Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

czwartek, 2 czerwca 2022

Zachodnie krańce Roztocza

 290522

Czterdziesty wyjazd na Roztocze, mały jubileusz. Zastanawiałem się, na ile poznałem tę krainę, i uznałem, że niewiele. W moim rozumieniu znać okolicę, to znaczy wiedzieć, gdzie prowadzą drogi i szosy, jaką wioskę widzę w oddali, co jest za tamtym wzgórzem, a żeby nabyć takiej wiedzy, przy mojej słabej pamięci i orientacji w przestrzeni, muszę przejść ją wzdłuż w szerz kilka razy. Nieźle znam okolice dwóch czy trzech wiosek, słabo może trzecią część obszaru Roztocza. Więcej niż połowa tej krainy jest mi zupełnie nieznana.

Nie znalazłem informacji o powierzchni polskiej części Roztocza, a po obejrzeniu map oszacowałem ją na około 2500 kilometrów. Dla porównania: Góry i Pogórze Kaczawskie mają wielkość około tysiąca kilometrów, spędziłem tam blisko 190 dni, a uznaję, że nieźle znam połowę. Powinienem zaznaczyć tutaj, że częstokroć wolę powrót w znane ładne miejsca niż wyjazd w nieznane, chociaż możliwe, że działa tutaj moja metodyczność w poznawaniu krain. Całego Roztocza nie poznam, nie mam takiego zamiaru i nic dalekosiężnego nie planuję, po prostu chodzę.

Jest poniedziałek, dzień po wędrówce. Wybieram zdjęcia, nazywam je i zapisuję, a patrząc na nie czuję chęć pójścia w drogę. Zazdroszczę sobie wczorajszemu bycia tam i czynię wyrzuty za zbyt krótkie chodzenie, patrzenie teraz oceniane jako powierzchowne, przeżywanie dzisiaj uznane za niedostatecznie głębokie. Chciałbym więcej i silniej, chciałbym… czego? Zachłyśnięcia się do dna płuc i ducha. Chciałbym niemożliwego, tłumaczę się przed sobą, ale tak naprawdę wierzę w możliwość przeżycia urody świata i swoich chwil tak mocno, jak mi się marzy, a może po prostu jak tego potrzebuję.

Dzisiaj ponownie byłem na zachodnim krańcu, blisko Kraśnika, miasta granicznego dla tej krainy. Coraz częściej spotykane okolice równinne lub nader niewiele pofałdowane niskimi pagórami poświadczają wędrówkę krańcami Roztocza. Wkrótce wyruszę na południowy wschód, w nieznane mi rejony.

Zarówno w Sudetach, jak i na Roztoczu, zdarza mi się jechać gdzieś z powodu jednego widoku, który spodobał mi się tak bardzo, że pamiętam o nim i chcę wrócić. Któregoś dnia w czasie jazdy samochodem mignął mi widok uroczego zakątka, a że miejsce zapamiętałem, dzisiaj zaparkowałem w Studziankach, pobliskiej wiosce, mając zamiar spokojnie i dokładnie poznać miejsce. To niewielki obszar wyjątkowo ładnie pofałdowanych wzgórz i malowniczych miedz z kępami drzew; ma nie więcej jak kilometr kwadratowy, a spędziłem tam trzy godziny. Dopisuję go do swojej listy najładniejszych miejsc Roztocza. Wyjątkowa to lista nie tylko dlatego, że jest moja własna, ale także z powodu niewymieniania tego zakątka przez żadne przewodniki – jak równie uroczych miejsc pod Tokarami czy Gródkami.

To moje Roztocze w najgłębszym znaczeniu tego słowa.

Oglądając zdjęcia pamiętajcie, proszę, o zniekształcaniu krajobrazu przez obiektyw: różnice wysokości wydają się mniejsze, a drugi plan bardziej odległy.











Obrazki ze szlaku.

Głogi i lilaki już przekwitają, a ja nie zdążyłem przejrzeć się ich kwiatom. Stanowczo za krótko trwa kwitnienie.


A propos lilaków: ich naukowa nazwa to syringa. Słowo jednoznacznie kojarzące mi się z Grecją i mitologią, a dalej z miłością, muzyką i słońcem.



