180822
Pamięć
drogi, którą szedłem rok temu, i niedokładne, poplątane
wspomnienie okolicznych wzgórz, przygnały mnie do Teodorówki,
wioski na zachodnim Roztoczu, kilkanaście kilometrów na zachód od
Szczebrzeszyna. Szedłem wieloma już drogami tej części Roztocza,
przechodziłem przez liczne wioski, szukałem wzgórz zaznaczonych na
mapie, znalazłem wiele wyjątkowo ładnych miejsc, ale mieszają się
one w mojej pamięci z innymi miejscami, wioskami, okolicznościami.
Pamiętam ładny zakątek na wzgórzu, wysoką miedzę, czereśnię
na niej i siebie tam siedzącego, zapatrzonego
w
daleki horyzont, ale po kilku miesiącach i kilkunastu kolejnych
wędrówkach nie pamiętam, gdzie jest to miejsce.
Brakuje powrotów
utrwalających wspomnienia.
Kilka
lat temu naszło mnie wspomnienie grupy pokaźnych buków rosnących
gdzieś na Pogórzu Kaczawskim. Pamiętałem ich wygląd, bieg leśnej
drogi, bliski kraniec lasu, ale nie pamiętałem, gdzie one rosną, i
gdy już myślałem, że nie znajdę ich, nagle pamięć sama
podsunęła mi miejsce, a ja krzyknąłem „Eureka!”. Nawet w
moich górach, nieźle przecież znanych, mam takie znane-nieznane
miejsca, natomiast na Roztoczu, dopiero poznawanym, jest ich wiele.
Wspomnianą na początku drogę zobaczyłem dzisiaj inaczej, niż
zapamiętałem. Nie piszę, że była brzydsza czy ładniejsza, a
inna, co zdarza się wcale nierzadko. Nasza pamięć nie tylko
przechowuje wspomnienia, ona je w znacznej mierze przekształca, a
nawet tworzy.
Wybrałem
na mapie białą plamę między śladami poprzednich wędrówek i
przeszedłszy wspominaną drogę poszedłem dalej.
Znalazłem
kilka kolejnych miejsc do których chciałbym wracać, parę razy
wdepnąłem w gąszcz zarośli, musiałem też wracać. Otóż na
przerwie jak zwykle podłączyłem telefon do zewnętrznej baterii,
bo bez częstego doładowywania ten mój smartfon wytrzymuje na
szlaku parę godzin. Po przerwie spakowałem plecak i poszedłem.
Dopiero dwa kilometry dalej nagła myśl kazała mi zajrzeć do
plecaka, baterii nie było. Wróciłem się, w miejscu przerwy jej
nie było, wtedy (dopiero!) przeszukałem plecak. Baterię znalazłem
na dnie, nie tam, gdzie zwykle ją noszę. Cóż, za gapiostwo trzeba
płacić. Żeby nie iść po raz trzeci tą samą ulicą przez wieś,
postanowiłem skrócić drogę. Na mapie była niewyraźna ścieżka,
poszedłem nią, ale skończyła się przed ścianą lasu. Znalazłem
mniej zachwaszczony brzeg i wszedłem między drzewa. Na widok
leszczynowej gęstwiny skręciłem w jakąś ścieżynkę, ale po
chwili trafiłem na modrzewiowy młodnik, gałązki pchały się do
oczu, drapały nagie ręce. Zawróciłem. Paręset metrów dalej
znalazłem niewyraźny dukt i nim przeszedłem na drugą stronę
lasku; może to była szukana dróżka.
Z
niewielkimi laskami wśród roztoczańskich pól jest kłopot. Otóż
niemal wszystkie rosną na wąwozach lub na całej sieci dołów, ich
brzegi są zachwaszczone i często zasypane gałęziami i śmieciami,
zbocza bywają bardzo strome, a dna błotniste. Rzadko się zdarza,
by ich przejście nie było przedzieraniem się przez pokrzywy,
nawłocie czy leszczyny, ale że trwa zwykle nie dłużej niż
kwadrans, specjalnie uciążliwe nie jest, jednak pod warunkiem
odpowiedniego ubioru, a ja byłem dzisiaj w krótkich portkach i z
nagimi ramionami.
