100921
Ranek był chłodny, ale słoneczny, kolorowy i skrzący się kropelkami rosy. Stojąc na zboczu, patrzyłem na przemiany kolorów nieba i mgiełki porannej rozpłomienianej światłem wschodzącego słońca. Na różanych krzewach rosnących obok widziałem owoce i płatki kwiatów z maleńkimi błyszczącymi kropelkami rosy, a nad nimi, na linii horyzontu, przyciągały wzrok pojedyncze duże drzewa.
Była godzina szósta, zaczynał się kolejny dzień moich letnich wędrówek po Roztoczu.
W Hucie Turobińskiej już po raz drugi zostawiłem samochód. Będąc tutaj wcześniej i mając nieco czasu po powrocie na parking, poszedłem na zwiad drogą zaczynającą się przy kościele. Kilometr dalej znalazłem ładne miejsce, usiadłem na między i patrzyłem na kończący się dzień. Okolica tak mi się spodobała, że dzisiaj wróciłem i od tamtego miejsca zacząłem wędrówkę.
Od wiele obiecujących wzgórz i dróg widzianych w oddali dzieliła mnie wąska, ale dość głęboka zalesiona dolina. Droga była, ale okrężna, daleka i lasami, więc… znowu lasem na przełaj? Tak było, ale szło się nieźle, stumetrowy pas lasu przeszedłem bez przedzierania się po chaszczach. Nieco gorzej miałem wracając.Czasami bywa, że idzie się drogą nie chcąc, żeby się skończyła, a zbliżając się do jej końca, zwalnia się kroku – żeby jeszcze iść nią, żeby była. Właśnie takie są drogi, pola i wzgórza na północ od wsi Huta Turobińska i Tokary; te, które widziałem ponad różanymi krzewami o wschodzie słońca.
Przydrożne drzewa widziane z daleka okazały się być różnych gatunków: widziałem modrzew z krzyżem i grupę grabów, więc drzewa nieczęsto spotykane przy drogach, ale oczywiście najwięcej było lip. Stojąc przy grabach, daleko przede mną, blisko horyzontu, widziałem trzy wysokie drzewa. Może droga poprowadzi do nich? Doprowadziła do wiekowych lip. Jeśli nie ma nazwy, może nazwę ją Drogą Trzech Lip. Dobrze jest znać samotne duże drzewa widziane z daleka, chociaż nie wiem, po co. Wiem: ta wiedza sprawia mi przyjemność, czyni okolicę bardziej swojską, moją, poznaną.
Malin najadłem się do syta, a jeszcze parę dni temu nie wierzyłem w taką możliwość. Najpierw raz i drugi podskubałem parę garści z mijanych plantacji, później przywitałem dwoje ludzi zbierających maliny. Przerwali pracę, zaczęliśmy rozmowę. Dowiedziałem się, że w wakacje mieli pomoc, teraz muszą sami zbierać, a że dobrze płacą na skupie, bo 16,50 zł za kilo, zbierają od rana do wieczora.
– A pan czemu nie je? Niech się pan częstuje!
Ochoczo zabrałem się na zbieranie licznych i dużych owoców, ale ileż można jeść?…
– Już pan nie je? Nie smakują panu? Jedz pan. Szkoda, że nie mam pojemnika, wziąłby pan dla żony.
W parę godzin później pozdrowiłem właścicieli innej plantacji, w odpowiedzi usłyszałem zaproszenie do poczęstunku.Przynajmniej 20 minut rozmawialiśmy, ale niewiele już jadłem, bo po prostu miałem dość. Teraz, pisząc te słowa, myślę, że może byłem chory albo zmęczony, bo jak można mieć dość malin?? Dzisiaj czuję w sobie taką moc, że z połową plantacji bym się rozprawił!
Te dwie rozmowy nie były jedynymi, były i inne, a wszystkie miłe. Żeby jeszcze ci ludzie tak nie śmiecili...
Jeden z moich dzisiejszych rozmówców mówił mi o swoim dziadku karczującym prymitywnymi narzędziami las żeby mieć pole. Przez wiele dziesiątków lat, raczej setek lat, na polskiej wsi panował głód ziemi. Jedni emigrowali, drudzy wyrywali ziemię lasom, inni dzielili i tak już wąskie pola na jeszcze węższe. Dziwić może pozostawienie wielu niewielkich lasków na polach, ale wędrując polami Roztocza szybko poznajemy przyczynę tego zdawałoby się ekologicznego postępowania. Otóż zdecydowana większość tych zagajników porasta zbocza zbyt strome do ich uprawiania lub głębokie jary i parowy – charakterystyczne formacje roztoczańskie. Głód ziemi pod uprawy widać jednak i teraz: czasami uprawiane pole kończy się dosłownie o niewielki krok od stromego zbocza spadającego kilkanaście metrów w ciemną głębię zalesionego jaru. Dzisiaj szedłem ścierniskiem chcąc z jednej polnej drogi przejść na drugą. Pole jest na długim zboczu wzgórza, a rozdziela je niewielki las. Podszedłem do pierwszych drzew, i stojąc na brzegu pola spojrzałem w głąb lasu, ale ziemi nie zobaczyłem. Dno jaru dostrzegłem dopiero po wychyleniu się, stojąc między dwoma pierwszymi drzewami, ledwie krok od brzegu pola.
