych błyszczącym w słońcu śniegiem. Wiele na nich było śladów saren, ale bywały też dziewicze. Patrzyłem na ich idealną gładkość, albo odwracałem się żeby zobaczyć mój chybotliwy, jakby lekko niepewny ślad – jedyną oznakę życia. Raz czy dwa był długi, widoczny aż po szczyt odległego wzniesienia – jakbym na historię swojej wędrówki patrzył.

W odległości ponad kilometra zobaczyłem drzewo, przy którym zaczyna się Dzwonkowa Droga. Krzyża z tej odległości nie widziałem, ale pewność rozpoznania sprawiła mi przyjemność. Nie na długo, ponieważ moje wątpliwości wzbudził maleńki z tej odległości jadący samochód. Chwilę stałem na zboczu góry, nim wzrokiem wyłuskałem właściwe drzewo; tym razem i krzyż zobaczyłem. Szedłem zakolami, skręcając ku ładnej między, uskoku obrosłego drzewami albo ku zasypanej śniegiem dróżce polnej.

Będąc pod krzyżem, na początku Drogi, zobaczyłem, że wspomnianym drzewem jest kasztanowiec. Jego pąki są lekko napuchnięte, błyszczące i brązowe. Drzewo powoli szykuje się do wiosennego wysiłku.

Mam na pulpicie komputera kilka ulubionych fotografii. Na pierwszej, zrobionej osiem lat temu, jest Dzwonkowa Droga pod Rawką; na drugiej, znacznie młodszej, bo zrobionej we wrześniu 2019 roku, jest poznane wtedy ładne miejsce wśród Sądreckich Wzgórz. Ten zakątek otrzymał ode mnie zaszczytne i elitarne miano „Mojego Miejsca”, ponieważ po prostu bardzo mi się spodobał. Ma też dodatkowe cenione walory: jest na uboczu, ukryty wśród nieodwiedzanych wzgórz i nie prowadzi do niego żadna droga.

Byłem dzisiaj w obu miejscach, niżej zamieszczam zdjęcia.


 

Już około piętnastej czułem powracający mróz. Tężał szybko, a gdy po siedemnastej, więc o zmroku, doszedłem do samochodu, było 15 stopni pod zerem. Doświadczyłem dziwnej i nietypowej przygody z butami. Otóż do podeszew przywierał lód i zbity śnieg. Grubość warstwy narastała aż do kilku centymetrów, a wtedy musiałem odbijać lód (co łatwe nie było) nie mogąc iść. Nigdy czegoś takiego nie doświadczyłem, dlaczego dzisiaj? Nieprędko krzyknąłem „eureka!”. Otóż pod sypkim ale zmrożonym śniegiem była mokra i miękka ziemia. Czasami na dnie swojego śladu widziałem ciemne ślady wilgoci – i tyle wystarczyło. Zamoczoną podeszwę buta stawiałem na śniegu, a ten przymarzał; po chwili znowu trafiłem butem na mokre miejsce pod śniegiem, więc znowu…

Skoro już się wymądrzam napiszę o szadzi. Aby powstała musi być spory mróz (nie parę stopni, a więcej) i mgła – oto przepis na piękne, delikatne igiełki lub płatki potrafiące po królewsku wystroić zwykłe przydrożne badyle.

Jest chwila w czasie zachodu słońca, gdy kolorów jest najwięcej i są najintensywniejsze. Chciałoby się ją zatrzymać zamykając w dłoni, jak to chciał zrobić pewien kaszubski pisarz, ale ona na szczycie palety barw tkwi krótko. Szybko kolory blakną i zanikają, wszystko niebieścieje, a krótko później szarzeje. Z zarośli, spomiędzy drzew lasu, wypełza mrok, a znad strumieni podnosi się opar i rozlewa po polach.

Tylko na niebie widać jeszcze ślady słońca.

* * *

Wyszedłem z Rząśnika, a wędrowałem po Sądreckich Wzgórzach. Byłem na Grodowej, przeszedłem Dzwonkową Drogę od początku do Rawki, odwiedziłem źródło Skory.





















piątek, 12 lutego 2021

Recenzja książki o Jasiach

 

120221

Na portalu Biblionetka  ukazała się nowa recenzja mojej opowieści o Jasiach. Ucieszyła mnie przychylność autorki, cenionej przeze mnie dot59. Jest tłumaczem z angielskiego, także poezji, znawczynią literatury współczesnej i kobietą mającą wielką łatwość wyrażania myśli słowem pisanym. Jest też moją korespondencyjną znajomą.