Wschód
słońca widziałem zza szyb samochodu, zachód jeszcze na szlaku.
Nie był fotogeniczny: słońce skryło się za mlecznymi chmurami, i
bez kolorów, nijako, zaszło. Na szlaku spędziłem trzynaście
godzin, zwlekałem z powrotem, żałując ostatnich chwil letniego
dnia.
Parę
dni temu zajrzałem do zdjęć z majowego wyjazdu, zobaczyłem na
nich czarującą Florę wystrojoną świeżą, piękną zielenią i
kwiatami, a zobaczywszy poczułem bunt – jak każdego roku o tej
porze, u schyłku lata. Nie buntuję się przeciwko zmianom,
pierwszym znakom szykowania się przyrody do jesiennego zamierania, a
przeciwko... działaniu na mnie blasku wiosny. W maju z przyjemnością
poddaję się jej magnetycznemu urokowi, ale teraz jest inaczej. Jest
dziwnie. Patrzę na pustoszejące pola, pierwsze żółte liście i
ostatnie kwiaty, te obrazy schyłku lata odruchowo kojarzą mi się z
twarzą kochanej kobiety, na której widać pierwsze oznaki starzenia
się, a wtedy zachwyty nad majem wydają mi się łatwym czarowaniem
mnie przez młodą kobietę i czymś podobnym do zdrady tej
jesiennej. Mówię sobie, że łatwo zauroczyć gdy się ma młodość,
że nie mogę dać się wodzić za nos, skoro zmarszczki pojawiły
się na jej twarzy przy mnie, są oznaką upływu naszego wspólnego
czasu. Jeśli ja nie powiem przedjesiennej Florze, że jest piękna,
to kto powie?
W
maju zachowuję się jak młodzian nie liczący czasu, teraz
chciałbym zachować w pamięci jak najwięcej, napatrzeć się na
lato – piękne nad wyraz – póki jeszcze trwa.
Obrazki
ze szlaku.
Ten
zwykły widok słupów z przewodami doprowadzającymi prąd do
samotnego domu przypomniał mi informację gdzieś przeczytaną o
dziesiątkach milionów Rosjan żyjących bez prądu, bieżącej wody
i sedesu. Później pomyślałem o cenach czołgów, których tak
wiele jest niszczonych na obecnej wojnie: nowoczesny kosztuje kilka
milionów dolarów. Do ilu domów można by doprowadzić prąd, ile
wiejskich dróg utwardzić, za pieniądze wydane na produkcję takiej
jednej maszyny do zabijania?…
Widziałem
bociany. Patrzę na nie z niepokojem zabarwionym smutkiem, bo wydaje
mi się, że zachowują się inaczej; częściej je widzę w grupach.
One chyba też zaczynają odczuwać niepokój gnający je daleko na
południe.
Jaskółki,
radość letniego nieba! Wiem, że za parę tygodni znikną, ale
staram się nie myśleć o ich odlocie, o opustoszałym niebie.
Latają, cieszą oczy. Są.
Usiadłem
na brzegu pola pod lasem, i chyba tylko dlatego zobaczyłem szare
kapelusze podgrzybków zajączków na szarym tle ziemi. Było ich
osiem czy dziesięć, ślicznych i niedużych. Pierwszy tegoroczny
zbiór – myślałem. Akurat! Wyrzuciłem je, wszystkie były
gęsto nafaszerowane robakami :-(
Oto
pole ogrodzone deskami. Po co stawiano tak drogi płot? Może te
deski są poddawane procesowi naturalnego starzenia? Słyszałem, że
na Zachodzie stare drewno ma wysoką cenę, może właśnie na tym
polu deski nabierają wartości?
Widziałem
trzy stare studnie wiejskie. Odnowione, ale nieużywane, są obecnie
atrakcją turystyczną. Głębokość dwóch z nich zmierzyłem
wykorzystując stoper w telefonie i kamyki. Na dno pierwszej skalny
okruch leciał 4,9 sekundy, w drugiej studni spadał 5,2 sekundy.