Uwaga językowa.
Jaka jest różnica znaczenia między rżyskiem a ścierniskiem? Przyznam się do niewiedzy. Okazało się, że rżysko jest po ścięciu żyta, ściernisko jest nazwą ogólniejszą. Oto jak ciekawie i precyzyjnie wyjaśnia etymologię Dolansky na stronie PWN:
»Wyraz
"zboże" znaczył kiedyś tyle co "bogactwo" (ze
względu na wspólny rdzeń).
W staropolszczyźnie to co dziś
nazywamy zbożem określało się wówczas nazwą "żyto"
('to dzięki czemu się żyje'); nasze dzisiejsze żyto nosiło nazwę
"reż". Z biegiem czasu wyrazem "zboże" zaczęto
określać tylko jeden rodzaj 'bogactwa', mianowicie płody rolne
takie jak pszenica, owies, jęczmień czy proso; wyraz "żyto"
ograniczył zatem swój zakres użycia do jednego tylko gatunku
zboża, który i dziś tym wyrazem określamy, wypierając z kolei
wyraz "reż", który wyszedł z użycia (ALE ZOSTAWIŁ SWÓJ
ŚLAD W SŁOWIE "RŻYSKO").
źródło: Wierzbicka A. -
"O języku dla wszystkich"«
* * *
Dalsze okolice, na zachód i południowy zachód od tych wsi, są mniej urozmaicone. Liczne i podobne do siebie długie i wąskie pola wspinają się po rozległych zboczach łagodnych wzgórz i opadają w doliny, a zadrzewień śródpolnych jest niewiele.
Mam poradę dla chcących włóczyć się po Roztoczu bez szlaków. Popatrzcie na satelitarne zdjęcia Googli. Jeśli pasemka pól są takie same, proste i równoległe, bez zakrętów, nagłych zmian wymiarów, bez ciemnych plam zadrzewień, z długimi nitkami dróg biegnących prosto, nastawcie się na krajobraz typowo rolniczy. Oto dwa przykładowe zdjęcia.
Nie mówię, że krajobraz przedstawiony na zdjęciach jest brzydki, ale mniej się tam dzieje, jest lepszy dla rowerzystów.
Idąc takimi polami, nie miałem konkretnego planu: może przejdę do drogi po drugiej stronie lasu i nią wrócę do wsi? Wszedłem w las. Wiele takich śródpolnych lasów jest zachwaszczonych, praktycznie nie do przejścia bezdrożami, ale w tym była niewyraźna droga prowadząca w pasującą mi stronę, a i sam las był widny, czysty, bukowy, z wieloma drzewami pokaźnych rozmiarów. Od razu poczułem się jak u siebie, jakbym się znalazł na Pogórzu Kaczawskim. Droga biegła pod górę, blisko brzegu lasu, więc na szczycie, spodziewając się ładnych widoków, wyszedłem na brzeg lasu, a tam zobaczyłem kilka sporych kań. Od razu zdjąłem plecak i z torbą w ręku zacząłem myszkowanie wokół znaleziska. Kilka jeszcze znalazłem, razem około dziesięciu, ale tylko tam. Oczywiście wszelkie plany od razu wzięły w łeb, bo przecież kań, na które tak liczyłem, trzeba szukać!
Brzeg lasu bardzo mi się spodobał. Jest tam koszona łąka, nie ma zarośli, na brzegu lasu rośnie wiele brzóz, ich prześwietlone słońcem gałązki wychylają się na łąkę, widoki są ładne a dal daleka. Szczególnie o tej porze roku łatwo mi dostrzec urok zwykłych miejsc, bo przecież teraz brzozy są najładniejsze.
Nie tylko teraz. Najładniejsze są jeszcze wiosną, wystrojone zieloną mgiełką rozwijających się liści i późną jesienią, gdy tak skutecznie zdobią się ostatnimi liśćmi, ale też i w mglisty dzień, gdy pochylają ku mnie swoje gałązki niczym ramiona, a na ich listkach lśnią kropelki wody. Wtedy są najładniejsze.