Za jej zgodą zamieszczam tutaj tekst recenzji.

* * *

Magiczne spotkanie, prawdziwe przesłanie

W zasadzie nie czytam romansów. A jednak w tym miesiącu przytrafiła mi się lektura dwóch powieści, z których jedna romansem była ewidentnie (w dodatku przedwojennym i dla młodych czytelniczek raczej), zaś po tytule drugiej można sądzić, że jest nim także. Prawdę mówiąc, przeczytałam ją w zeszłym roku, zaraz, gdy ją dostałam, i dopiero niedawno, robiąc roczne zestawienie lektur, stwierdziłam zaskoczona, że ani nie wstawiłam oceny, ani nic o niej nie napisałam. A ponieważ nie da się tego zrobić z datą wsteczną, teraz po prostu nadrobiłam zaległość.

„Miłość, muzyka i góry” to rzeczywiście opowieść o miłości, ale czy romans? Rzeczy mają się tak: narrator – o którym na początku nie wiemy nic ponad to, że (podobnie jak autor) jest miłośnikiem górskich wędrówek, podczas jednej z wypraw w Góry Kaczawskie spotyka dziewczynę w niewspółczesnym stroju. Jasia, bo tak ma na imię nieznajoma, jest wojenną sierotą i od dwóch lat pomaga w gospodarstwie ludziom, którzy udzielili jej dachu nad głową. Zdumiony czytelnik gotów teraz zakrzyknąć: „Zaraz, jak to? Ktoś mnie tu wpuszcza w maliny! Przecież wojna skończyła się kilkadziesiąt lat temu!”. Tak samo myśli narrator: „O co tu chodzi?”[1], „Gdzie ja jestem? (…) Co się stało?”[2]. Ale… fakt jest faktem: w tym magicznym miejscu doszło do jakiegoś dziwnego zakrzywienia czasoprzestrzeni i spotkania dwojga ludzi, żyjących w dwóch różnych okresach historycznych. Choć między ich datami urodzenia jest różnica ładnych paru dekad, ten wybryk natury zniwelował ją na tyle, by to, co się potem wydarzy, jawiło im się jako zupełnie naturalne. Jaś ulega prośbie Jasi i zabiera ją do swojej rzeczywistości. Udziela jej gościny w swoim mieszkaniu, opiekuje się nią tak, jak pewnie opiekował się młodszą siostrą, która już prowadzi samodzielne życie. Jasia uczy się życia w świecie zdominowanym przez technikę, nadrabia braki w wykształceniu i coraz mocniej przywiązuje się do swego wybawcy. Tak, jak on do niej…

Klasyczny romans skończyłby się w miejscu, w którym Jaś i Jasia nabierają pewności, że są sobie przeznaczeni, dostarczając czytelnikowi banalnej informacji, że „potem żyli długo i szczęśliwie”. Klasyczny melodramat dociągnąłby z akcją trochę dalej, ale potem zakończył ją jakąś dramatyczną sekwencją, raz na zawsze odbierającą tej parze prawo do cieszenia się sobą. Tu, owszem, także wydarza się coś, co stawia pod znakiem zapytania ich późniejsze losy, ale…w tym momencie interweniuje autor: „uznałem, że skoro mogę dać im dalszą wspólną przyszłość, odmawianie im tego byłoby czymś bliskim niegodziwości”[3].

Jest więc „Miłość, muzyka i góry” romansem, czy nie? Ja powiedziałabym, że raczej współczesną baśnią. O tym, jak bardzo różne są drogi, które mogą do siebie doprowadzić kobietę i mężczyznę, pragnących bliskości. Jak wzajemne zaciekawienie przekształca się w głębokie i tkliwe uczucie, oparte nie tylko na fascynacji, ale także na wzajemnym zaufaniu i szacunku. Jak miłość buduje most między mieszkańcami dwóch różnych światów, niewiele ze sobą mających wspólnego. Przy czym cała intymna strona tego, co się dzieje między Jasiem i Jasią, przedstawiona jest z niezmierną subtelnością i taktem, dowodząc, że nie potrzeba cytować podręczników anatomii i seksuologii, żeby ukazać fizyczną stronę miłosnej relacji; mało który piszący człowiek zdaje sobie z tego sprawę, a może też i mało który umie tę tezę zastosować w praktyce – ale autor pięknie z tym sobie poradził. Podobnie, jak z kreowaniem jednocześnie realistycznej i baśniowej atmosfery, w której przenikają się banalne sprawy życia codziennego, piękno natury i sztuki oraz dziwne meandry czasoprzestrzeni, pozwalające bohaterom spełnić najskrytsze marzenia.

