150521
Krzyżowa Góra, strome wzgórze w Tarnowoli, skusiło mnie kamiennym krzyżem. Nic o nim nie wiedziałem, po prostu był zaznaczony na mapie, więc wszedłem w gęsty las z zamiarem jego odnalezienia. Kręciłem się po zboczu tam i z powrotem, znalazłem stary, duży kamieniołom, krzyża nie. Później, wracając z pól za wioską, krzyż zobaczyłem z ulicy. Stał pod szczytem, może sto metrów od brzegu lasu. Przecież nie mogę go ominąć! Ustawiłem się dokładnie pod krzyżem i wszedłem między drzewa. W czasie pierwszej próby wydawało mi się, że przedzieram się przez chaszcze, teraz uznałem, że wtedy szedłem jasnym lasem, bo ten gąszcz nie to, że przypominał dżunglę, ale po prostu był nią. Pokonanie dystansu stu metrów zajęło mi przynajmniej 10 minut. Mnóstwo gałęzi i niskich konarów jakichś krzewów porośniętych było zielonym, śliskim mchem. W wielu miejscach nie tyle po ziemi szedłem, co po tych gałęziach przyciskanych butami, ustawicznie uwalniając plecak z uchwytów gałęzi, wyszarpując buty z omszałej plątaniny i ciągnąc za sobą zupełnie nieprzydatne kije. Słowem: wpakowałem się jak zwykle. Kiedy w końcu zziajany i spocony (szedłem zapięty, z kapturem na głowie, a to przez kleszcze) doszedłem do krawędzi ściany kamieniołomu, krzyża nie znalazłem. Oczywiście rozglądałem się, ale wzrok tonie tam już po kilku metrach. Na chybił trafił skręciłem w lewo i po kilkunastu metrach zobaczyłem krzyż. Ma kilka metrów wysokości i upamiętnia Powstanie Styczniowe.
Dopiero w domu obejrzałem mapę – spóźnione myślenie. Gdybym to zrobił we wsi, może poszedłbym szlakiem, chociaż nie wiem, czy byłoby łatwiej, bo żeby dojść do krzyża, należy wejść na nieoznaczoną ścieżkę.
* * *
Już po kilkunastu krokach od zejścia z piaszczystej drogi, woda zachlupotała pod butami, ale ufny w ich szczelność szedłem dalej. Po dwustu metrach nie mogłem już iść najkrótszą drogą, szukałem przejść przez kanały lub omijałem szczególnie mokre miejsce. Spojrzałem za siebie i przed siebie. Nawet jeszcze do cypla lasu nie doszedłem. Wracać? Ale już sporo przeszedłem!
Poszedłem dalej.
– Bobry? Nie, one nie wyrzucają puszek po piwie – pomyślałem, patrząc na tamy z gałęzi i ziemi przegradzające cieki wodne.
Skoro tamy powodują rozlewanie się wody, zapewne mają na celu jej zatrzymanie na mokradle. Dobrze, tylko którędy przejdę? Stojąc na chybotliwej kępie trawy macałem wokół siebie kijem chcąc znaleźć twardszy grunt. Nie znalazłem. Zawróciłem, a przejście znalazłem za kępą olsz stojących w wodzie.
Mokradło kwitło. Szkoda, że poza pięknymi i słonecznymi kaczeńcami, nie znam innych, tak licznych roślin, a nie przyszło mi do głowy robić zdjęcia do późniejszej identyfikacji. Mało też znam gatunków ptaków, ale te, które tam widziałem, spokojnie kroczące po rozlewiskach z jakże u nich charakterystycznym kiwaniem głową, zna każdy. W widoku bocianów jest coś, co budzi ciepło w piersi i wywołuje uśmiech. Oczywiście nieformalnie, ale te ptaki są u nas niemal święte, bo przecież wiadomo, jak oceniany byłby człowiek polujący na nie. Widziałem, jak leciały parę metrów nad moją głową – niesamowite wrażenie.
Mogłyby tylko solidniej się wziąć do pracy, bo mało, stanowczo za mało rodzi się dzieci u nas.
Na zdjęciach moja trasa wyglądała na prostą: ominę od prawej jęzor lasu, paręset metrów za nim zaczynają się pola uprawne, a więc koniec mokradła. Tylko ten las przybliżał się w tempie schorowanego żółwia!
Kiedy w końcu doszedłem na brzeg pola i poczułem twardą ziemię pod stopami, westchnąłem z ulgą, ucieszony. Przejście nie było niebezpieczne, ale marsz z celowaniem na chybotliwe kępy traw zmęczył mnie. Usiadłem na stopniu drabiny ambony z szeroko rozstawionymi stopami, znajdując upodobanie w stabilności tej pozycji. Ochraniacze miałem mokre powyżej cholewek, ale w butach nie czułem wilgoci.
Tydzień temu widziałem nad domami i lasami Górecka odkryte wzgórze. Dzisiaj przyszła pora sprawdzić, czy jest tak ciekawe i widokowe, jak mi się wtedy wydawało. Jest – od razu powiem.
Wzgórze nazywa się Góra Brzezińska. Nota bene, nazwanie roztoczańskich wzgórz górami jest przesadą, ale przecież i na Pogórzu Kaczawskim jest podobnie. Ta góra nie jest samotna, mając sąsiadów, a wszystkie te wzgórza są ładne, widokowe i swojskie. Takie do nieśpiesznego poszwendania się granicami pól i zagajników, miedzami i dzikimi łąkami na zboczach. Stanowczo warte są zapisania na mojej elitarnej liście najpiękniejszych miejsc Roztocza. Dzisiaj, po piątej wędrówce, trzy mam takie miejsca: właśnie Górę Brzezińską, wcześniej poznaną Wysoką Górę między Tereszpolem na Nowym Góreckiem, i bezimienne wzgórza pod Gorajcem, które planuję dokładnie poznać w najbliższym czasie. Wierzę, że lista będzie długa. Inaczej mówiąc, Roztocze podoba mi się coraz bardziej.