Brzegiem lasu przeszedłem dwa razy, a później do końca dnia niosłem w ręku torbę obawiając się zgniecenia grzybów w plecaku, a kiedy przechodziłem brzegiem lasu lub łąką, odruchowo szukałem grzybów. Znalazłem tylko trzy maślaki. Oczywiście zabrałem je, w domu zdjąłem z nich skórkę i suszę.
Czyż nie jest zadziwiająca nasza polska (chyba szerzej: słowiańska) pasja zbierania grzybów? Przecież typowy polski grzybiarz będzie zbierał grzyby nawet jeśli w domu ma już dużo przetworów, nawet jeśli powinien już wracać i nie bardzo ma w czym je nieść! Parę razy zdarzyło mi się nieść grzyby w dwóch wypchanych kieszeniach wiatrówki, a żeby się nie pogniotły, szedłem rozpięty, ręce trzymając z dala od ubrania :-)
Zbiera się, bo są. Bo przecież nie zostawimy takich ładnych grzybów! Różnicę widziałem w UK, patrząc na Anglika fotografującego dobrego grzyba. Nie wziął go, bo oni grzyby zbierają na sklepowych półkach.
Zresztą, typowy Anglik nie odróżni muchomora od prawdziwka, bo jak ma to zrobić, skoro nie mają przypiętej metki?…
* * *
Krzewy aronii rozpoznać można z daleka po ładnym czerwonym kolorze ich liści. Próbowałem ich czarnych, nabrzmiałych owoców; dadzą się zjeść, raczej wyssać, ale smak mają… powiedzmy, że taki sobie. Słyszałem jednak, że sok bogaty jest w cenne substancje i witaminy.
W wielu miejscach widziałem iglice pospolite – drobiazg, ale zwracający moją uwagę. Widziałem też pole z nieznaną mi rośliną, później zidentyfikowaną (ale bez pewności) jako proso. Proszę o poprawienie mnie, jeśli się mylę. Do długiej listy rzadko spotykanych upraw dodaję kolejną roślinę – stare zboże, kiedyś popularniejsze.
Gdzieś
przy drodze zatrzymał mnie nietypowy widok: zrośnięte dwa drzewa,
buk i czereśnia. Jak im razem?
Trafiłem na wąwozy (czy też parowy) z kamienistym dnem. Ich wygląd robi wrażenie, zwłaszcza, że i las wokół jest ładny. Wydaje się, że okresowo płynie tamtędy woda. Warto byłoby tam wrócić.
Trwają żniwa. Kombajny ponownie wyjechały na pola, tym razem zbierając grykę. Coraz mnie pól w buraczkowych kolorach, a wkrótce znikną, zaorane, i buraczkowe rżyska. Przepraszam: ścierniska.
Przy kombajnie stał młody chłopak, najwyraźniej syn właściciela. Przywitałem go i zapytałem, ile ziarna zbiera się z hektara; usłyszałem odpowiedź, jaką często się słyszy w różnych sytuacjach:
– To zależy.
Gdybyż te słowa były wstępem! Na ogół są jednak całą odpowiedzią.
– Wiem, że to zależy.
Odwróciłem się i odszedłem. Po pięćdziesięciu metrach dogonił mnie.
– Jak się uzbiera półtorej tony, to dobrze – wysapał trochę zdyszany.
Podziękowałem mu, zdziwiony i mile zaskoczony. Jak wielką górę pierogów można zrobić z kaszy gryczanej zebranej z jednego pola!
Widziałem jaskółki! Ganiały nad polem, piękne jak zwykle. Patrzyłem na nie chcąc utrwalić w pamięci ich obraz, bo przecież część z nich już odleciała, a i te może posilają się po raz ostatni przed odlotem. Myślałem o nich wracając, otoczony chmarą natrętnych komarów.
Rano przeszedłem gęsty las bezdrożem wybierając wąskie miejsce, tamtędy też wracałem. Niedokładnie tą samą drogą, bo wszedłem w gęstwinę wysokich nawłoci. Przedzierałem się przez nie trzymając kije i torbę z grzybami nad głową, i od tamtego miejsca aż do samochodu odległego o ponad kilometr szedłem nieustannie się oganiając od komarów. Później przyszła refleksja: kiedy znikną muchy i komary, znikną i jaskółki.
Trasa.
Początek na parkingu pod kościołem we wsi Huta Turobińska.
Szedłem drogami na północ od wsi Huta i Tokary. Zrobiłem zwiad drogami na zachód od Tokar.