Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

piątek, 10 czerwca 2022

Roztoczańskie wzgórza

 050622

Przed przeniesieniem się do centralnej i wschodniej części Roztocza, chciałem jeszcze poznać na zachodnich granicach kilka wzgórz mających swoje nazwy. Wypiętrzenia, na wyrost czasami nazywane górami, rzadko bywają wyraźnie zaznaczone, szczególnie w tej części krainy. Trudno określić, gdzie się zaczynają i kończą ich zbocza, oraz gdzie jest szczyt, skoro równie dobrze może być w wybranym miejscu, jak i sto kroków dalej, jednak magia nazwy działa. Zarys trasy ustaliłem dość ambitnie, zwłaszcza wobec widocznego na mapie braku polnych dróg wiodących w pobliża szczytów wzgórz. Wiedziałem więc, że potrzebna będzie improwizacja, szukanie niezaznaczonych na mapie dróg, w ostateczności korzystanie z miedz. O tej porze roku, gdy zboża są wysokie (rzepak sięga głowy), polami ani nie ma możliwości, ani nie wypada chodzić. Wyjątek stanowią pola z kukurydzą, ponieważ rośliny te rosną rzędami w sporej odległości i są teraz małe, sięgają połowy łydek, można więc iść taką plantacją nie czyniąc szkód.

Ranek był mglisty i chmurny, a że prognozy mówiły o słonecznym popołudniu, po godzinie, znalazłszy ładne miejsce na miedzy pod brzozami, zarządziłem dłuższą przerwę. Teraz posiedzę tutaj, w zamian wrócę do samochodu później niż zwykle – postanowiłem. 

 




 Zadzwoniłem do kolegi, a rozmowa z nim nie trwa krócej niż godzinę. Przejaśniało się jednak wolno, dopiero około godziny szesnastej niebo na dobre wybłękitniało.

Pierwsze wzgórze, Podgórzakową Górę, znalazłem tylko dzięki wskazaniom GPS, ponieważ jej po prostu nie widać. Punkt szczytowy jest zaznaczony w pobliżu słupa energetycznego widocznego na zdjęciu. Na mapie jest, w terenie nie ma.


Drugie wzgórze, Samolejowa, była wyraźnie widocznym wypiętrzeniem. 

 



Widziałem je z różnych miejsc trasy, także z odległości kilku kilometrów, a będąc pod szczytem, na odległej linii horyzontu zobaczyłem samotne drzewo. 

 


Oczywiście od razu zachciałem widzieć je z bliska – i zobaczyłem, bo jak się okazało, rośnie pod szczytem Kopca, następnego wzgórza na mojej liście. W linii prostej dzieli je odległość sześciu kilometrów (zmierzyłem na mapie), ale doszedłem tam szerokim zakolem. Droga schodząca ze wzgórza wiodła mnie dokładnie ku drugiemu wzgórzu, ale się skończyła i dalej mogłem iść w lewo lub w prawo. Poszedłem w prawo szukając poprzecznej drogi, czyli wiodącej w „moją” stronę. Szedłem zapomnianą, zarośniętą drogą, szedłem, aż w końcu doszedłem do wioski ponad kilometr w bok, co widać na mapie. Był i plus, a jakże!: w wioskowym sklepiku kupiłem loda, smakował wyjątkowo w ten bardzo ciepły dzień. Wypatrzona za wioską droga w stronę Kopca okazała się zarastającą ścieżką między dwoma polami wysokiego rzepaku. Szedłem nią rozgarniając wychylone gałązki mokre po wczorajszym deszczu, mocząc spodnie. Później wygodnym do marszu polem z kukurydzą doszedłem na szczyt, pod gruszę widzianą parę godzin wcześniej. Teraz na horyzoncie ciemniała kępka drzew na szczycie Samolejowej. Byłem tam – powiedziałem sobie patrząc na malutkie z tej odległości wybrzuszenie na styku ziemi i nieba. 

 

Niewiele dalej na północ jest jeszcze jedno nazwane wzgórze, widać je na mapie, ale zrezygnowałem z pójścia tam. Była już szesnasta, uznałem więc, że pora wracać, zwłaszcza że chciałem zobaczyć źródło Bystrzycy.