Pamiętałem wzór! Postawiłem wykrzyknik, bo znając swoją pamięć,
byłem zaskoczony. Otóż wysokość spadania, czyli tutaj głębokość
studni, wynosi połowę iloczynu przyśpieszenia ziemskiego i
kwadratu czasu. Tak więc pierwsza studnia miała (według mojego
pomiaru) głębokość 118 metrów, druga 133 metry. W internecie
znalazłem informację o tej drugiej, ze wsi Teodorówka: ma mieć
150 metrów głębokości. Skąd różnica? Może niedokładność
pomiaru czasu, a można studnia jest częściowo zasypana. W tej
głębszej słyszałem szybko narastający świst powietrza ciętego
małym kamykiem upuszczonym przeze mnie. Jego szybkość rośnie
błyskawicznie, oto przykłady: lot trwający 1 sekundę oznaczałby
głębokość niecałe pięć metrów, przy dwóch sekundach byłoby
już prawie 20 metrów, a przy 10 sekundach głębokość wyniosłaby
490 metrów. Wzoru na szybkość nie pamiętałem, może teraz
zapamiętam? Jest prosty: to iloczyn przyśpieszenia i czasu, wynik
jest w metrach na sekundę. Słyszałem świst powietrza, bo przy
dnie kamyk osiągnął szybkość 180 km na godzinę!
Studnia
ma głębokość ponad 130 metrów! Na mnie ta wielkość robi duże
wrażenie, ponieważ pół wieku temu w czasie wakacji kopałem
studnie, takie tradycyjne, z wałem, łańcuchem i wiadrem.
Najgłębsza, do jakiej wjechałem, miała bodajże 30 metrów. Do
dzisiaj pamiętam pobyt na dnie: głęboki półmrok i duchota, a
kiedy podniosłem głowę, widziałem ciemność zupełną, jedynie
na środku tej czerni jaskrawo świecił malutki krążek, omalże
punkcik.
Widziałem
mnóstwo owoców głogów, dzikich róż, mirabelek, czarnego bzu,
aronii, jeżyn, malin i… czerwonych porzeczek. Oczywiście jest już
po zbiorach, ale, jak mi mówiono, w tym roku ceny skupu porzeczek
były tak niskie, że wielu plantatorów zrezygnowało ze zbiorów.
Kilka razy widziałem plantacje z krzewami niemalże czerwonymi,
dosłownie oblepionymi owocami, których nikt nie chce.
Idąc
ścierniskiem zobaczyłem ślad przejazdu i wgniecione w ziemię
kłosy pszenicy; kombajn ich nie sięgnął, zostały na polu.
Wziąłem jeden, wyłuskałem ziarna, policzyłem je i wsypałem do
buzi; później podniosłem drugi kłos i trzeci. Dlaczego? Bo szkoda
mi tych ziaren, ale był i drugi powód: otóż czytałem
niepamiętaną z nazwy powieść, było tam o głodzie spowodowanym
słabymi zbiorami; widząc te kłosy przypomniałem sobie tamten
powieściowy wątek. Jedno zasiane ziarno miało dawać tam plon
trzech ziaren. Jakie były moje plony? W najmniejszym kłosie było
22 ziaren, w największym 53.
Szedłem
dzisiaj trzema wąwozami, dwa z nich miały utwardzone dno, jak ten
na zdjęciu. Szedłem wolno przyglądając się korzeniom drzew
wiszących na skraju pionowej ściany wąwozu. Ich jakby celowe i
logiczne ułożenie nasuwała myśli o przemyślanym działaniu
drzew, a przecież umysłów one nie mają, przynajmniej w naszym
rozumieniu.
Trasa:
między wioskami Teodorówka, Radzięcin, Średniówka i Jędrzejówka
na zachodnim Roztoczu.
Statystyka:
13 godzin na szlaku długości 22 kilometrów, 5,5 godziny przerw.