Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

wtorek, 4 października 2022

Cztery lipy

 280922

Oglądając mapę dostrzegłem lukę w trasach moich wędrówek: byłem na obu krańcach długiego łańcucha wzgórz, a w środkowej części bielała plama. Lokalna terra incognita, którą powinienem przecież zapełnić wspomnieniami przed wyruszeniem w dalszą drogę.

Jadąc w deszczu uświadomiłem sobie odzwyczajenie się od takich warunków. Setka na drodze ekspresowej wydała mi się dużą szybkością, szczególnie w czasie wyprzedzania ciężarówek, gdy wycieraczki pracujące na najwyższym biegu ledwie nadążały z oczyszczaniem szyby. Tym razem synoptycy nie pomylili się: na Roztoczu nie padało, a niebo, początkowe przygniecione ciężkimi, ciemnymi i niskimi chmurami, powoli się rozjaśniało. 

 





Po godzinie pojawiły się skrawki błękitu, odległe wzgórza zajaśniały w słońcu, a niewiele później zaświecił nade mną jasny błękit. Różnica między roztoczańskimi a sudeckimi drogami szczególnie odczuwalna jest po deszczu. O ile w górach wiele dróg jest kamienista, to tutaj, na Roztoczu, takie drogi rzadko się spotyka, a rozmoknięty less zamienia się w ślizgawkę. Oblepione błotem ciężkie buty rozjeżdżały się na nierównościach drogi albo grzęzły w podmokłych miejscach, ale jeśli są odporne na przemoknięcie, dobrym remedium jest marsz po trawie.

A propos słowa „remedium” i obecnej pory roku: proszę zajrzeć tutaj.

Parę godzin później okazało się, że roztoczański less rozmoknięty był tylko z wierzchu, skoro wiatr i słońce szybko podsuszyły drogi i dalsza wędrówka nie była uciążliwa.

Po wejściu na szczyt pierwszego wzgórza, rozejrzeniu się i dokładniejszym obejrzeniu mapy, zobaczyłem, jak niewielki jest obszar moich dzisiejszych peregrynacji. Owszem, mogłem iść hen, daleko, ale musiałbym przejść przez spore lasy z duktami wiodącymi niekoniecznie tam, gdzie chciałbym iść, a ja wolałem mieć rozległe przestworza wokół siebie. Wtedy zobaczyłem na tle nieba, w oddali, na szczycie wzgórza, wysokie drzewo. 



Tak, znowu drzewo, ale nie zwykłe: wydawało się dwakroć przewyższać drzewa w sąsiedztwie. Widziałem je w czasie poprzednich wędrówek w tej okolicy, i to z drugiej strony doliny, z odległości 6-7 kilometrów. Uznałem, że skoro mam dzisiaj sporą rezerwę czasu, to… pójdę zobaczyć drzewo z bliska. Tylko czy je znajdę, czy rozpoznam, skoro nie rośnie samotnie, a góruje nad linią lasu? Po dwóch kwadransach, będąc nieco bliżej, zobaczyłem ledwie widoczny słup linii energetycznej stojący blisko drzewa; chyba tej samej linii, która biegła opodal. Później, gdy byłem bliżej lasów, drzewo znikło mi z oczu, a zobaczyłem je dopiero po paru godzinach, będąc już na szczycie wzgórza.

Szedłem trzymając się pobliża słupów, a droga okazała się być bardzo malownicza. Wzgórza ozdobione pasemkami pól pnących się zboczami pod ciemne linie lasów, nitki dróg, samotne drzewa, sunący po niewidocznej szosie srebrny żuczek samochodu, grupa domków niczym kolorowe klocki dziecka, parujące pod lasem pole, czysty, nasycony błękit nieba i słońce. Tak rzadko widziane tej jesieni słońce! Ziemia jest zawsze piękna, a jeśli świeci słońce, po prostu urzeka swoją urodą, także jesienną. Może nawet zwłaszcza jesienną.

Wszedłem między drzewa widząc blask słońca na liściach brzóz. Stanąłem tak, żeby widzieć liście prześwietlone słońcem, bo taki widok, najzwyklejszy przecież, mam za jeden z najbardziej niezwykłych. Blade, zubożone przez aparat, odbicie tego blasku widać na tych zdjęciach. Nieodległy jest czas, gdy trudno mi będzie uwierzyć w istnienie tak bajecznych widoków.