Widziałem przepiękne (każdego kolejnego roku wydają się ładniejsze) kwiaty kaliny koralowej i pierwsze w tym roku chabry. Piękne, duże, swojskie, przyciągające wzrok urodą, ale i budową… techniczną. Tak je widzę i tak nazywam. Kojarzą mi się ze skomplikowaną i precyzyjną konstrukcją. Klękałem przy niezapominajkach polnych kępami rosnącymi przy miedzach, chcąc przyjrzeć się ich maleńkim kwiatom. Próbowałem zrobić im zdjęcia, ale żadne się nie udało, aparat ich  nie dostrzega i wyostrza obraz na trawiaste tło. Kwitną maliny; ich kwiaty nie są urodziwe, ale za to z owoców roślina może być dumna. Apetyt ostrzę nie tylko na maliny: patrzę też na czereśnie szacując ich urodzaj. Już niedługo zacznę ucztowanie. 

Idąc drogą biegnącą brzegiem lasu wszedłem między drzewa i zobaczyłem wyjątkowo ładny wąwóz. Był pierwszym niezaśmieconym (jeśli nie liczyć jednego worka po nawozie) wąwozem widzianym na Roztoczu. Mieszkańcy sąsiedniej wsi nie śmiecą, czy łatwiej im zasypywać śmieciami inny las? Ciekawe.

Liczyłem owoce tarniny licząc – jak co roku – na zrobienie soku; może tym razem nie skończy się na planach?


Stary płot podobny jest do starego człowieka: chyli się ku ziemi mimo napraw, w końcu znika.

 


 Zboża na polach mają już kłosy, źdźbła są na tyle wysokie, że falują na wietrze. Łany jęczmienia przykuwają wzrok połyskliwą, chybotliwą, falującą zielenią. Podobne są do materii utkanej z włochatych nitek. 



 Nad polami z kwitnącym rzepakiem słychać buczenie pszczół. Trwa u nich wytężona praca. Przyszła mi do głowy myśl o naszym okradaniu tych owadów.

Wzrost zbóż jest tak naprawdę dzianiem się najważniejszym, najpierwotniejszym. Jest kontynuacją odwiecznego cyklu życia. W dawnej Polsce istniał bezpośredni związek między żytem a życiem: ziarna żyta umożliwiały życie, dlatego te dwa wyrazy mają ten sam rdzeń. Idąc wioskową ulicą widziałem rozsypane ziarno na poboczu. Szkoda mi było tego zmarnowanego dobra. Schyliłem się, wziąłem kilka ziaren, rozgryzłem je i poczułem charakterystyczny mączny smak. Od lat chleb, najczęściej żytni, jest dla mnie podstawowym składnikiem diety.


Widziałem kilka lip na polach, skręcałem ku nim chcąc obejrzeć je z bliska. Jedne rosły na między, omijane przez właścicieli pól rozrosły się szeroko, dwie inne są systematycznie przycinane. Na zdjęciu widać stare i nowe odrosty – ślady przegrywanej walki drzewa z człowiekiem.

 



Blisko siebie stoją we wsi dwa domy. Jeden jest wielki, wygodny, nowoczesny, z wszelkimi wygodami, drugi malutki, ciemny, stary, opuszczony, a przecież kiedyś był powodem do dumy właścicieli i przez lata rozbrzmiewał dziecięcymi głosami. Ciekawe, ile maluchów plącze się po licznych pokojach tego nowego...

Te dwa domy różnią się właściwie wszystkim, a przecież czas ich budowy dzieli nie więcej jak sto lat, raczej mniej. Jedno długie życie ludzkie, w czasie którego tak wiele się zmieniło.

Były oczywiście tak drogie mi polne drogi.

 



 Patrząc na drzewa, wspominam obrazy wojny widziane w internecie. Obok ruin domów i fabryk, stosów przepalonych wraków (z których wiele kosztowało miliony dolarów) i gigantycznych gór śmieci wszelakich, w które azjatyccy Hunowie zamienili dorobek życia naszych sąsiadów, widuję okaleczone i uśmiercone drzewa.

Na wojnie giną ludzie, zwierzęta i drzewa.


Trasa: zachodnie Roztocze, okolice wsi Studzianki.

Przeszedłem 17 km w czasie sześciu godzin, a przerw miałem wyjątkowo dużo, bo 4,5 godziny.


 

























piątek, 27 maja 2022

Godowy lot

 270522

Wróciłem do „Bolesława Chrobrego” autorstwa Antoniego Gołubiewa.