To największa rzeka przepływająca przez Lublin, moje rodzinne miasto, rzeka znana z dzieciństwa: w letnie dni chodziłem z kolegami kąpać się w niej. Rzeka nie ma jednego wyraźnego źródła, a wysącza się powoli w rowie zarośniętym pokrzywami i czarnymi bzami.


Ostatnim wzgórzem była Kamienna Góra. Szedłem granicą pól i lasu, dopiero za szczytem, niemal niewidocznym, trafiłem na wygodną polną drogę, którą doszedłem do wioski i do samochodu. Kamieni na górze nie znalazłem, ale ładne widoki owszem. 

 

Obrazki ze szlaku.

Kwitną róże. Pierwsze widziałem rano, mokre po wczorajszym deszczu, jakby nim wymęczone, biedne, ale pachnące prawdziwie różanie, czyli delikatnie i ładnie, ładniej od zapachów zamkniętych w buteleczkach i sprzedawanych w sklepach. Później widywałem pszczoły na tych kwiatach. Jak smakuje różany miód? Czy ktoś zna smak takiego rarytasu?

 





Obok polnej drogi, między drzewami, zobaczyłem dom, a że droga prowadząca ku niemu była zarośnięta, zaciekawiony poszedłem zobaczyć dom z bliska. To było całe opuszczone gospodarstwo: drewniany dom i kilka budynków gospodarczych. Tuż przy oknach wyrosły drzewa, próg jest spróchniały, dach omszały, na podwórzu rosną zarośla, ale jeszcze widać ślady dawnych zdobień domu. Drzwi były otwarte, więc wszedłem: rozlatujący się piec kuchenny, odpadające tynki, „święty” obrazek na ścianie, pajęczyny, zapach staroci, a w kącie lampowy telewizor.

Cisza, smutek i opuszczenie.

 


W mijanym zagajniku widziałem ślady wyrębu drzew liściastych, zapewne na opał. Zostało parę pokaźnych konarów grubości uda i przedramienia, więc dość grube, dobre na opał. To nie chrust, nie cienkie i na pół spróchniałe gałązki spalające się błyskawicznie i niewiele dające ciepła. Często widuję takie pozostałości po wyrębach, a mam je za marnotrawstwo. Skoro już pozbawiono drzewo życia, należy drewno starannie wykorzystać. Na miejscu niech zostaną tylko cienkie gałązki, będą domem i pokarmem dla wielu zwierząt, a później użyźnią ziemię. 

 


Widziałem kilka kęp niezapominajek polnych, wyjątkowo dużych jak na swoją zwykłą mikroskopijną miarę, ale fotografie mi się nie udały. Te kwiaty są ujmująco ładne, niebo w nich jest, pole i uśmiech lata.

Próbowałem zrobić zdjęcie śpiewającemu skowronkowi, ale aparat go nie widział; zobaczył jednak jaskółkę. Patrzyła na mnie, byłem blisko, ale nie uciekała, przyzwyczajona do ludzi. Jaskółki są najweselszymi najwdzięczniejszymi i najpiękniej latającymi ptakami. Są jednym z symboli lata.

 


Przy drodze, na brzegu pola, widziałem kupę śmieci. Jak się okazuje, do pozbycia się ich wcale nie jest potrzebny las. 


 Droga nagle skręca wchodząc na pole by ominąć kałużę. Kiedyś był to zwykły widok, zwłaszcza na lessowych ziemiach Lubelszczyzny, teraz przywołuje wspomnienia dzieciństwa, czasów, gdy mało było wsi do których wiodły asfaltowe drogi. Pamiętam takie grząskie miejsca, po deszczach praktycznie nie do przejechania. Kałuże, czasami z zieloną wodą, były na nich niemal zawsze. Bywało, że właściciel sąsiedniego pola kopał poprzeczne rowy na polu żeby inni nie mogli przez nie przejeżdżać. Utwardzano takie miejsca rzucając w kałuże gałęzie, popiół lub gruz. Takich dróg i miejsc już się niemal nie spotyka, chyba że na mało używanej polnej drodze gdzieś w zapadłym zakątku Roztocza.


Nowy to dom, czy stary po remoncie?