 


Obok zobaczyłem zieloną, równą drogę biegnącą skrajem lasu; zapraszała mnie. Idąc nią zajrzałem między drzewa i, jak można się było spodziewać, zobaczyłem wąwóz. Głęboki, niezaśmiecony, z licznymi bocznymi odnogami. Jak mam sfotografować wąwozy, by oddać ich piętrową strukturę, nagłą zmianę perspektywy, głęboki cień, dzisiaj poprzetykany smugami świecącej w słońcu wilgoci poranka, ucieczkę ziemi, ciemne dno; jak pokazać drzewa rosnące na pionowych ścianach? Nie wiem. Nie potrafię. 

 


Szedłem drogami, a kiedy skręcały, opuszczałem je wchodząc na puste pola. Pilnowałem linii energetycznej, ale i zbaczałem ku sąsiednim wzgórzom jeśli obiecały mi ładne widoki, ale w końcu doszedłem do lasu, który, jak wynikało z mapy, musiałem przejść. Pół kilometra, oceniłem. Tyle że zaraz za pierwszymi drzewami ziemia mi znikła; odnalazłem ją w dole. Kolejny wąwóz, wyjątkowo stromy i głęboki.






 Szukałem miejsca do zejścia, a na dnie szukałem dogodnego wejścia na przeciwległe zbocze. Znalazłem niewielki żleb, ale zaczynający się parę metrów wyżej, a stroma skarpa była po prostu śliska po deszczu. Te kilka metrów podejścia łatwe nie było, ale udało mi się nie ześliznąć na dno. Niewiele dalej znalazłem pierwsze grzyby.


Mówi się o grzybobraniu, ale to nie jest właściwe słowo, skoro idąc szuka się grzybów. Tam, w zarośniętym lesie liściastym, z dala od dróg, miałem prawdziwe grzybobranie, a nie zwykłe grzyboszukanie. Kanapki wysypałem do plecaka, a torbę napełniłem grzybami. Ledwie sto metrów dalej zobaczyłem drugą kępę maślaków, była tak duża, że zapanowawszy nad odruchem ścinania wszystkich grzybów wybierałem co ładniejsze, a niewiele dalej, w brzezinie, znalazłem kilkanaście kozaków i kilka dorodnych kań. Mając ciężką, wypchaną torbę, więcej już nie się nie rozglądałem za grzybami, o co mam dzisiaj do siebie pretensje, co doskonale zrozumie każdy grzybiarz. Niewygodnie mi było iść, po głowie plątała się myśl o zabieraniu na jesienne wędrówki kosza lub wiaderka przytraczanego do plecaka. Będąc dalej, na początku drogi, i wiedząc, że będę nią wracał, schowałem torbę w zaroślach. Grzyby nieźle zniosły podróż w torbie. Na kolację oczywiście jedliśmy kanie, kozaki ususzyłem, a maślaki zamarynowałem, było ich trzy litry. 

Może nie byłbym pewny odnalezienia szukanego drzewa, gdy nie charakterystyczny słup stojący przy nim. To nie było drzewo, a drzewa: cztery rosłe, zdrowe lipy szerokolistne z kształtnymi, gęstymi koronami, a wszystkie podwójne, dwupienne; ocieniały przydrożny krzyż. A może osiem lip bliźniaków? Raczej tak. Z bliska wyglądały równie ładnie, jak z daleka. Kolejne miejsce warte zapamiętania i powrotu, zwłaszcza, że i dalekich widoków tam nie brakuje.

 


Nieopodal, przy tej samej drodze, rośnie zmęczona, zapomniana przez wszystkich stara jabłoń. Rzuca na drogę swoje nikomu niepotrzebne owoce. Widok jednocześnie smutny i ciepły – wyjątkowe połączenie. Może dziki wiedzą o niej? – pomyślałem, a była w tej myśli próba pocieszenia; siebie, czy jabłoni? 

 

 
Obrazki ze szlaku

Na początku wspomnianej drogi też jest przydrożny krzyż pod czterema lipami, także szerokolistnymi.

 



Dynie na polu. Taki widok robi na mnie duże wrażenie. Myślę wtedy o ogromnym wysiłku roślin i równie wielkiej ilości jedzenia. Niedawno jadłem u siostry pyszną kremową zupę dyniową. 

 


 W oddali samotna brzoza na polu, a przy mnie czereśnia. Urokliwe widoki.