Naiwne „harlekiny”, wmawiające czytelniczkom, że wystarczająco długo trzepocząc rzęsami, zdobędą serce milionera, albo, że siłą własnego uczucia zmienią brutalnego gangstera w lirycznego amanta, to jedno – a historie takie, jak „Miłość, muzyka i góry”, napisane prostym, ale nie banalnym językiem i przypominające, że nawet w XXI wieku można spotkać mężczyznę, który wprawdzie nie sypie na prawo i lewo złotem, ale też nie rzuca wulgaryzmami (najbardziej trywialnym słowem, jakiego używa Jaś, jest „tyłek”), nie oddaje się nałogom, nie jest zazdrośnikiem ani nudnym moralistą, to drugie. Takie romanse mogę czytać. Z przyjemnością.

[1] Krzysztof Jan Gdula, „Miłość, muzyka i góry”, wyd. Warszawska Firma Wydawnicza, 2020, s. 9.
[2] Tamże, s. 17.
[3] Tamże, s. 198.

* * *

Współczesną baśnią została nazwana moja opowieść, co bardzo mi się spodobało. Dokładnie tak – napisałem baśniową historię.

Cenię sobie również pochwałę opisów intymnych chwil Jasiów. Przy tej okazji przypomnę (ponieważ już o tym pisałem), że w pierwotnym tekście było ich nie tylko mniej i ale i ledwie były zaznaczone paroma słowami. Fragmenty te rozbudowałem wiedząc o popularności „momentów”. Tak, zrobiłem to dla zaciekawienia czytelniczek i czytelników, jednak, mimo że nie opisywałem tych scen zbyt technicznie, „po męsku”, pewny dobrego przyjęcia przez kobiety nie byłem.

Tym bardziej cieszy mnie opinia autorki.

Czytając recenzję, dowiedziałem się o nierzadkim obecnie wulgarnym lub „ginekologicznym” opisywaniu scen męsko-damskich. Naprawdę teraz tak się pisze i takie opisy drukuje? Czy to znaczy, że moje wyobrażenia chwil intymnych, ani poetyckie przecież ani wyjątkowe, wyróżniają się in plus? Jeśli tak, to cieszę się, ale i smucę, ponieważ trzeba by uznać, że coś się dzieje niedobrego z gustami autorów lub czytelników, a moje obawy, czy nie posunąłem się za daleko w opisach, okazują się obawami osoby nieznającej obecnych trendów.

Fakt, nie znam, i trudno mi znaleźć w sobie chęci do poznania.

* * *

Może chociaż jedno zdjęcie miejsca Jasiów na Lastku, skoro ten post poświęcony jest książce o nich?

To proszę. Zrobiłem je we wrześniu, kilka lat temu. Z widocznego na nim miejsca zbiegu dwóch ścian lasu wychodzi droga, którą szedłem, a po kliku tygodniach szedł Jasio. Siedziałem pod brzozą, stoi nieco niżej, przy prawej krawędzi zdjęcia, później ulokowałem tam Jasię. Miejsce nie tylko z ich powodu jest jednym z moich ulubionych. Tam jest po prostu ładnie, a i widoki są dalekie.

Mam nadzieję na jego odwiedzenie przed powrotem do domu.


 

niedziela, 7 lutego 2021

Powrót do starych znajomych

 240121

Szedłem na przełaj bardziej kierując się pamięcią niż wzrokiem. Najpierw z niebytu wyłonił się drewniany krzyż przydrożny, później po prawej zamajaczyła ledwie widoczna grupa drzew, a kiedy znikła, zobaczyłem przed sobą regularny kształt o czerwonawym odcieniu. Po kilku krokach rozpoznałem dach domu.

Dom? Tutaj? Poszedłem bliżej i wtedy rozpoznałem ciemniejszy zarys ruiny między drzewami i domyśliłem się, gdzie jestem. Wiedziałem już, że wychodząc na otwartą przestrzeń, obrałem kierunek nieco za bardzo w lewo. Przy starym wapienniku zajrzałem jeszcze na dno głębokiego wyrobiska i wszedłem na znaną mi drogę.