Trasa: Wyruszyłem z wioski Cieślanki na zachodnim Roztoczu. Idąc przez Podgórzakową Górę i wzgórze Samolejowa doszedłem wisi Majdan Grabina. Następnie przez wzgórze Kopiec zawędrowałem do wsi Zakrzówek Wieś. W wiosce Sulów odnalazłem źródło rzeki Bystrzyca. Minąłem wieś Blinów Drugi, wszedłem na Kamienną Górę i z niej wróciłem do wsi Cieślanki.

Statystyka: w osiem godzin przeszedłem 25 km, a przerwy trwały cztery godziny.

 


 





















wtorek, 7 czerwca 2022

Wrażenia i chwile

070622

Na blogu „Ewelina czyta” i na portalu „Lubimy czytać” ukazała się recenzja mojej książki „Wrażenia i chwile”. Autorką recenzji jest właścicielka bloga, Ewelina Górowska. Niżej publikuję tekst jej recenzji, a pod nim swój komentarz.

* * * * *

Krzysztof Gdula- Technik na emeryturze, ojciec trójki dorosłych dzieci. Czas wolny wypełnia muzyką klasyczną, literaturą, górskimi wędrówkami i pisaniem. Lubi polne drogi, Bacha, wieczory nad książką i daleki horyzont. Jest autorem dwóch książek o górach, są to "Sudeckie wędrówki" i "Góry Kaczawskie słowem malowane" oraz powieści "Miłość, muzyka i góry".

(Źródło: Okładka książki)


Ta książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwilach, które przychodzą, trwają moment i odchodzą, jakże często niezauważone przez nas i niedocenione, a przecież nierzadko niosące tak bardzo nam potrzebne w życiu piękno.

Słowa i wrażenia – dwa tworzywa, z których budowałem te teksty.

Zapisanie słów, każdych słów, i późniejsza możliwość ich odczytania, jest czymś niesamowitym, graniczącym z magią, którą na pewno odczuwał kiedyś człowiek niepiśmienny, patrząc na tekst, ale zapisanie słów wyrażających wrażenia, stan ducha, nasze uczucia, jest magią najczystszą.

(Opis autora)


Żyjemy w zwariowanym świecie, w którym nieustannie zalewa nas potok nowych informacji. Zapamiętujemy co raz więcej zbędnych faktów, ale czy zastanowiliśmy się kiedyś, jaki to ma to sens, czy warto przechowywać w pamięci setki danych, które jutro będą już nieaktualne?

Zatrzymajmy się więc w tym szalonym biegu i odpowiedzmy sobie na kilka pytań.

Czy w naszej pamięci wyrył się obraz kwitnącej magnolii?

Czy pamiętamy zapach, który towarzyszył nam w najważniejszych chwilach naszego życia?

Czy schowaliśmy w sercu obraz wschodzącego słońca nad ukochanymi górami/morzem/jeziorem/parkiem itd.?

Czy pamiętamy tekst piosenki/wiersza, który sprawił, że zatrzymaliśmy się, choć na chwilę i zastanowiliśmy się nad ulotnością, a zarazem niezwykłością danej chwili?

Pewnie nie...

Dlatego też najnowsza książka pana Krzysztofa Gduli jest idealna, by zatrzymać się, choć na chwilę, przymknąć oczy i przywołać w pamięci ulotne chwile i momenty, o których nie pamiętamy na co dzień.


"Wrażenia i chwile" to zbiór krótkich felietonów o celebracji chwili, która przychodzi, trwa moment i odchodzi, często niezauważona i niedoceniona a zostawiająca głęboki ślad sercu, jest to w pewnym sensie opowieść o przeżywaniu zwykłych dni.

Książka ma 320 stron (format A4), a teksty nie są ze sobą bezpośrednio związane, więc można je czytać w dowolnej kolejności, co dla mnie było dużym ułatwieniem- mogłam sobie dobrać tekst idealnie pasujący do aktualnego samopoczucia, nastawienia i spojrzenia na świat w danym momencie.

Nie spodziewałam się, że ta książka tak bardzo mnie urzeknie a zarazem zaskoczy i sprawi, że niejednokrotnie w moich oczach pojawiły się łzy- czytając ją, czułam się, jakbym oglądała to, o czym pisze autor na własne oczy, przeżywała razem z nim rozterki i radości każdego dnia. 

