140821
Wbrew spodziewaniu pracę skończyliśmy już o trzynastej. W czasie powrotu do domu pojawiła się myśl o popołudniowym wyjeździe, wszak jechać planowałem już wcześniej, to niespodziewana praca zmieniła plany. Zdecydowany, robiłem wszystko naraz: jadłem obiad, przygotowywałem plecak i zakładałem buty. O piętnastej, w dwie godziny po skończeniu pracy, szedłem wioskową uliczką Gródek. Byłem tam po raz czwarty, tym razem powodu z braku czasu na ustalenie trasy. Dojazd do tej wioski jest prosty i dość szybki, a w jej pobliżu są drogi i wzgórza jeszcze nie poznane.
Minąłem opustoszałe już plantacje (nie aż tak bardzo, by nie znaleźć garści napęczniałych sokiem czarnych porzeczek), i przekraczając szosę łączącą Lublin z Przemyślem, wszedłem w rejon zupełnie mi nieznany – zachodniego Roztocza o kolejne kilometry bliższego Kraśnikowi. Mało jest tam drzew, plantacji nie ma, a łagodne i rozległe zbocza wzgórz pocięte są wąskimi polami widocznymi aż po odległy horyzont. Łakomie patrzyłem na nieznane mi drogi, fragmenty dwóch poznałem, trafiłem też na ładny zagajnik brzozowy rosnący na szczycie małego wzgórka. Całkiem podobne pamiętam ze swoich wędrówek kaczawskim pogórzem...
Niemal cały czas widziałem dwa lub trzy kombajny; przesuwały się powoli po polach ciągnąc warkocze kurzu.
Jeden z nich był blisko, na polu przylegającym do drogi, usiadłem więc na między żeby móc przyjrzeć się jego pracy.
Z przodu zagarniał do swego pyska łany pszenicy, z tyłu wyrzucał strzępy słomy i kłęby kurzu.Koszenie, podbieranie, wiązanie snopków, ustawianie kop, zwózka, wyładunek w stodole, późniejsza młócka i wianie – to wszystko dzieje się na miejscu, w trzewiach ryczącej i trzęsącej się maszyny. Żniwa, które kiedyś dla rolnika i całej jego rodziny były czasem intensywnej pracy rozciągniętej na dwa lub trzy tygodnie, teraz zajmują kilka godzin, wyjątkowo parę dni.
Najwięcej widziałem bizonów, a więc polskich, starych kombajnów. Wielkie i nowoczesne zachodnie maszyny nie bardzo się nadają na małe pola roztoczańskie i chude portfele tutejszych rolników.
Z kombajnami rolniczymi jest podobnie jak ze wszystkimi maszynami i urządzeniami, także tymi domowymi: nowsze mają więcej funkcji, są wygodniejsze w użytkowaniu, ale jednocześnie mniej trwałe i droższe w naprawach. Mniejsze urządzenia częstokroć nie nadają się do naprawy lub ta jest nieopłacalna. Kto teraz naprawia telewizory?
W przypadku sprzętu rolniczego droższe są także z powodu nafaszerowania tych maszyn czujnikami i elektroniką, na której mało kto dobrze się zna, i drogiej z naprawach. Chodzą wieści o powtarzanych próbach usunięcia jakiejś usterki elektronicznej w rolniczej maszynie, i wydaniu na to wielu tysięcy złotych. W bizonie nie ma klimatyzowanej kabiny, ale też nie ma drogich w utrzymaniu komputerów i czujników, a więc jest tańszy w eksploatacji i tym samym lepiej dopasowany do potrzeb tutejszych gospodarzy.
W dwóch miejscach widziałem na polnych drogach rozsypane ziarno. Czasami tak się dzieje, gdy przyczepa nie jest dobrze ustawiona względem kombajnu i przy mechanicznym przeładunku ziaren część spadnie na ziemię.
Przecież wiem, że wszystkie operacje w procesie uprawy zbóż i uzyskania mąki nastawione są na ilość, na wydajność, szybkość, niski nakład pracy. Wiem, że tylko pod tymi warunkami kilogramowy chleb będzie kosztował kilka złotych, a za dzienne wynagrodzenie najemny pracownik kupi parę worków mąki, a jednak stałem nad tymi ziarnami i czułem żal o ich zmarnowanie. Może ptaki je odnajdą i zjedzą? Prędzej myszy i nornice...
