Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

niedziela, 25 czerwca 2017

Moje drogi


240617

Potrzeby drogi nie uczymy się, my się z nią rodzimy. Tkwi ona w nas głęboko, jest częścią dziedzictwa ludzkości, spadkiem po odległych przodkach, do którego w każdym pokoleniu dodajemy nowe treści. Właśnie tej przemożnej chęci zobaczenia co jest dalej, pójścia za horyzont, ludzkość zawdzięcza szybkie zaludnienie całej Ziemi i późniejsze wyprawy Kolumba, da Gamy, Magellana, wędrówki na dziki zachód Stanów, dotarcie do najbardziej niedostępnych miejsc Ziemi. Jej zew objawia się tak trudną do opisu tęsknotą budzoną dalekim horyzontem, widokiem drogi niknącej w oddali, ale i w innej skali odczuwanymi wrażeniami przy patrzeniu na rozgwieżdżone niebo lub na ptaki szybujące w bezmiarze nieba. Droga jest synonimem naszych życiowych wyborów, naszej drogi życia. Idąc nią odczuwamy jedność ze światem i naszą naturą, znajdujemy spełnienie, a z nim spokój.

Wracając z parodniowych wyjazdów w góry bywa, że odczuwam zmęczenie drogą, nasycenie się dalą, czuję chęć posiedzenia w fotelu z książką w ręku, bycia nieruchomym, ale też wiem, że szybko, już po paru dniach, wróci tęsknota i chęć pójścia w dal. Godzę się na tę przemianę, a nawet witam ją z uśmiechem, ponieważ odczuwana tęsknota nie przynosi smutku, będąc podobna raczej do oczekiwania miłosnego spełnienia. Gorzej, gdy to oczekiwanie przedłuża się: budzi się wtedy niepokój i ta gorsza tęsknota, szarpiąca, dokuczliwa, nakazująca mi iść bez względu na okoliczności i warunki.

Szczególnie wtedy droga nabiera cech kobiecych; czasami myślę, że dzieje się tak nie bez powodu, że w ten sposób droga chce silniej na mnie wpłynąć, skuteczniej wołać.

Droga, jedna z moich miłości.




Niżej wklejam fragmenty tekstów o drogach z ostatnich paru lat.



Na zakończenie wędrówki zobaczyłem drogę, taką zwykłą polną drogę: przez chwilę przytulała się do świerków lasu, by zaraz porzucić je beztrosko i skręcić na otwartą przestrzeń pól. Przecinała je śmiałą linią, zapraszająca, wołająca, i ginęła za szczytem wzniesienia. Była zwykłą zimową drogą, mokrą i szarą wśród szaro-brązowych pól, ale nawet nie mając urody swoich letnich sióstr wystrojonych zielenią i polnymi kwiatami, ciągle miała to, co tamte: nostalgiczny urok wołający wędrowca. Nie mogłem odjechać nie odpowiedziawszy na jej wołanie.



Gdy patrzę na wąską i mało znaną, czasami nawet bez numeru, szosę meandrującą wśród pól, lasów i wzgórz, mam wrażenie jej lekkości, zwiewności nawet; wydaje mi się, że ta droga ledwie dotyka zieleni traw, że silniejszy powiew wiatru może ją zdmuchnąć, na powrót czyniąc ziemię dziewiczą. Takie drogi są jej przyjazne: ocienione jaworami wspinają się bez protestów na pagóry i ochoczo opadają w doliny, wymijają stare domy i odwieczne kamienie, skręcają ku małej wiosce schowanej w fałdzie ziemi, wiosce, o której nikt nie pamięta poza nimi i garstką mieszkańców. Takie drogi uśmiechają się do podróżującego, są ciekawe ludzi i świata wokół.

Autostrada jest inna: obca, wyniosła, pyszna, ignorująca krajobraz. We wzgórzach ryje głębokie wąwozy wyglądające niczym rany ziemi zadane pługiem olbrzyma, dziurawi góry, zasypuje doliny lub wznosi się nad nimi estakadami, odsuwa się od ludzkich siedzib poboczami i ogrodzeniami, pędząc nieprzytomnie i nic nie widząc wokół siebie z wyjątkiem niedosiężnego horyzontu. Ją tylko pęd interesuje i pochłaniane kilometry.