 


 Ostatnie zbiory liści na plantacji tytoniu. Rzędy roślin ogołoconych z liści nadal przyciąga wzrok kwiatami i ładną zielenią. 

Szkoda, że Dedal nie miał takich skrzydeł. Ocaliłby syna.

 


Zachód słońca był dzisiaj nieco przedwczesny – za pasmem intensywnie granatowych, wyrazistych i ładnych chmur.



Trasa: z Gorajca Zagroble Kolonia pod Dzielce wzgórzami na wschód od wiosek.

Statystyka: 15 km, a cała wędrówka zajęła 10,5 godziny. Z dwunastogodzinnych włóczęg trzeba mi zrezygnować aż do dni późnej wiosny, a przejścia długiej trasy nie da się pogodzić z grzybobraniem.





















czwartek, 29 września 2022

Jesień Gołubiewa

 290822

>>Lasy już zaczynały czerwienieć, czasem liść zrywał się z gałęzi, nierównym lotem – niczym okaleczony motyl – krążył ku ziemi, osiadał na wrzosowisku.<<

 




Co rusz pojawiają się współczesne powieści okrzykiwane jako przełomowe dla literatury wydarzenia literackie, a po poznaniu wcale nierzadko okazują się przeciętne lub nawet mierne. Po paru miesiącach, najdalej latach, nikt nie pamięta tych „wydarzeń” – są nowe, równie przełomowe. Coraz mniej liczy się samo dzieło literackie, coraz bardziej osoba autora i jak wszędzie: reklamowy szum. Nadto odnoszę wrażenie przykładania zbyt małej wagi do piękna języka na korzyść wyrażania się zbliżonego do mowy potocznej, a nawet gorszej.

Zapomina się o dziełach starszych, mimo ich przewagi jakościowej nad nowymi.

Po raz drugi przeczytałem „Bolesława Chrobrego”, napisaną 70 lat temu wielką powieść Aleksandra Gołubiewa. Dwa tysiące stron opisów życiowych przemian kilkunastu pierwszoplanowych postaci nakreślonych w sposób mistrzowski. Powieść nic nie straciła ani na aktualności poruszanych problemów, ani na urodzie języka, a nawet wprost odwrotnie: zyskała, szczególnie w porównaniu z niektórymi obecnie wydawanymi pozycjami. Czytając, czuję się ze swoimi skromnymi umiejętnościami jak mrówka przy gigancie.

Nie zamierzam pisać tutaj recenzji powieści, chciałem tylko pokazać drobny wycinek tego dzieła, mianowicie opisy przyrody, a zacznę od jesieni; później przyjdzie czas na pozostałe pory roku.

Do zasygnalizowanego tematu literatury powrócę, a teraz zapraszam do poznania jesieni widzianej oczyma Aleksandra Gołubiewa, świetnego, aczkolwiek mało znanego polskiego pisarza.

* * *

Lato nieznacznie przechodziło w jesień; na wierzbach u rzeki żółkły już pojedyncze liście; bezszelestnie się kręcąc osiadały na wodzie, leniwie płynęły prądem jak złote łódki. Ranki i wieczory były chłodne, ale w dzień zawisał nieruchomy, ciężki upał (…). Na łąkach zbierały się na wiece bociany, chodziły zadumane, przekręcając łebki i pochylając krasne nosy ku dołowi; raz po raz białym kręgiem napływał ptak, nad samą ziemią machał parę razy skrzydłami, jednym skokiem stawał na długich giczołach; potem kroczył powoli i rozważnie, reszta stada udawała, że nie dostrzega przybysza.

Po niebie wolno się snuły kłęby obłoków, świeciły śnieżnie; łączyły się w stada, znowu się rozbiegały, zmieniały kształty, rosły i malały. Pod wieczór nikły. Błękit powoli rozsrebrzał się perłową białością, potem szarzał, popielaciał, przetykał się granatem, złotymi gwoździami błyszczały gwiazdy. Na zachodzie palił się jeszcze złotawy pas purpury. Od rzeki płynęła mgła i chłód.

Snuły się ciche dni zamierającego lata.

Dzień zdawał się miodem kapać – złoty, bez powiewu, pogoda lubowała się ostatkiem słońca przed jesienną szarugą.

Dzień był pogodny, cichy, w złotym powietrzu leciały pajęczyny.

Jarzębina zasypana czerwonymi jagodami. Słońce nachyliło się nad zachodem o ćwierć nieba – jest ciepło, żółto, błękitnie. Po zrudniałych źdźbłach ścierni smugami tęczy skrzy się blask rosy. Na niebie krągłe obłoki, bardzo białe.