Wziąłem całą ich garść i idąc jadłem. Zbierałem też pełne kłosy ze ściernisk (a sporo ich tam znajdowałem), zgniatałem je w dłoniach, przewiewałem i czyste ziarna wsypywałem do ust. Nie z głodu przecież. W tej czynności ręcznego wyłuskiwania ziaren i ich zjadania jest magia wieków i tysiącleci. Powtarzałem zachowania moich dalekich przodków wyłuskujących ziarna i zjadających je na miejscu. Może któryś z nich wziął garść nasion i wysypał je bądź zgubił przy swoim szałasie i w ten sposób zapoczątkował rolnictwo?Mając zielone pojęcie o historii ludzkiego gatunku, kiedyś wymyśliłem dietę uznaną przeze mnie za najlepiej dostosowaną do naszych potrzeb i możliwości. Były w niej warzywa i owoce w dużej rozmaitości, w większości surowe, było trochę jajek, rzadko i w niewielkich ilościach jadane mięsa, trochę orzechów, troszeczkę ziaren. Niedawno dowiedziałem się, że taka dieta jest i nawet ma swoją nazwę i twórców, może zastrzeżony patent, strony internetowe i co tam tylko teraz się wymyśla. A moja idea była prosta: powinniśmy jeść to, co jedliśmy przez dziesiątki tysięcy lat, a więc do czego najlepiej dostosował się nasz organizm. W tym dopasowaniu nie mieści się tak duża ilość tak niewielu odmian ziaren traw, jaką jemy. Bułeczki z białym serem też nie; już prędzej grube kasze ze słoniną – jak za króla Ćwieczka – ale i one nie bardzo.
Przechodziłem obok pola z burakami. Nie wiem, jakiej odmiany, ale niewątpliwie były to buraki. Zdziwiony byłem niemal monstrualną wielkością samych buraków, czyli bulw korzeniowych. Jak wielki wysiłek podejmuje roślina, by je wytworzyć w tak krótkim czasie!
Hmm, właściwie dlaczego buraków nazywa się burakami? Przecież te buraki wcale nie wyglądają jak tamte buraki, ani tak się nie zachowują, spokojnie sobie rosnąc i będąc tak pożytecznymi.Porównywanie buraków do buraków jest krzywdzące dla roślin.
Na wielu polach już po żniwach, są ścierniskami z malowniczymi belami słomy, a przez ostatnie kilka dni sporo przybyło pól już zaoranych, więc o całkiem jesiennym wyglądzie. Podobne akcenty widać na plantacjach: porzeczkowe już dawno stoją puste czekając na jesień, wczesne odmiany malin się skończyły, ale dojrzewają późne, a na plantacjach aronii owoce są coraz bardziej czarne i jednocześnie przybywa kolorowych liści. Róże obwieszone są czerwonymi owocami, zarówno te uprawiane dla owoców, jak i dzikie róże przy drogach.
Przy niskim słońcu przeszedłem opuszczoną plantację czarnego bzu, tę samą, na której znalazłem maleńkie różowe kwiatki łyszczcu.
Po raz pierwszy widziałem roztoczańskie pola w tej kolorowej, złotej godzinie.
Na szczycie pagóra, w pobliżu plantacji malin ze znaną mi brzozą płaczącą, zdjąłem plecak zarządzając przerwę – miejsce było dobre do oglądania końca dnia, z widokiem na daleki horyzont, a słońce wisiało już nisko. Patrzyłem też na chmury, klasyczne cumulusy. Ich wielkość, mięsistość, niemal dotykalna materialność, także przemiany ich kształtów i barw, były piękne.
Słońce zaszło kilka minut przed dwudziestą, godzinę wcześniej niż w najdłuższe dni. Nie, nie marudzę. Dni nadal są długie i aż do października takie będą.
Idąc do wsi, nadal słyszałem prace kombajnów; pracować będą zapewne i jutro, w niedzielę, skoro zapowiadana jest zmiana pogody, a zboże mocno już jest dojrzałe.
W szarej godzinie, niemal w ciemności, doszedłem do samochodu zadowolony z decyzji wyjazdu. Dzień wykorzystałem cały, od wczesnego ranka do nocy.
Dzisiejsza trasa: chodziłem po polach na południe i zachód od wsi Gródki.
PS
To cytat ze strony https://rjp.pan.pl
»Pisownia nazw towarów, które to nazwy są utworzone od nazw własnych, podlega tym samym zasadom, co pisownia nazw innych towarów. Tak więc o ile nazwę marki towaru traktujemy jako nazwę własną, o tyle nazwa produktu danej marki jest uznawana za nazwę pospolitą i piszemy ją od małej litery.«
Więc kombajn marki Bizon, a po polach jeździły bizony. Jeśli źle interpretuję cytowaną zasadę, proszę o wskazanie błędu.