Przyciągają mój wzrok i radują go swoją zwiewnością i beztroską, gdy biegną obok mnie, jasną nitką przecinając kępy zmierzwionych traw. Są opiekuńcze, gdy dwiema swoimi odnogami biorą w objęcia kępę brzóz; fantazyjnie wiją się między drzewami i wzgórkami, beztrosko wpadają pod koła i tam giną, lub cudem odnajdują się ponownie. Czuję osamotnienie, gdy szukam tej zgubionej między zaroślami, a gdy pojawia się, zwykle wypływając zza drzew w niespodziewanym miejscu, przez moment patrzę na nią nieufnie, nie mając pewności czy jest tą szukaną, moją, czy może tamtą zgubiłem znajdując inną, obcą, ale już po sekundzie czuję i wiem, że jest moją nawet będąc inną.

Kapryśne, nieprzewidywalne, zmienne, urocze ścieżki widziane z okna pociągu.



Czasami chciałbym posiedzieć gdzieś, pogapić, zamyślić się z wzrokiem utkwionym w niebieską dal, posłuchać chwili i spróbować zjednoczyć się z nią tak ściśle, jak to czasami udaje się mi, nawet nierzadko tak robię, ale jednocześnie coś mnie goni dalej: pójść za szczyt wzniesienia, za zakręt drogi, jeszcze dalej. Więcej zobaczyć, bardziej zachłysnąć się przyrodą, widokami, drogą - niecierpliwość i zachłanność.

Droga… To ona tak kusi, ona woła mnie każdym swoim zakrętem, każdym szczytem; błotnista, czy kamienista, szara pod burym niebem czy wystrojona słońcem - woła, a ja idę za jej głosem niczym ten owad kuszony feromonem kochanki w wiecznie żywej nadziei spełnienia.



Po minięciu domów wioski wszedłem na uroczą dróżkę polną celującą prosto w niebo. Gdy już zaprowadziła mnie w jego pobliże, skręciła pod niskimi gałęziami rosochatej sosny i wbiegła między drzewa lasu roztrącając jedne i omijając drugie. Zatrzymałem się i odwróciłem: niskie i bliskie gałęzie sosny dawały kontrastową ramę dla dali, ku której wzrok biegnie radośnie jak zawsze, gdy goni odległy horyzont, a niżej wystawały z fałd ziemi, niczym rodzynki z rosnącego ciasta, dachy domów od których prowadziła mnie moja droga. Wszedłem między drzewa małego lasku, a ona już wybiegła na łąkę, już wspięła się na szczyt wzniesienia i znikła mi z oczu. Gdy doszedłem tam, była tuż za szczytem, jakby czekała na mnie, ale zaraz pobiegła w dół roześmianą, uciekającą mi z pod nóg wstęgą. Słońce wyszło zza chmur, droga mijała kwitnące właśnie brzozy, a ja patrząc na nią pomyślałem, że mając ten jej uśmiech mam wszystko co mieć mogę, bo o ile góry są niezaspokojonym pragnieniem, o tyle droga jest dążeniem i poszukiwaniem. Symbolem losu.

Proste i kręte, leśne i polne, suche i błotniste, trawiaste i kamieniste, przysypane śniegiem lub liśćmi, wyraźne i niknące wśród drzew lub na łące, samotne lub splątane z innymi; okolone miedzami lub drewnianymi płotami, prowadzące gdzieś, albo nigdzie – drogi kaczawskie. Moje drogi.



Szedłem drogą wśród pól, jedną z tych dróg, które mają dar przywoływania mnie nawet z daleka; często słyszę głos drogi, a mimo iż tak cichy, jest przemożny. Wtedy gdy tylko mogę, pakuję plecak i jadę do niej. Szedłbym nią nawet gdyby nie wołała mnie, bo sam jej urok, tak tajemniczy i nieodparty, wystarczy, bym czekał z utęsknieniem na spotkanie. Droga biegła przede mną uroczymi meandrami, ocieniając się kępami drzew, przeskakując kałuże, chowając się pod kasztanowcem obsypującym ją połyskliwym brązem swoich owoców, lub otaczając się zielonymi miedzami pachnącymi ziołami. Niezdecydowana i kapryśna, jak wszystkie jej siostry, przytuliła się do ściany lasu, przez moment nawet wbiegła między drzewa, by nagle zmienić zamiar i znowu biec polem po łagodnym zboczu góry celując w błękit nieba. Moja droga, moje drogie drogi.