Wisi przejrzysta cisza. Zda się – pogoda przystanęła w biegu, zadumała się.

Nieprędki tupot oddalających się kopyt – czy to lato z wolna odciąga?

Patrzył urzeczony na szeroki kraj rozciągający się przed nim. Słońce już zachodziło i wszystko było żółte, rdzawe, rude, czerwone, nawet zieleń lasów. Kraj zdawał się zasypiać w tym pogodnym wieczorze ciepłej jesieni.

Babie lato złociło się w pełnej krasie. Tysiące pajączków, zdążających na sen zimowy do własnych, sobie tylko znanych kryjówek, snuły pajęcze gościńce, mieniące się w słońcu tęczowymi smugami.

Nad przesiekiem wypogodzone jesienne niebo świeciło zrazu złotem, później nasiąkłą zielenią, chłodniało, było jak zastygłe szkliwo.

Cichymi mgłami, zapachem butwienia i chłodu, coraz dłuższym trzaskaniem ognia w czasie wlokących się niby nić smolna wieczorów – nadciągała jesień. Natężysz ucho: zda się, słychać jej szeleszczące w liściach kroki za sennymi ścianami.

(…) cicho było; brzęk muchy, skrzyp drzewa, rozpływający się w błękicie krzyk lecących żurawi. I wszystko.

Świt różowi obłoki, rozżarza je do płomiennego złota, słońce wolno się pnie do góry, napełnia las gorzkawą wonią wczesnej jesieni, ostatnie motyle unoszą się nad łąką, na niebie krzyk dzikich gęsi i żurawi, z wolna zieleń lasu ciepleje, żółknie, potem czerwienieje, i już w oczach palą się purpurowe blaski zachodu (…)

Jesień nadciągała z wolna chłodem, wilgocią, ostrym zapachem upadłego listowia. Ptaki już odleciały. Rankiem na rudniejących trawach zimno srebrzyła się rosa. Chmury wisiały nisko, przytłaczały ciężkimi, ledwo przesuwającymi się zwałami ponurej szarzyzny, zda się – wraz opadną na ziemię, zgniotą dech w piersi. Nocami las podsuwał się pod samą chatę ciemnością i lękiem. Życie zamierało. 

Dzień przyszedł ciepły i cichy, mimo że była już późna jesień; ale tego roku pogoda zdawała się zwlekać z deszczami. Teraz zaś jakby zostawiała ostatni strzęp lata, którego nie zdołała zgasić mgłą i wiatrem. Powietrze niemal gęste od żółto-złotego blasku.

Środkiem rzeka błyszczała, koło brzegów leżał na wodzie czarny, aksamitny mrok; woda burczała przed nosem czółna, pluskała na wiosłach. (…) Drzewa szemrały nad samą wodą, osypywały liście. Z zastałych zatoczek niosło mocną wonią butwiejącego zielska. Osiadała mgła, lekka i przejrzysta, gwiazdy ledwo przez nią przebijały.

Była jesień, żółta mgła leżała płaską warstwą nad mokradłami Jelonka, Świętego i Bielidła, dalekie lasy roztapiały się w sinym, nieprzezroczystym powietrzu, dymy się słały, pachniało ostro przegniłym zbrunatniałym liściem, mokrą ziemią, bliską zimą.

W jesienne, mżyste dni łaził po opustoszałych polach, od mokrej ścierni wilgły mu skórznie i onuce, bruzdy zagonów nalane były ciemnym fioletem, czerwonawą burością; gołe gałęzie drzew ociekały, kapały wielkimi kroplami; ziemia leżała płasko, leniwa i ciężka, spoczywała; mokre wrony siedziały z przykurczonymi szyjami, nastroszone, smutne.

Przez trzy dni srożyła się burza deszczowa, niebo chlustało strugami wody, porywisty wiatr kładł je niemal poziomo, bił w ściany chat, szarpał za dachy, łamał drzewa w lesie. Kto mógł, nie wychylał się na dwór, nawet przez najlepiej utkane ściany przenikała wieja, ogień na paleniskach migał, nie dawał ciepła. Czwartego dnia zabrało siły wiatrom: nastała mglista, zamżona pogoda, równo siąpiło drobnym deszczem, cały kraj przesiąkł wilgocią, chmury spełzły nad samą ziemię, zaczepiały brzuchami o ociekające świerki. Koleiny wypełniły się wodą, wszędy kałuże i kałuże, spływające po pochyłościach potoki, szeroko zalane łąki – kępy pożółkłej trawy sterczały znad mrugającej wody; nieustanny, monotonny szum deszczu.