Później przyszło zdumienie zabarwione satysfakcją i poczuciem swojskości. Parę dni temu chodziłem znanymi dróżkami w okolicy odległej o dwadzieścia kilometrów, więc oddalonej od tej drogi i tego domu o dziesięć wiosek i setki dróżek, a przecież wszystkie one są mi nieźle znane, bo kaczawskie. Może ludzie tutaj mieszkający nawet nie wiedzą o istnieniu wiosek na drugim końcu Gór Kaczawskich, a ja, człowiek z Lubelszczyzny, znam ich drogi i okolice.


Od tygodni wracałem myślą do wschodniej części Gór Kaczawskich, do wzgórz i górek w okolicy Rochowic. Zaniedbałem je, będąc tam ostatnio – przed chwilą sprawdziłem w notatkach – dwa lata (i trzydzieści dni wędrówek) temu. Pora wrócić w moje przecież strony i odwiedzić starych znajomych.

Poprzedni przyjazd w góry miałem troszkę spóźniony, więc dzisiaj wziąłem odpowiednią poprawkę; w efekcie na miejscu, w Nowych Rochowicach, byłem trzy kwadranse przed świtem. Przesadziłem, ale dzięki temu mogłem spokojnie zjeść śniadanie i wypić pierwszą herbatę.

Wybranym miejscem było podnóże wieży nadajnikowej pod Nowymi Rochowicami. Dojechałem na miejsce tylko dzięki głębokim koleinom zrobionych w twardym śniegu, ale na zaparkowanie szans nie miałem. Za dużo było śniegu na poboczach. Wracałem tyłem ponad sto metrów starając się nie zjechać ze śladów, a dobre miejsce znalazłem nieco niżej, przy pierwszych domach.

Nie było żadnego świtu, żadnej Eos, nic. Po prostu ciemności nieskończenie powoli zamieniały się w szarości, a z nich wyłaniały się najbliższe domy i drzewa – dalsze nadal były ukryte.

Kiedy uznałem, że już jest dzień (bo fakt ten był umowny i trudny do rozpoznania), założyłem plecak, wziąłem kije i poszedłem w stronę wieży. Pamiętałem urokliwą ścieżkę zaczynającą za konstrukcją i ładne z niej widoki. Co prawda dalej się kończyła, ale wystarczyło przejść pole, by po drugiej stronie trafić na dróżkę wiodącą do jednego z moich ulubionych miejsc.

Przez pierwszą godzinę szedłem niemal po omacku, ale ogólny kierunek udało mi zachować, co zauważyłem schodząc nieco niżej: mgła jakby się odrobinę uniosła i zobaczyłem, zgodnie ze spodziewaniem, domy Starych Rochowic oraz podnóża wzgórz po drugiej stronie wioski.

 

Dobre i tyle, wszak widzę na kilometr, nie na sto metrów – pomyślałem. Nieco później, skuszony urodą, wszedłem na inną dróżkę, a ta poniosła mnie ku szczytom wzgórz. Tam nie dość, że dróżka schowała się gdzieś pod śniegiem, to na dokładkę znowu wszedłem we mgłę. Westchnąłem. Znalazłem sobie inną drogę i poszedłem sprawdzić, gdzie mnie poprowadzi. Stopniowo narastający szum pozwolił domyślić się jej zamiaru: prowadziła do szosy. Postarałem się zapamiętać miejsce – może wrócę tutaj? – i zawróciłem. Po drugiej stronie nieboskłonu zobaczyłem rozjaśnienia, a w kwadrans później pierwsze błyski słońca i skrawki błękitu na niebie.

Byłem na rozległych wzgórzach między Starymi i Nowymi Rochowicami, w jednym z ładniejszych miejsc moich gór, więc byłem gdzie chciałem i nie miałem powodu się śpieszyć. Kręcąc się po okolicy, odwiedziłem Polne Źródełko. Ani ono się nie zmieniło, ani nie zmieniło się mojej widzenie – było i nadal jest urokliwe. Na brzegu pola, pod krzewem różanym, bije jasne, czyste źródło. Już metr dalej jest strumyczkiem o dnie wyłożonym błyszczącymi kamykami, a niżej otula się malowniczymi szuwarami. 