Ta jedna zdradziła mnie. Rozpłynęła się wśród zarośli, znikła niczym Syringa goniącemu ją Panowi, zostawiając mnie samego, ale nie miałem do niej żalu wiedząc o kapryśności piękna. Wyciągnąłem mapę, rozejrzałem się wokół, wybrałem kierunek i poszedłem.



Po lewej wznosiło się niewielkie samotne wzgórze wśród pól. Przyciągało wzrok. Szubieniczna – przeczytałem na mapie. Dziwna nazwa. Nie można było nazwać tego ładnego wzgórza inaczej? Wspomniałem Storczykowe Wzgórze, brzydsze od tego, ale dzięki magii swojego imienia wołające wędrowca. W pobliżu tego wzgórza usiadłem na miedzy, piłem herbatę i patrzyłem na drogę wybiegającą zza horyzontu, mijającą mnie i biegnącą ku odległym wzgórzom. Przysiągłbym, że w nieruchomym pędzie, w lekkich zakrętach, widzę jej uśmiech. Uśmiechnąłem się w odpowiedzi.

A później zostawiła mnie samego na polu, jak tyle innych jej sióstr: po prostu skończyła się na brzegu pola.



Wędrowałem jedną, ale tysiąckroć powtórzoną drogą.

Biegnie przodem, ogląda się na mnie, a ja w tych jej spojrzeniach przez ramię czytam chęć większego podobania się. Idę wpatrzony w nią, uśmiechem odpowiadając na jej śmiech. Jesteś piękna, szepczę cicho, tylko dla siebie, ale przecież wiem, że ona słyszy mnie. Słyszy, wszak to jej radosną odpowiedź czuję w sobie. Teraz, w zimie, gdy świat tak mało ma kolorów i słońca, droga czarodziejskim sposobem zachowuje swoją dziewczęcą urodę, a nawet gdy zdarzy mi się spotkać ją nieładną (rzadko, ale zdarza się to), ona w jakiś przedziwny sposób odbiera mój zawód sobą, przekształca go i odsyła do mnie jako swój smutek budzący we mnie poczucie winy, a za nim potrzebę zaprzeczenia pierwszemu wrażeniu. Mówię jej, jakby zawstydzony: nie słuchaj mnie, pójdę za tobą. I idę, a droga przestaje być brzydka.

Czasami zdarza się coś, co dziwi mnie: oznaki zmęczenia nią. Martwię się tym moim odczuwaniem, ale droga chyba lepiej mnie zna niż ja znam siebie, bo jest spokojna, pewna siebie i swojej władzy nade mną. Lepiej ode mnie wie, że już po kilku dniach usłyszę jej szept, a po kilku tygodniach będę chciał biec do niej, słysząc jej ciche, ale dla mnie przemożne, wołanie budzące we mnie trudną do opanowania tęsknotę.



Szedłem, a droga szła ze mną. Zatrzymałem się i obejrzałem, droga zamarła w bezruchu. Ruszyłem, ona bezszelestnie ruszyła także. Uśmiechnąłem się: nie dała się złapać w ruchu, ale kiedyś, gdy obejrzę się dostatecznie szybko, złapię ją na podkradaniu się za mną.



Drogi i dróżki pokrywają gęstą siecią naszą ziemię, ale trudno w ich układzie dopatrzyć się planu, jakichś szerszych zamierzeń. Są kapryśną, nieprzewidywalną, nierzadko rozrzutną, plątaniną tworzoną lokalnie przez ludzi chcących przejechać do sąsiedniej wioski, na stację kolejową, do kościoła czy na drugą stronę rzeki. Zapewne nawet wtedy, gdy były jedynymi drogami łączącymi ludzkie siedziby, nikt nie znał je wszystkie, jako że używano jedynie nieliczne, te „swoje”, i tylko wielkie zdarzenie, wojna lub nadzieja na zysk, goniły ludzi poza znane granice, a wtedy potrzebna była dobra znajomość tej poplątanej sieci.