Właśnie tam, w pobliżu wzgórz pod Górą Brzezińską, znalazłem na miedzy kwitnącą gruszę. Oczywiście to nic wyjątkowego o tej porze, jednak akurat to drzewo wywarło na mnie szczególne wrażenie swoją urodą i symboliką. Swoim zwyczajem odchodziłem już i wracałem, fotografowałem, ale i stawałem pod drzewem i słuchałem. Siebie? Drzewa? Nie wiem. Już, już wydawało mi się, że rozumiem tajemnicę czaru, ale po chwili stwierdzałem, że nic nie wiem, głuchy na szepty natury. Może to i lepiej, bo mówi się, że jeśli tęcza zostanie rozpleciona, straci swoją magię.
Nieodległą linię lasu po raz pierwszy w tym roku zobaczyłem zieloną. Czekałem tak długo, tak bardzo długo na zieleń drzew! Jesienią przychodzi taki czas, gdy z dnia na dzień coraz mniej liści jest na drzewach, a w końcu po którejś mroźnej nocy listopadowej pokazują się nagie, czarne i zamarłe. Zaczyna się niezmiernie długi czas czekania na zieleń i słońce, na długie dni.
Kiedy w końcu przychodzi taki czas, ramiona się prostują, nie gniecione ciężarem burego nieba, a wzrok, odwrotnie niż w zimie, biegnie do zielonych drzew, bo czyż jest piękniejsze zostawienie barw od zieleni liści na tle błękitu nieba?...
Nadal trwa festiwal kwitnienia. Owszem, mirabelki już zakończyły swoje gody, już w ciszy i skupieniu zajmują się swoimi owocami, ale nadal kwitną czereśnie, jabłonie, grusze i tarniny. Szkoda tylko, że ich cudny czas trwa tak krótko. Ledwie raz czy dwa napatrzę się, a już widzę płatki pod drzewami – jak majowy śnieg. Tak trzeba, żebyśmy należycie docenili ten czas? To tylko pocieszanie się Hiperborejczyka zmuszanego do corocznego długiego brodzenia w szarościach zimy i znoszenia kapryśności północnej aury. Może po prostu gody zawsze trwają krótko, bo czyż inaczej jest u nas?
Świtało, kiedy wyjeżdżałem z Lubartowa, a gdy po ponad jedenastu godzinach wędrówki wróciłem do samochodu, słońce jeszcze wysoko stało na niebie. Jechałem do domu w słoneczny przedwieczór, a zachodzące słońce zobaczyłem między blokami miasta. Niech będą błogosławione długie dni, zieleń, kwiaty i słońce!
* * *
Siedziałem na brzegu suchego, piaszczystego pola, a miejsce na przerwę nie wybrałem przypadkowo – rosły tam lubiane przeze mnie maleńkie kwiatki: fiołki trójbarwne i niezapominajki polne. Fiołki bywają spore, ale tam, gdzie mają biednie (co ciekawe, właśnie takie gleby preferują), ich kwiaty mają wielkość małego paznokcia. Żeby dobrze obejrzeć miniaturowe kwiaty niezapominajki polnej, założyłem dwie pary okularów. Pięć niebieskich płatków tworzy kwiat wielkości łebka zapałki. A swoją drogą to porównanie skazane jest na zapomnienie, bo któż używa jeszcze zapałek… Te rośliny kwitną od wiosny do jesieni, więc gdy po kwiatach drzew owocowych nie ma już śladów, bratki polne i maleńkie niezapominajki nadal cieszą oczy. Owszem, nie są tak efektowne jak kwitnąca jabłoń, ale jeśli da się im szansę, nachylając się i oglądając z bliska, nie wydadzą się ubogie.* * *
Spokojnie płynącą rzeczkę Szum przekroczy się trzema krokami, a mimo tych cech jej wody napędzają turbinę dającą dwieście kilowatów mocy. Dane wziąłem z tej strony. Czy to dużo? Jeśli w domu prąd używany jest jedynie do oświetlenia oraz zasilania lodówki i urządzeń elektronicznych, 200kW wystarczy do zasilenia kilkuset domów, czyli sporej wioski. Jeśli weźmie się poprawkę na czajniki elektryczne, pralki, żelazka czy klimatyzację, dwieście kilowatów wystarczy dla stu – dwustu posesji. Owszem, budowa jest wielką inwestycją, ale nie dość, że prąd jest bez dymienia, to jeszcze mamy nowe jezioro.
Wracałem drogą wypatrzoną rano. Spodziewałem się doprowadzenia mnie do szlaku w pobliżu zalewu, jednak skończyła się wcześniej. Znowu musiałem iść na orientację, ale słońce pokazywało kierunek, a do przejścia było ledwie paręset metrów. Nasza gwiazda stała jeszcze wysoko, gdy doszedłem do samochodu, ale przecież teraz, przy tak długim dniu, trudno jest wędrować tak, jak w zimie, czyli od świtu do zmierzchu. Tak, tłumaczę się z niewykorzystanych godzin dnia. Ot, zwyczaj zimowego wędrowcy.
O czym informuje ta tablica informacyjna?
Dzisiejsza trasa:
Parking przy zaporze na Szumie, Góra Brzezińska, Tarnowola, Brzeziny, podmokłe łąki za tą wioską, powrót pod Górę Brzezińską i następnie na parking.