Dzisiaj niewielki jar wypłukany przez niego zasypany był śniegiem, ale kiedy zatrzymywałem się, słyszałem głos strumyka. W innym miejscu w poprzek drogi płynął strumień, ale ślady były świeże. Skręciłem na pole i zobaczyłem chwilowe, wiosenne, czy może powinienem napisać roztopowe, źródło. Przez otwór szerokości dwóch palców biła z wnętrza ziemi woda tworząc wypukłą taflę jeziorka wielkości połowy metra. Niżej niewymyte jeszcze źdźbła oziminy falowały w wodzie strumyka niczym wodorosty w strudze.

 Na południowych zboczach mało było śniegu, miejscami nie było go wcale, ale na północnych były nawet zaspy. Mimo że stary i twardy, śnieg nie utrzymywał mojego ciężaru, w rezultacie każdy krok był uderzeniem buta o ziemię, gwałtownym zapadaniem się na głębokość 10 lub 20 centymetrów. Te nieliczne na szczęście fragmenty trasy dały się we znaki.

Chyba nigdzie nie ma tyle większych, mniejszych lub całkiem małych wzgórków, czy niechby tylko wybrzuszeń na długich zboczach tej okolicy. Tylko część z nich wygładzona jest pługiem, reszta broni się niewielką kupką kamieni, kępą drzew, stromizną lub śladem starego wyrobiska. Wchodziłem na nie, między krzewy dzikich róż albo dużych, wielopiennych, splątanych drzewek głogów. Wchodziłem i patrzyłem. Zwykle wypatrywałem sąsiednie wzgórki i oczywiście szedłem poznać je z bliska. Na zboczu jednego z nich rośnie niewielki zagajnik różany. Te krzewy mają zwyczaj wypuszczania nowych pędów tak wysoko i daleko, ile tylko mogą. Jeśli w pobliżu nie trafią na coś, po czym mogłyby piąć się w górę, kołyszą się w powietrzu, biedne w swoich ślepych i bezradnych poszukiwaniach. Takie właśnie pędy widziałem dzisiaj na kilku krzewach. Jeśli natomiast poczują (jak to robią?) pień lub konary drzewa, albo cokolwiek innego, wspinają się szybko nawet na wysokość kilku metrów i tam, wystawiwszy się ku słońcu, kwitną i owocują bez opamiętania. Zdarzało mi się widzieć czerwoną gęstwinę owoców na szczycie przydrożnego drzewa, na przykład starej jabłoni, na wysokości pierwszego piętra. Jeśli wyrośnięte pędy nie znajdą podparcia, pochylają się coraz bardziej, w końcu kładą się, bezsilne, na ziemi i zamierają. Często widuję stare krzewy mocno pochylone, z gęstwiną leżących i martwych pędów. Życie takiego krzewu podtrzymują nowe odrosty, które nic nie wiedząc o doświadczeniach swoich poprzedników, od nowa podejmują próby wspięcia się ku słońcu.

Słońca niewiele widziałem. Pokazało się raz i drugi na chwilę, ale nie wygrało z chmurami. Godzinę przed końcem dnia przyszedł przedwczesny zmierzch, ponieważ zachmurzyło się jeszcze bardziej i zaczął podać śnieg. Nim doszedłem do samochodu, na plecaku miałem śniegową poduchę.















piątek, 5 lutego 2021

Cytat z Kosmosu Carla Sagana

 

050221

>>Ssaki w charakterystyczny sposób tulą, pieszczą, ściskają, dotykają, kochają swoje potomstwo i dbają o nie – są to zachowania właściwie nieznane wśród gadów. Jeżeli prawdą jest, że R-kompleks i system limbiczny ledwo się tolerują w obrębie naszej czaszki i nadal utrzymują swoje pierwotne skłonności, to można przypuszczać, że czułą opieka rodzicielska stymuluje naszą ssaczą naturę, natomiast brak czułości jest bodźcem do rozwoje zachowań właściwych gadom. Istnieją dowody, że tak jest w istocie. Harry i Margaret Harlow stwierdzili doświadczalnie, że u małp wychowywanych w klatkach, w fizycznej izolacji (nawet jeśli widziały one, słyszały i czuły zapach swoich małpich towarzyszy), pojawiły się zachowania introwertyczne i autodestrukcyjne, stany przygnębienia oraz inne cechy patologiczne. Taki sam efekt występuje u ludzi, gdy dziecko pozbawione jest fizycznej czułości, na przykład gdy przebywa w domu dziecka.