Drogi, jak wioski, bywają wieczne, istniejące od zawsze, czyli odkąd ludzie osiedlili się tutaj, Drogami takimi można było iść daleko, poprzez wiele wsi, przez lasy i góry, aż do miasta na krańcu świata. Teraz różne fragmenty tych dróg spotkały odmienne losy: niektóre nadal są wykorzystywane do lokalnego ruchu, czasami nawet dorobiły się asfaltowej nawierzchni, inne, z różnych powodów niepotrzebne, zostały zaorane lub po prostu opuszczone. Ich role przejęły szosy, ale o ile stare trakty skrupulatnie liczyły kilometry wybierając najkrótsze połączenia, szosy baczą raczej na szybkość, a im są szersze, tym bardziej ignorują odległości i oddalają się od ludzkich siedzib.

Były i nadal są drogi służące rolnikom do przewozu plonów ziemi. Wychodząc spod wrót stodół, biegną brzegami pól, coraz mniej widoczne, w końcu rozpływają się na granicy kolejnego pola lub łąki. Znam je dobrze i lubię, mimo iż wiele razy zostawiały mnie samego gdzieś pod lasem, wśród pól. Inne drogi zmieniają swoje przeznaczenie – jak ta wygodna szutrowa droga poznana dzisiaj: już nie łączy odległych wiosek i miast, a w lesie zamkniętym dla podróżnych służy do wywozu drewna.

Wiele dróg trwa w zapomnieniu. Powoli zarastają trawą a nawet drzewami, słuchając już nie skrzypienia wozów i pokrzykiwania woźniców, a buczenia owadów i śpiewu ptaków. Niektóre ratuje od zapomnienia ciekawość turystów: idą zobaczyć drogę mającą swoją nazwę – ostatni ślad dawnej świetności, nierzadko bogatej historii. Dzwonkowa Droga, Celna Ścieżka, Czarcia Droga, Miejska Ścieżka, Brzozowa Droga – echa turkoczącej kołami przeszłości.



Ten weekend, dwa dni łażenia po kaczawskich wzgórzach, zapamiętam także z powodu polnych dróg.

Szukałem je, znajdowałem i gubiłem; trafiałem na niezaznaczone na mapie albo daremnie szukałem tych zaznaczonych; były kapryśne albo i zwodnicze, skoro po prostu kończące się gdzieś na łące lub przy świerku w lesie. Cóż, dla ich urody wybaczam wady.

Kaczawskie drogi…

Jeśli tylko nie są rozjeżdżone przez maszyny leśników zostawiających za sobą wyrżnięty las, podobają mi się wszystkie, ale oczywiście mam w tych górach dróżki wyjątkowo lubiane i pamiętane. Nawet nie muszę oczu zamykać, żeby stojąc na brzegu lasu zobaczyć jedną z nich, dwoma wąskimi śladami opasującą zbocze wzgórza przy brzozowym zagajniku. Wzrokiem biegnę za nią, a ona celuje w niebo i na jego tle kończy się. Czuję w sobie ciekawość i pragnienie poznania jej, idę więc za nią po stoku, a gdy jestem wyżej, tam, gdzie droga dotyka nieba, gdy wydaje mi się, że i ja zaraz go dotknę, horyzont ucieka otwierając przede mną dolinę. To czarodziejska chwila, chwila nagłego otworzenia się rozległego widoku – jakby ta pojawiająca się przede mną dolina została stworzona właśnie w tej chwili.

Moja droga czekała na mnie za szczytem, a teraz, widząc mnie, wbiega między szpaler głogów i róż, przeskakuje cienie dzikich czereśni i wpadając między domy wioski, znika mi z oczu. Szukam jej po drugiej stronie doliny, ale nie znajduję. Po chwili uśmiecham się, bo wydaje mi się, że spomiędzy domów słyszę jej radosny śmiech.

Ta droga przynajmniej doprowadziła mnie do wioski, a ileż to razy szedłem prowadzony którąś z nich, ufając jej, a ona zostawiała mnie samego gdzieś na polach lub w lesie! One są płoche i figlarne, bywają oszukańcze, ale dla ich uroku godzę się na każdy ich psikus. Z właściwym dla nich wdziękiem wołają mnie, a ja, widząc ich uśmiech, zapominam o wszystkim i idę wpatrzony w nie.