Wielkim zaskoczeniem dla mnie był wysnuty wniosek- jak bardzo jesteśmy z autorem do siebie podobni, jak podobnie odbieramy otaczającą nas rzeczywistość, jak nasza wrażliwość jest zbliżona (poniżej zamieściłam fragment, który wyjątkowo mnie urzekł, pobudził wspomnienia, obudził schowaną na dnie serca tęsknotę). Czy określenie "magiczna" będzie tutaj adekwatne, a może bardziej "czarująca, nietuzinkowa i zaskakująca" będzie odpowiedniejsze? Ta książka taka właśnie jest... nieoczywista.

Mam milion pytań w głowie i niewiele odpowiedzi na nie- sama jestem zaskoczona, że na zaledwie trzystu stronach można ukryć tyle piękna i emocji. Ja jestem zachwycona tą książką.


Książka do nabycia bezpośrednio u Autora lub poprzez Allegro.


Czy polecam?

Zdecydowanie tak. Osobiście jeszcze nigdy nie spotkałam się z tak pięknym opisem przeżywania dnia codziennego. Czyta się ją ekspresowo. Wciąga, intryguje i inspiruje do przeżywania danej chwili całym sobą.


POLECAM...


"W gorącym słońcu ostatnich dni zboże dojrzało błyskawicznie i pokazuje mi się teraz najpiękniejsze. Jadąc, patrzę na te złociste łany z niezaspokojoną zachłannością, z przyjemnością i dziwnym ciepłem w piersi. Przymiotnik "złociste" wydaje się banalny przez nadużywanie, ale nie znajduję trafniejszego, a to z powodu odczuć, jakie budzi we mnie widok dużego pola dojrzałego zboża w słoneczny dzień. To trochę tak, jakbym patrzył na... złoto? Przecież nie, ale jednocześnie jest tutaj malutkie "tak", co doskonale zrozumie rolnik z powołania. Widok tych pól budzi uśpione na co dzień, nieodczuwane wspomnienia, tęsknoty, skojarzenia, a wszystko jakby nie moje, a podsunięte mi przez... kogo? Czasem myślę, iż odzywają się we mnie w takich chwilach pokolenia moich przodków od wieków uprawiających ziemię i kochających ją, że owa siła przyciągająca mnie do tych pól jest od nich, przekazana mi tajemnym sposobem abym pamiętał skąd jestem. Pamiętam."

- Krzysztof Gdula "Wrażenia i chwile" str. 132


Za możliwość poznania tej wyjątkowej książki serdecznie dziękuję Autorowi.


* * * * *

Ewelino, dziękuję, dziękuję! Sprawiłaś mi wielką przyjemność swoją recenzją. Zawsze w głowie autora czai się obawa o sposób przyjęcie jego książki i jednocześnie pragnienie docenienia. Wszak książka, zwłaszcza o takiej zawartości, mieści cząstkę jego ducha. Akurat ta mieści niemałą cząstkę, w istocie jest książką o mnie.

Tutaj wypadałoby mi dodać, że we „Wrażeniach o chwilach” zawarłem lepsze swoje chwile i lepszą stronę siebie. Są i te gorsze, ale jednym z celów pisania – tego nie kierowanego do czytelników, a do mnie samego – jest przekonanie o wielkiej wartości tych lepszych chwil; szczególnie wtedy, gdy nie są liczne w naszym życiu.

Drugi cel mojego pisania opisałaś we wstępie: to forma ucieczki od niedobrych cech świata i próba, właściwie nieustające próby, znalezienie piękna w spotykanych i doświadczanych drobiazgach.

W sposób nieco idealistyczny, jak to zwykle bywa u poetów, ale piękny sposób opisał te starania William Blake:


Ujrzeć świat w ziarenku piasku,
I niebo w polnym kwiecie,
Zamknąć w swej dłoni nieskończoność,
A wieczność w jednej godzinie.


Ideał, do którego można dążyć by ratować się przed szaleństwem świata.