Neuropsycholog James W. Prescott przeprowadził wstrząsającą analizę statystyczną czterystu społeczności preindustrialnych i stwierdził, że kultury nieszczędzące dziecku fizycznej czułości stronią od przemocy. Nawet w społeczeństwach, w których nie obserwuje się wyraźnej czułości w stosunku do dzieci, wyrastają dorośli nieposługujący się przemocą, pod warunkiem ze aktywność płciowa w wieku młodzieńczym nie jest powstrzymywana. Prescott jest przekonany, że kultury z predyspozycją do przemocy składają się z osobników, którzy zostali pozbawieni, przynajmniej w jednym z dwóch krytycznych etapów życia – w dzieciństwie lub w wieku dojrzewania – przyjemności cielesnych. Gdzie istnieje zachęta do fizycznej czułości, tam złodziejstwo, sekty religijne i ostentacyjne demonstrowanie swojego bogactwa należą do rzadkości; a gdzie dzieci spotykają kary cielesne, tam łatwiej o niewolnictwo, częste zabójstwa, torturowanie i okaleczanie wrogów, przekonanie o niższości kobiet oraz wiarę w nadprzyrodzone istoty ingerujące w codzienne życie.

Nie rozumiemy ludzkich zachowań na tyle dobrze, by mieć pewność co do mechanizmów leżących u podstaw tych związków, chociaż możemy snuć domysły. Jednak powyższe relacje są znaczące. Prescott pisze: „Prawdopodobieństwo, że w społeczeństwie, w którym dzieciom okazuje się fizyczną czułość oraz toleruje się przedmałżeńskie stosunki płciowe, rozwinie się przemoc fizyczna, wynosi 2%. Szansa, że taka relacja zdarzy się przypadkowo, wynosi 1 do 125000. Nie jest mi znana żadna inna zmienna ewolucyjna o tak wysokim stopniu przewidywalności.”

Dzieci łakną pieszczot; młodzież odczuwa silny pociąg do aktywności seksualnej. Gdyby pozostawiono młodzieży wolną rękę, mogłyby powstać społeczeństwa nietolerujące agresji, terytorialności, hierarchii społecznej i rytualnej (…).

Jeżeli Prescott ma rację, to znęcanie się nad dzieckiem i poważne ograniczanie zachowań seksualnych stanowią, w dobie broni atomowej i skutecznych środków antykoncepcyjnych, zbrodnię przeciwko ludzkości. Z całą pewnością tak poważne tezy wymagają dalszych badań. Póki co, każdy z nas może wnieść swój osobisty, niekontrowersyjny wkład w przyszłość świata, przytulając swoje dzieci.<<

* * *

Jestem przekonany o słuszności tez Prescotta, także w części dotyczącej swobód seksualnych młodzieży. Pewne potwierdzenia znajduję w swoich dość już długich obserwacji ludzi, chociaż zdaję sobie sprawę z ich małej wartości dowodowej. Poparcie znajduję też w znanych związkach agresji z seksem, oraz w swojej nader niewielkiej, ale posiadanej wiedzy o rozwoju osobniczym.

Cytat zamieszczam chcąc pokazać, jak łatwo można zarówno zaszkodzić ludziom, jak i usunąć wiele ich kłopotów, oraz jakie szkody mogą wywrzeć na nas stare nieracjonalne doktryny i tabu, także zwykła niewiedza i uprzedzenia.

Przepisując tekst zwróciłem uwagę na parę błędów stylistycznych (w obcym tekście łatwiej je znaleźć niż w swoim, niestety), ale ograniczę się do słówka „że”, stanowczo nadużywanego, stosowanego jako kluczyk-czarodziej pasujący wszędzie, gdzie tylko może nam ułatwić zbudowanie zdania.

Oto oryginalne zdanie:

„Prawdopodobieństwo, że w społeczeństwie, w którym dzieciom okazuje się fizyczną czułość oraz toleruje się przedmałżeńskie stosunki płciowe, rozwinie się przemoc fizyczna, wynosi 2%.”

Prawdopodobieństwo że…. Nie brzmi to ani ładnie, ani logicznie, a zdanie jest zbytnio poszatkowane przecinkami. Oto moja propozycja, na pewno nie jedyna do zaakceptowania.

Prawdopodobieństwo rozwinięcia się przemocy fizycznej w społeczeństwie okazującym dzieciom fizyczną czułość i tolerującym przedmałżeńskie stosunki płciowe, wynosi 2%.