Dlaczego Góry Kaczawskie? Dlaczego te pagórki, na wyrost nazywane górami?

Może przywiódł mnie tutaj ten chłopak, który kiedyś biegał po polnych drogach i miedzach podlubelskiej wsi, drogach nieco podobnych do kaczawskich? Może chodzę tymi drogami, bo mało jest we mnie zdobywającego mężczyzny, a w tych górach nie ma co zdobywać? Może chodzę nimi, bo więcej we mnie Amfiona niż Zetosa?.. Te góry przemierza się, poznaje, kontempluje, w tych górach zakochuje się, a nie zdobywa. To one zdobywają wędrowca. Czarują swoim urokiem, ale tak, jak nieświadomie, a nawet niechcący, czyni to kobieta śliczna swoją kobiecością; kobiecością, którą najpierw trzeba odkryć, żeby zostać nią olśniony, bo ta jej cecha nie jest na pokaz, nie rzuca się w oczy, będąc dla mężczyzn potrzebujących nade wszystko ciepła. Nie przypadkiem piszę tutaj o kobiecie: kaczawskie wzgórza i drogi mają dla mnie cechy niewieście, myślę o nich i piszę jak o kobietach. Szczerze mówiąc, to i o zorzy porannej, o strumieniu i o mojej mirabelce myślę jak o niej. Cóż, w końcu jestem facetem, a w moim odczuciu istotną cechą męskości jest zauroczenie kobiecością. Jest we mnie jakaś nić łącząca fascynacje kobiecym uśmiechem z kaczawskimi drogami. One uśmiechają się do mnie, gdy idę nimi, a gdy jestem od nich daleko, wołają mnie. Słyszę ich głos w sobie; jest dziwną, bo przyjemną w odczuwaniu, tęsknotą, jest nieugaszonym pragnieniem, a ostatnio i oczekiwaniem jesieni wyznaczającej początek moich wędrówek. Gdy po raz pierwszy poczułem w sobie to oczekiwanie, byłem nie tylko zaskoczony, ale i rozbawiony: czekać na listopad!:)

Są i inne powody. Dziwnie silne identyfikowanie polnych dróg z drogami życiowymi i wędrówki nimi jako synonimu życia; także poczucie swobody i jednocześnie prostoty życia na szlaku, skoro wystarczy iść, a iść można gdzie oczy poniosą. Odczuwam też pragnienie najzupełniej irracjonalne, ale przecież najpiękniejsze: pragnienie dotknięcia horyzontu. Nie jestem pięknoduchem ani poetą, wcale: najgłębszym źródłem tego pragnienia jest inne pragnienie - zostawienia tego i tamtego za sobą, więc ucieczki, ale i oczyszczenia. Będąc wyrazem mojej potrzeby kontaktów z przyrodą i z pięknem, moje wędrówki są więc też swoistym katharsis.

Raz jeden widziałem miejsce wsparcia tęczy o ziemię, raz jeden dotknąłem horyzontu. Naprawdę! W górach jest to dość proste: wystarczy podejść pod wyraźny, ostro zarysowany grzbiet, przy jego szczycie kucnąć albo położyć się, i wyciągnąć rękę do najwyższego miejsca – tego, które dotyka nieba. Dotknąłem. W dotyku horyzont do złudzenia przypominał … trawę:)



Wiele razy zastanawiałem się nad najgłębszą przyczyną mojej potrzeby wędrówek, wiele podawałem możliwych wyjaśnień, ale tak naprawdę nie wiem, co mnie ciągnie na szlak. Droga jako symbol życiowej drogi, jej przemierzanie jako wyraz potrzeby zmian, dziania się, dążenia do celu? Może moje włóczenie się zaspakaja jakąś cząstkę potrzeby wolności, nieskrępowanej swobody? Nie wiem. Wiem, że kocham drogę i że wobec jej uroku jestem bezbronny i bezradny. Droga ma dla mnie cechy kobiece, co doskonale tłumaczy moją bezradność, jakże męską, także moje jej kochanie, zapatrzenie w nią i nienasycenie.

O drodze myślę jak Anglik o łodzi. She. Ona.

Nie tylko w drodze dostrzegam cechy kobiece, w zorzy porannej też.:



Było czarno, później zrobiło się szaro, w końcu nastał chmurny dzień bez promyka światła. Eos zawiodła mnie jak rzadko kiedy.