Ranek przyszedł słoneczny i ciepły, jeden z tych jesiennych ranków, gdy Pogoda zda się żegnać przed odejściem na zimowy wyraj. Drzewa stały obleczone błękitnawą ciszą, nieruchome zupełnie. Świat był żółty, spokojny, ukojony.

Deszcz ustał, pola były rdzawe, brunatne, smużyły się pasmami szarej mgły; pachniało późną, jesienną wilgocią, zbutwieniem, rozkisłą ziemią.

Leniwo ciekły popielate, wilgotne, jesienne dni.

 

sobota, 24 września 2022

Nie tylko o jesieni

 230922

Jesień zaczęła się dzisiaj nad ranem, kilka minut po trzeciej naszego czasu.

Niemal wszystko co publikuję na blogu pierwotnie zapisuję w „dopiskach” zmienianych z początkiem października, a więc już za tydzień, z dodanym kolejnym numerem porządkowym. Aktualne dopiski, dwudzieste, zacząłem tekstem o zachowaniu się słońca w okolicach biegunów, i wydaje się, że zakończę, ponad sto stron niżej, podobnym tematem, mianowicie wyjaśnieniem, głównie sobie, jak to jest z początkiem jesieni.

Wczoraj szukałem informacji na ten temat, ponieważ nagle okazało się, że mam wątpliwości. Miałem kłopot, ponieważ zdecydowana większość stron powtarza banały (obficie poprzetykane reklamami), i zamieszcza dziurawe formuły niewiele wyjaśniające albo wprost błędne. Niżej wklejam przykład takiej informacji:

„To cykliczne zjawisko, kiedy noc „zrównuje się” z dniem, a jedno i drugie trwa po około 12 godzin. Niestety po równonocy każdy dzień będzie krótszy niż 12 godzin – aż do grudniowego przesilenia zimowego.”

Gdzie błąd? Do przesilenia zimowego dzień będzie się skracał, później wydłużał, ale krótszy niż 12 godzin będzie do pierwszego dnia wiosny, a napisano inaczej.

Na drugim biegunie są strony fachowe, czyli za trudne, bo nafaszerowane wzorami i hermetycznym słownictwem.

Oto „astronomiczna” definicja początku jesieni skopiowana ze strony Wikipedii, powtarzana na nieskończonej ilości stron:

„Punkt Wagi – jeden z dwóch punktów przecięcia się ekliptyki z równikiem niebieskim. Moment przejścia Słońca przez punkt Wagi wyznacza początek astronomicznej jesieni na półkuli północnej, stąd punkt ten nazywany jest także punktem równonocy jesiennej.”

Próbowałem sobie wyobrazić, cóż to tak naprawdę znaczy, ale początkowo miałem z tym obrazem trudności. Nie znalazłem strony, na której starano by się po ludzku, prosto i zrozumiale, wyjaśnić tę definicję, próbowałem więc sam, także dla siebie samego.

Ekliptyką jest płaszczyzną po której (pozornie) porusza się Słońce i rzeczywiście Ziemia. Tajemniczy niebieski równik to płaszczyzna którą w przestrzeni wyznaczyłaby linia wychodząca z środka obracającej się Ziemi i przez równik biegnąca w kosmos, czyli rozdmuchany w przestrzeń równik Ziemi. Te dwie płaszczyzny nie są do siebie równoległe, ponieważ Ziemia krąży wokół Słońca (po ekliptyce) pochylona. Skoro tak, to zawsze są dwa miejsca w przestrzeni kosmicznej, gdzie te płaszczyzny się krzyżują, czy przenikają przez siebie, ale Słońce pojawia się tam tylko przez chwilę dwa razy w roku, w dniach równonocy.

Tak mówi definicja astronomów, ale mnie dalej było trudno wyobrazić sobie ów przełomowy moment. Poszło łatwiej, gdy wyszedłem od wyobrażenia sobie Słońca nad równikiem.