To dzieło jest wielkie nie tylko objętością, ale i wielowątkową narracją ukazującą skomplikowane przemiany ludzi z lat tworzenia się naszego społeczeństwa; wiele jest też w powieści pięknych opisów przyrody. Nie jest moim zamiarem napisanie recenzji ani zachwalanie; niech wybrane cytaty same poświadczą piękno tej epopei.

Dzisiaj o pszczołach; tak, planuję temat kontynuować. Dodam tylko, że język powieści, której akcja dzieje się tysiąc lat temu, jest stylizowany.

* * *

W lasach kwitła lipa. Powyżej jasnych, kremowych i zielonkawych skrzydełek wyrastały pęczki drobniutkich, bezbarwnych, miodnych kwiatków. Jak strzały śmigały pszczoły od drzew lipowych do brodatych dębów i garbatych wierzb, do ukrytych między liśćmi ulów, wiodących w barć pachnącą woskiem, smółką, miodem, próchnem. (…) 

Wraz z kłębkiem wyłażących z pnia owadów wyszła pszczoła większa, długa i smukła, z wydłużonym, zgrabnym odwłokiem, ostrym na końcu, giętka i jędrna – młoda matka, oblubienica w tym ciepłym, słonecznym dniu. Siadła na liściu chmielu, przeginała się i tańczyła, odwłok jej drgał, skrzydła rozłożyła, grzała się rozkosznie, rozkładała-składała różki, oślepiona blaskiem słońca, drżąca w przeczuwaniu tego, co ją czekało, a jednocześnie spragniona, parta przez dziki pędy życia, nieświadomy i ślepy a celowy i nieomylny. Drgnęła na dosłyszany dźwięk, głuchy i buczący, jaki wydaje gruby, tęponosy i szerokobary truteń. W nagłym porywie śmignęła ku górze, po drodze słonecznego promienia, wraz zleciała nad gęstwinę i szyła prosto w niebo, ze wszystkich sił, z całej rozkoszy i wszystkiego strachu przed huczącym, goniącym ją, dzikim, rozdygotanym tłumem samców. Rwali ciężcy i dudniący, oślepieni blaskiem i namiętnością skłębionego nurtu życia, tegoż życia, co rozsadza skorupy orzecha i rwie lody na rzekach, co przebija dziobkiem żółtego kurczęcia – miękkim jeszcze i niemocnym – skorupę matczynego jajka i co wiedzie rysia w nieomylnych ruchach z gałęzi na gałąź, co uczy jętki rojenia się w ciepłe noce nadrzeczne i co stado wilków prowadzi zimą przez śnieżne bezkresy. Przed tą dziką, ślepą siłą, wcieloną z rój trutniów, zmykała w spazmach strachu i rozkoszy dziewicza matka pszczela. (...)

Zbity kłąb, idący zrazu gęstą ławą, jął się rozciągać, wydłużać, słabsze samce odpadały. Dziewica-matka szła bez ustanku w górę. Była wysoko nad wielkim, szumiącym krajem. Na południu czerniały i złociły się pasma gór; na północ rozciągała się płaska kraina, pokryta chmurą lasów, poprzecinana pasmami wód i płaszczyznami pól, malowana kolorowo, zadumana i dzika, rozległa i wierząca w swą siłę. Nad tą krainą odbywała swój weselny lot smukła matka pszczela.

Dognał ją. Najsilniejszy, ostatni – gdy inni odstali. Spadł na nią, chwycił, zakotłowali złączeni, truteń zachłysnął się słońcem, latem, złocistą doskonałością pszczelą, zatoczyli jeszcze parę kół, truteń drgnął w najwyższym napięciu rozkoszy i w tejże chwili targnął nim dziki ból, zlał się w jedno z rozkoszą, matka pszczela szarpnęła, wyrwała z samca kłak wnętrzności – zapłodniona na całe życie – a trup trutnia jął spadać z wysokości – kręcąc się w kółko – w rodzimą puszczę; złapała go w locie jaskółka, uniosła do gniazda.

Matka pszczela wracała leniwie, wzlatując i opadając. Odnalazła swój dąb, nurknęła w gąszcz, wróciła do barci, obciążona tak samo, jak wracały obciążone szare pszczoły robocze. Po dniu już czerwiła, posłuszna ślepemu pędowi życia, nie pytająca, po co czyni i po co żyje. (…) Nie wiedziała. Posuwając się po woszczynie kołowym ruchem, zaglądała do każdej komórki, badała ją, wsadzała odwłok i składała na dnie jajo – córki ojca strąconego spod nieba w ekstazie miłości.