Nie, nie będę na nią psioczyć, a nawet korzystając z okazji chciałbym wziąć ją w obronę, bo ludzie różne bzdury o niej wygadują. Ona… to wszystko zaczęło się od tej nieszczęsnej historii z Titonosem. Mówi się, że zapomniała prosić o jego wieczną młodość. Tak, zapomniała, ale czyż nie było to oczywiste? Każdy wiedział, że roztrzepana z niej dziewczyna, Zeus też, dlaczego więc nie dał jej mężowi tego daru? Ja wiem: bo miał chrapkę na Eos, a że ta odmówiła mu, okazał swoją złośliwość. Nawiasem mówiąc, on zawsze uważał, że swoją męskością zniewala kobiety, ale prawda była zupełnie inna: jedne po prostu bały się go, drugim imponowały względy męża Hery. No i gdy nieszczęsna Eos zobaczyła w domu świerszcza, coś się w niej zmieniło. Są tacy, którzy źle mówią o jej prowadzeniu się, ale to nie tak: ona w nowych kochankach szuka kogoś podobnego do swojego ukochanego Titonosa. Późną wiosną i w lecie, gdy musi bardzo wcześnie wstawać, jeszcze jakoś trzyma się, ale gdy ze zbliżającą się jesienią ma nieco więcej czasu, zaczyna ją nosić. Wraca nad ranem, nie zawsze sama, zasłania story i kładzie się spać nie pamiętając o swojej powinności bogini świtu.

Tak więc oczywistym sprawcą chmurnych brzasków bez kolorów jest Zeus, ten stary pierdoła z myszami w brodzie, a nie biedna i samotna Eos.

Że podkochuję się w niej i dlatego bronię? Ależ tak! Jakże być obojętnym na jej urok? Jej wystarczy uśmiechnąć się, by obudzić we mnie szaleńczą nadzieję nie liczącą się z niczym, a już najmniej  z doświadczeniem. Oczywiście po chwili przychodzi gorzka refleksja: wszak ona do wszystkich tak się uśmiecha, ale ta konstatacja gasi tylko moją nadzieję, nie jej urok i moje nim zniewolenie.



Dobrze się idzie równą i wyraźną drogą leśną, zwłaszcza gdy trawersuje zbocza, ale jednocześnie w dziwny sposób przyciągają mnie zapomniane przez ludzi, zarastające dukty. Wchodzę na nie z poczuciem odwiedzania kogoś samotnego, opuszczonego, niechcianego, niepotrzebnego. Smutnego. Wydaje mi się, że idąc taką dróżką, sprawiam komuś przyjemność, robię dobry uczynek, tylko nie wiem komu. Drodze? Nie wiem, chociaż nie wykluczam, bo czasami mam skłonność do personifikowania nie tylko zjawisk przyrody, ale i jej obiektów, także rzeczy.

Krążę i krążę, nie zaczynając opisu? Robię dokładnie to, co robiłem tego dnia: po prostu krążyłem po niewielkim obszarze niedużej góry Wywołaniec i jej najbliższym otoczeniu. Pisząc tak, opisuję ten dzień. Nie mogąc zdecydować się gdzie iść, czasami dochodzę do wniosku, że tak naprawdę nie jest ważne, gdzie pójdę, ważne, żeby iść i drogę mieć przed sobą.



Zszedłem do drogi, a nieco dalej, na rozdrożu, skręciłem w drogę obiecującą wyprowadzić mnie na tamte odsłonięte wschodnie zbocza. Obietnicy dotrzymała, chociaż nie od razu, bo za pierwszymi łąkami znowu były lasy. Przesmyk między nimi okazał się być gęstym młodniakiem brzozowym, nie do przejścia, a droga gdzieś sobie poszła zostawiając mnie samego. Nie mam jej tego za złe, wszak i ja z nimi też tak postępuję, jeśli z jakichś powodów pasuje mi taka niewierność. Znalazłem inną, chyba chciała mnie wypróbować, bo kluczyła po lesie (żeby mnie zgubić?), ale w końcu poddała się wyprowadzając na otwarte przestrzenie. Byłem tam, gdzie być chciałem.