W dzień równonocy (wiosennej i jesiennej) obie półkule Ziemi oświetlone są identycznie, po równo. Znaczy to, że dzień i noc trwa po 12 godzin, oraz że Słońce tak samo jest widziane na obu biegunach. Co musi się stać, żeby tak było? Jak ma się ustawić nasza planeta względem Słońca? Tutaj odpowiedź nasunęła mi się szybko: Słońce ma świecić nad równikiem, być pionowo nad nim, czyli w zenicie, bo równik dzieli kulę ziemską na połowy. Dzień wcześniej Słońce nie było w zenicie nad równikiem, a odrobinę bliżej zwrotnika północnego, czyli Raka, a jutro będzie w zenicie nieco na południe od równika, czyli bliżej Zwrotnika Koziorożca. Tak będąc ustawione, nie oświetli już obu półkul równomiernie.

Oczywiście trzeba tutaj zaznaczyć, że starym ludzkim zwyczajem zacząłem dobrze, a później pisałem tak, jakby Ziemia była nieruchomym centrum, ale pamiętamy przecież, że to tylko niezatarty w naszym myśleniu i języku ślad minionych tysiącleci, a nie fakt fizyczny.

Teraz wrócę do definicji: Słońce w punkcie przecięcia się równika niebieskiego i ekliptyki jest chwilą zmiany pory roku. Pamiętamy, że równik niebieski jest rozdmuchanym równikiem Ziemi. Równikiem „przeniesionym” w kosmos, czyli skoro Słońce świeci nad równikiem pionowo z góry, będąc w zenicie, jednocześnie jest w płaszczyźnie równika niebieskiego. Punkt Wagi (lub w marcu Barana) to styk ekliptyki i równika niebieskiego, a jeśli jest tam i Słońce, mamy równonoc i zmianę pory roku.

Całość definicji można uprościć, będzie łatwiejsza do zrozumienia i równie poprawna chociaż mniej naukowa: jesień (lub wiosna) zaczynają się, gdy Słońce jest w zenicie nad równikiem. Koniec, kropka.

Dzieje się tak dwa razy w roku – we wrześniu i w marcu. Obserwowana moment wcześniej czy później zmiana oświetlenia oczywiście nie będzie zauważalna gołym okiem, ale jak najbardziej możliwa do precyzyjnego wyliczenia. Ów przełom, zmiana lata w jesień, jest chwilą, a skoro tak, to gdzie nastąpił? Gdzie było Słońce w zenicie, gdy u nas była godzina 3.04? Nie znalazłem (chociaż na pewno można) tabel czy wzorów do odpowiednich wyliczeń, jedynie w przybliżeniu zorientowałem się, że południe w sensie godziny 12 było wtedy nad Oceanem Spokojnym, gdzieś w okolicy Papui Nowej Gwinei. Tam i wtedy przez mgnienie oka Słońce stało w zenicie nad równikiem. Tam się zaczęła zmiana obowiązująca na całej Ziemi: jesień dla północnej półkuli i wiosna dla południowej. Następnym razem Słońce będzie w zenicie na równiku za pół roku, chociaż w innym miejscu (a więc i o innej godzinie naszego lokalnego czasu), co wynika z ułamkowego podziału roku na dni; tak myślę, a jeśli się mylę, proszę o sprostowanie.

Zmiany są nieustanne i płynne, dlatego dzisiaj w południe na naszej długości geograficznej Słońce nie będzie już w zenicie nad równikiem, a odrobinę bardziej na południe, i dlatego tam, czyli na południowej półkuli, dzień będzie minimalnie dłuższy niż u nas, na półkuli północnej. Co się będzie działo ze Słońcem w następne dni? Każdego kolejnego będzie w zenicie odrobinę bardziej na południe, a zakończy tą swoją drogę, to przesuwanie górowania, na Zwrotniku Koziorożca w grudniu, w najdłuższy dzień roku na półkuli południowej. Od tej chwili Słońce zrobi zwrot (zwrotnik!) i miejsce zenitu będzie się przesuwało ku równikowi, gdzie będzie w równonoc wiosenną i dalej zacznie przesuwać się na północ, ku Zwrotnikowi Raka, gdzie dotrze w czerwcu. Tak więc między zwrotnikami Słońce jest w zenicie dwa razy w roku, na zwrotnikach po razie. Z analizy tego ruchu wynika, że są takie miejsca w obszarze między zwrotnikami, gdzie Słońce jest w zenicie w tym i będzie w przyszłym tygodniu, później przez prawie rok nie wznesie się tak wysoko. Są miejsca, gdzie ta przerwa jest mniejsza, są i z przerwą większą. Czy ktoś napisze, dlaczego?