W znacznej mierze nasze sposoby obrony są zbieżne: to literatura :-)

 


 

czwartek, 2 czerwca 2022

Zachodnie krańce Roztocza

 290522

Czterdziesty wyjazd na Roztocze, mały jubileusz. Zastanawiałem się, na ile poznałem tę krainę, i uznałem, że niewiele. W moim rozumieniu znać okolicę, to znaczy wiedzieć, gdzie prowadzą drogi i szosy, jaką wioskę widzę w oddali, co jest za tamtym wzgórzem, a żeby nabyć takiej wiedzy, przy mojej słabej pamięci i orientacji w przestrzeni, muszę przejść ją wzdłuż w szerz kilka razy. Nieźle znam okolice dwóch czy trzech wiosek, słabo może trzecią część obszaru Roztocza. Więcej niż połowa tej krainy jest mi zupełnie nieznana.

Nie znalazłem informacji o powierzchni polskiej części Roztocza, a po obejrzeniu map oszacowałem ją na około 2500 kilometrów. Dla porównania: Góry i Pogórze Kaczawskie mają wielkość około tysiąca kilometrów, spędziłem tam blisko 190 dni, a uznaję, że nieźle znam połowę. Powinienem zaznaczyć tutaj, że częstokroć wolę powrót w znane ładne miejsca niż wyjazd w nieznane, chociaż możliwe, że działa tutaj moja metodyczność w poznawaniu krain. Całego Roztocza nie poznam, nie mam takiego zamiaru i nic dalekosiężnego nie planuję, po prostu chodzę.

Jest poniedziałek, dzień po wędrówce. Wybieram zdjęcia, nazywam je i zapisuję, a patrząc na nie czuję chęć pójścia w drogę. Zazdroszczę sobie wczorajszemu bycia tam i czynię wyrzuty za zbyt krótkie chodzenie, patrzenie teraz oceniane jako powierzchowne, przeżywanie dzisiaj uznane za niedostatecznie głębokie. Chciałbym więcej i silniej, chciałbym… czego? Zachłyśnięcia się do dna płuc i ducha. Chciałbym niemożliwego, tłumaczę się przed sobą, ale tak naprawdę wierzę w możliwość przeżycia urody świata i swoich chwil tak mocno, jak mi się marzy, a może po prostu jak tego potrzebuję.

Dzisiaj ponownie byłem na zachodnim krańcu, blisko Kraśnika, miasta granicznego dla tej krainy. Coraz częściej spotykane okolice równinne lub nader niewiele pofałdowane niskimi pagórami poświadczają wędrówkę krańcami Roztocza. Wkrótce wyruszę na południowy wschód, w nieznane mi rejony.

Zarówno w Sudetach, jak i na Roztoczu, zdarza mi się jechać gdzieś z powodu jednego widoku, który spodobał mi się tak bardzo, że pamiętam o nim i chcę wrócić. Któregoś dnia w czasie jazdy samochodem mignął mi widok uroczego zakątka, a że miejsce zapamiętałem, dzisiaj zaparkowałem w Studziankach, pobliskiej wiosce, mając zamiar spokojnie i dokładnie poznać miejsce. To niewielki obszar wyjątkowo ładnie pofałdowanych wzgórz i malowniczych miedz z kępami drzew; ma nie więcej jak kilometr kwadratowy, a spędziłem tam trzy godziny. Dopisuję go do swojej listy najładniejszych miejsc Roztocza. Wyjątkowa to lista nie tylko dlatego, że jest moja własna, ale także z powodu niewymieniania tego zakątka przez żadne przewodniki – jak równie uroczych miejsc pod Tokarami czy Gródkami.

To moje Roztocze w najgłębszym znaczeniu tego słowa.

Oglądając zdjęcia pamiętajcie, proszę, o zniekształcaniu krajobrazu przez obiektyw: różnice wysokości wydają się mniejsze, a drugi plan bardziej odległy.











Obrazki ze szlaku.

Głogi i lilaki już przekwitają, a ja nie zdążyłem przejrzeć się ich kwiatom. Stanowczo za krótko trwa kwitnienie.


A propos lilaków: ich naukowa nazwa to syringa. Słowo jednoznacznie kojarzące mi się z Grecją i mitologią, a dalej z miłością, muzyką i słońcem.