Na koniec wieczoru otworzyłem folder ze zdjęciami dróg kaczawskich. Popatrzyłem i stęsknione serducho szarpnęło mi się w piersi.: Iść! Rzucić wszystko i iść jedną z tych uroczych dróżek. Iść po horyzont i dalej, póki sił w nogach, póki czar działa i Mojra nie odebrała możliwości przeżywania.

Pójdę dopiero za dwa miesiące.



Codziennie, zwłaszcza w dni wiosny i lata, pojawiają się we mnie obrazy drogi, którą idę. Pracuję, czytam lub piszę, zamieram zasłuchany w swoje myśli lub tulony jestem snem, a wtedy bywa, że nagle widzę obraz jednej z tych, których dziesiątki przechowuje moja pamięć. Na ogół wizja trwa tylko chwilę, jest jakby krótkim smsem: „Widzisz mnie? Jestem.”  - i zaraz znika. Jednak obraz bywa też intensywniejszy i dłużej trwający, budzący trudne do opanowania pragnienie rzucenia wszystkich moich obowiązków, więzów mnie krępujących, i pójścia drogą gdziekolwiek, byle daleko.

Drogę widzę wtedy inaczej: jej meandry stają się uśmiechem, zniknięcie na zakręcie pod lasem zalotnym spojrzeniem przez ramię, dotknięcie nieba na horyzoncie obietnicami kochanki.

-Chodź, zaprowadzę cię za horyzont. Sprawię, że nigdy nie będziesz miał mnie dość. Dam ci jednoczesne spełnienie i wieczne spełnienia pragnienie. U celu będziesz i na początku swojej drogi. – szepcze droga. Nie, oczywiście, że nie szepcze, ale… szepcze. Słyszę ją. Ona woła mnie.

Łzy stają mi w oczach, bo wiem, że nie wyciągnę do niej dłoni, nie mogę mając swoje obowiązki.

Pozostają mi krótkie, bo jednodniowe, jesienne i zimowe rendez-vous, dni nierzadko kradzione mojej rodzinie, oraz niepewne plany na przyszłość. Pozostaje też tęsknota. Właściwie powinienem się nią cieszyć, wszak zwykłem mówić, iż jest uczuciem arcyludzkim. Bywa, że gdy dopiecze mi pragnienie wędrówki, otwieram folder ze zdjęciami dróg. Z każdej wędrówki przywożę zdjęcia dróg, mam ich setki. Ulubione mają swoje kopie na pulpicie. Oglądając zdjęcia dróg, czasami nie patrzę na opis, starając się po szczegółach otoczenia powiedzieć sobie, gdzie było zrobione.

Marzy mi się iść drogą cały dzień, przespać się gdzieś i iść dalej. Nie wracać do cywilizacji, a być w drodze. Skłonny byłem mieć te moje pragnienie za przejaw ucieczki od codzienności, w jakiejś mierze zapewne nią jest, ale C. Sagan w swojej „Błękitnej kropce” poddał mi pod rozwagę inne wyjaśnienie.

„Przez 99,9% czasu, jaki upłynął od pojawienia się pierwszych ludzi, byliśmy myśliwymi i zbieraczami, przemierzaliśmy sawanny i stepy. (…) Pomimo wszystkich korzyści materialnych, jakie dał nam osiadły tryb życia, tkwi w nas pewien niepokój, poczucie niespełnienia. Choć od czterystu pokoleń żyjemy w wioskach i miastach, nie zapomnieliśmy wszystkiego. Nieustannie pociąga nas droga, niczym zapomniana piosenka dzieciństwa. Odległe miejsca zawsze są dla nas czymś romantycznym. Przypuszczam, że poczucie to nieprzypadkowo utrwaliło się w procesie ewolucji: było niezbędne dla przetrwania gatunku. (…) Twoje życie, życie Twoich pobratymców czy wręcz życie Twojego gatunku, drogi Czytelniku, może zależeć właśnie od tych, których dręczy niepokój, wewnętrzny zew, często niezrozumiały i trudny do wyartykułowania, tęsknota ku nieznanym lądom i nowym światom.”