Na wielu stronach znalazłem informację o długości dnia i nocy wynoszących około 12 godzin, a nie równo 12, jak przecież być powinno. Pełnego wyjaśnienia nie znalazłem, ale akurat tę zagadkę łatwo wyjaśnić. Jeden powód przedstawiłem wyżej: to ciągłość zmian, także w obrębie jednej doby. Równomierne oświetlenie półkul Ziemi nie występuje całą dobę, a chwilę. W tym roku ta chwila była nad Oceanem Spokojnym. Drugim powodem jest sposób liczenia długości dnia i nocy. W chwili ich zrównania trwają po 12 godzin, jeśli liczyć dzień od momentu pojawienia się i zniknięcia połowy tarczy Słońca, a uznajemy, że skoro już (i jeszcze) widać skrawek Słońca, jest dzień. Czasy wschodu i zachodu trwają kilka minut, co razem prowadzi do pozornej nierówności długości dnia i nocy.

Nie wiem, czy komukolwiek cokolwiek wyjaśniłem, ale sobie owszem, wyjaśniłem.


Tutaj  autorzy przystępnie tłumaczą wiele tajników związanych z astronomią, na przykład dlaczego w pobliżu równika zmierzch trwa minuty, a przy biegunach wiele dni.

 

Parę uwag dotyczących języka.

W internecie nagle się zaroiło od wyrażeń w rodzaju „elektrownia południowoukraińska”, a to przy okazji relacji z wojny w Ukrainie. Nagłość, liczebność i podobieństwo wyraźnie wskazują na wzajemne ściąganie od siebie wiadomości i wyrażeń, przy czym nikt nie zwracał uwagi na ich prawidłowość. Tutaj jej nie ma, bo nie ma Ukrainy Południowej, jak jest Korea Południowa. Można napisać o elektrowni południowokoreańskiej, ale tylko o elektrowni na południu Ukrainy.


Z reklamy zegarków naręcznych: „Szwajcarski mechanizm mechaniczny.” Niewątpliwie mechanizm jest mechaniczny, nawet ten szwajcarski. Inne ple-ple mające reklamować kosmetyk: „Serum regenerum regeneracyjne.” Wydaje mi się, że środkowe słowo ma być nazwą, ale któż może przeniknąć zamierzania twórców takich kulfonów?…


Trwa moda na pisanie wielką literą całych nagłówków artykułów publikowanych w internecie. Pod jednym z filmów na YT tak opisanych zapytałem o powód. Powiedziano mi, że algorytmy Googli lubią wielkie litery, a internet to biznes. Odpowiedź podpisano skrótem „pzdr”.

Okropne! Nie można biznesu stawiać ponad językowe reguły, a tutaj można przecież pogodzić jedno z drugim i napisać cały nagłówek wielkimi literami. No i to pzdr… Nie dość, że niewłaściwym, nie na miejscu, jest powszechny obecnie zwyczaj zastępowania wszystkich możliwych słów jakimi można zakończyć wypowiedź słowem „pozdrawiam”, to jeszcze skraca się to słowo do paru liter. Gdzieś już pisałem, ale tutaj powtórzę: człowieku, jeśli nie chce ci się poświęcić sekundy czasu na napisanie tego słowa, to daruj sobie pozdrowienie, bo szczere ono nie jest.


O dziwnym zwyczaju.

Wiele już razy widziałem filmiki z wywiadem nagrywanym w jadącym samochodzie, przy czym dziennikarz prowadzący był jednocześnie kierowcą. Widząc taką scenerię po raz pierwszy uznałem, że może udzielający wywiadu nie miał czasu, że tylko „w biegu” dało się go złapać, ale później zobaczyłem, że ta sceneria jest wcześniej przygotowywana, a więc zabieg jest celowy. Tylko jaki jest ten cel? Czemu ma to służyć? Tyle się mówi o ekologii, a tam troje ludzi (bo i technik jest na tylnym siedzeniu) kręci się pół godziny albo i dłużej właściwie bez celu. A bezpieczeństwo? Kierowca prowadzi wywiad w czasie kierowania pojazdem!

Trudno mi się oprzeć wrażeniu patrzenia na kolejną modę przywleczoną z zagranicy. Głupią, szkodliwą i potencjalnie niebezpieczną modę.

A może algorytmy Googli lubią takie wywiady?