Widziałem przepiękne (każdego kolejnego roku wydają się ładniejsze) kwiaty kaliny koralowej i pierwsze w tym roku chabry. Piękne, duże, swojskie, przyciągające wzrok urodą, ale i budową… techniczną. Tak je widzę i tak nazywam. Kojarzą mi się ze skomplikowaną i precyzyjną konstrukcją. Klękałem przy niezapominajkach polnych kępami rosnącymi przy miedzach, chcąc przyjrzeć się ich maleńkim kwiatom. Próbowałem zrobić im zdjęcia, ale żadne się nie udało, aparat ich  nie dostrzega i wyostrza obraz na trawiaste tło. Kwitną maliny; ich kwiaty nie są urodziwe, ale za to z owoców roślina może być dumna. Apetyt ostrzę nie tylko na maliny: patrzę też na czereśnie szacując ich urodzaj. Już niedługo zacznę ucztowanie. 

Idąc drogą biegnącą brzegiem lasu wszedłem między drzewa i zobaczyłem wyjątkowo ładny wąwóz. Był pierwszym niezaśmieconym (jeśli nie liczyć jednego worka po nawozie) wąwozem widzianym na Roztoczu. Mieszkańcy sąsiedniej wsi nie śmiecą, czy łatwiej im zasypywać śmieciami inny las? Ciekawe.

Liczyłem owoce tarniny licząc – jak co roku – na zrobienie soku; może tym razem nie skończy się na planach?


Stary płot podobny jest do starego człowieka: chyli się ku ziemi mimo napraw, w końcu znika.

 


 Zboża na polach mają już kłosy, źdźbła są na tyle wysokie, że falują na wietrze. Łany jęczmienia przykuwają wzrok połyskliwą, chybotliwą, falującą zielenią. Podobne są do materii utkanej z włochatych nitek. 



 Nad polami z kwitnącym rzepakiem słychać buczenie pszczół. Trwa u nich wytężona praca. Przyszła mi do głowy myśl o naszym okradaniu tych owadów.

Wzrost zbóż jest tak naprawdę dzianiem się najważniejszym, najpierwotniejszym. Jest kontynuacją odwiecznego cyklu życia. W dawnej Polsce istniał bezpośredni związek między żytem a życiem: ziarna żyta umożliwiały życie, dlatego te dwa wyrazy mają ten sam rdzeń. Idąc wioskową ulicą widziałem rozsypane ziarno na poboczu. Szkoda mi było tego zmarnowanego dobra. Schyliłem się, wziąłem kilka ziaren, rozgryzłem je i poczułem charakterystyczny mączny smak. Od lat chleb, najczęściej żytni, jest dla mnie podstawowym składnikiem diety.


Widziałem kilka lip na polach, skręcałem ku nim chcąc obejrzeć je z bliska. Jedne rosły na między, omijane przez właścicieli pól rozrosły się szeroko, dwie inne są systematycznie przycinane. Na zdjęciu widać stare i nowe odrosty – ślady przegrywanej walki drzewa z człowiekiem.

 



Blisko siebie stoją we wsi dwa domy. Jeden jest wielki, wygodny, nowoczesny, z wszelkimi wygodami, drugi malutki, ciemny, stary, opuszczony, a przecież kiedyś był powodem do dumy właścicieli i przez lata rozbrzmiewał dziecięcymi głosami. Ciekawe, ile maluchów plącze się po licznych pokojach tego nowego...

Te dwa domy różnią się właściwie wszystkim, a przecież czas ich budowy dzieli nie więcej jak sto lat, raczej mniej. Jedno długie życie ludzkie, w czasie którego tak wiele się zmieniło.

Były oczywiście tak drogie mi polne drogi.

 



 Patrząc na drzewa, wspominam obrazy wojny widziane w internecie. Obok ruin domów i fabryk, stosów przepalonych wraków (z których wiele kosztowało miliony dolarów) i gigantycznych gór śmieci wszelakich, w które azjatyccy Hunowie zamienili dorobek życia naszych sąsiadów, widuję okaleczone i uśmiercone drzewa.

Na wojnie giną ludzie, zwierzęta i drzewa.


Trasa: zachodnie Roztocze, okolice wsi Studzianki.

Przeszedłem 17 km w czasie sześciu godzin, a przerw miałem wyjątkowo dużo, bo 4,5 godziny.