Wydaje się to prawdopodobne; dość prosty jest sposób działania tutaj procesu ewolucyjnego doboru, jednak akurat takiego wyjaśnienia nie brałem pod uwagę. Mimo iż bez trudności rozumiem i przyjmuję genetyczne uwarunkowania wielu naszych cech, tutaj czuję niezgodę, bo wydaje mi się, że zapisanie w genach mojej potrzeby drogi ograbia mnie z części mojej duchowości. Dokładnie to samo czuję na myśl o genetycznych (i prokreacyjnych) źródłach miłości. Chciałbym, aby to wzniosłe uczucie i moje pragnienie drogi były tylko moimi, nie danymi mi z żaden sposób, nie narzuconymi mi przez geny otrzymanymi od przodków. Żebym ja i tylko ja był ich twórcą.

Dziecinny protest, wiem, ale teraz nie mam ochoty na zgłębianie zasięgu wolności mojego ducha. Teraz jest tylko droga.

(…)

Nieco dalej droga chowała się wśród drzew, ale wiedziałem, że za tym niewielkim zagajnikiem znowu wybiega łagodnymi zakolami na otwarte przestrzenie. Poszedłem tam w nadziei usłyszenia jej radosnego śmiechu.

Błotnista lub piaszczysta, niknąca we mgle lub na odległym horyzoncie, przecinająca rozległy przestwór pól lub szukająca dla siebie miejsca między drzewami lasu, prosto zmierzająca do sobie tylko znanego celu lub niezdecydowanie meandrująca, rozpalona letnim słońcem lub skuta zimowym mrozem, pod słońcem lub pod zwałami sinych chmur, wśród polnych kwiatów lub burych resztek zeszłorocznego kwitnienia – zawsze ma to „coś”, czym przyciąga mnie do siebie.

















6 komentarzy:

  1. O tak! Dorga hipnotyzuje, przyciąga. Ilekroć widzę nieznany mi kawałek drogi, zastanawiam się dokąd prowadzi, odczuwam ledwo dającą się kontrolować potrzebę wjechania w kolejny dukt, ścieżynę, dróżkę... Jeśli dysponuję mnóstwem czasu i nie muszę tego pragnienia kontrolować, nieraz ląduję w zaskakujących miejscach, na końcu dróg. Mam potrzebę drogi... Jak zwyle pięknie o swoich drogach napisałeś :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję, Anno.
      Właśnie: nieznana droga pociąga, więc można by powiedzieć, że ciekawi nas nieznane, ale pod poprzednim tekstem słusznie napisała moja rozmówczyni o drogach wiele razy przemierzanych a nadal ciekawych. Więc nie tylko nieznane nas ciągnie. Może i wędrowanie? Albo odsuwający się horyzont? Zmieniające się widoki?
      Może wszystko po trochu, a może sama droga, ślad ludzkich wędrówek.
      Oto jak łatwo nadać cechy osobowe drogom…
      Aniu, wstaję za 6 godzin, za osiemnaście wyjeżdżam do Ustronia. We wtorek wczesnym rankiem pójdę przywitać się z morzem.

      Usuń
  2. To można tak? O drogach? Z takim uczuciem?

    Miałam swoje ulubione, wyasfaltowali je, teraz są tylko wygodne.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tylko wygodne – ładnie napisane.
      Mario, droga, ścieżka, kwiat czy gwieździste niebo po prostu są. Dla jednych ludzi nic nie znaczą, dla innych wiele, ale droga jest tutaj tylko środkiem czy inicjatorem.
      Tak naprawdę pisze się zawsze o sobie, czyli nie tyle droga jest piękna, co wrażenia budzone przez nią we mnie.
      Tak jest właściwie ze wszystkim. Dla wielu ludzi praca przy pszczołach będzie zwykłą pracą, ale dla kogoś może zawierać w sobie wiele ciepłych związków z domem i rodziną, albo być pełną magicznej symboliki. Wtedy stanie się piękną.

      Usuń
  3. Ile różnych dróg już było za nami? A ile jeszcze ich będzie przed nami?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie wiadomo, Janku. Miejmy nadzieję, że wiele.
      Zaznałem kilku poważnych odmian w życiu, także wtedy, gdy wydawało się, że jest unormowane i takie zostanie. Jeśli zaufa się chociaż trochę losowi, ta nieprzewidywalność życia może nastrajać optymistycznie i z ciekawością kazać oczekiwać przyszłych zdarzeń.

      Usuń