Trzy dni przed wyjazdem.
Narzekałem
na brak ekscytacji w czasie nocnej jazdy w góry, a dzisiaj, zobaczywszy wielkie
słońce w prognozie pogody na najbliższy weekend, poczułem radość i… ekscytację.
W sobotę wstanę wcześniej, wszak dzień już wyraźnie dłuższy, i pojadę powłóczyć
się w okolicy Mojego Wzgórza (może taką nazwę ustalę dla tego pagórka pod
Modrzewiami?), po stokach Babińca i… i jeszcze gdzieś. Gdzie oczy mnie poniosą.
Teraz
zajmę się moimi butami, w których mam wykonać pewną zmianę konstrukcyjną. Gdy
pracuję przy butach, jestem bliżej gór.
Dzień pierwszy.
Z Czernicy do Mojego Wzgórza.
Dalej Babiniec, Posępsko, Mała Bystrzyca i Bystrzyca. Zachodnimi zboczami
wzgórz Księża Góra, Buczyniec i Dziób pod Radomiłowice, przejście przez
Przeździecki Las pod Bełczynę, Sołtysia Czuba, Pustak, Posępsko, Babiniec, Moje
Wzgórze, Czernica.
W szacie o barwie szafranu
spłynęła Eos na ziemię…
Te słowa Homera przypomniały
mi się, gdy dzisiaj patrzyłem na Eos ubraną właśnie tak, jak on ją kiedyś
widział: w peplos o barwie jaśniejącego, świecącego szafranu. Jej samej jednak
nie zobaczyłem, ale na pewno była, tylko nie widziałem jej zza wzgórz
Chrośnickich Kop.
Rzadko można oglądać zimowy
świt tak wyrazisty i kolorowy, jak widziałem dzisiaj. Ciemność tylko odrobinę
ustąpiła, dalsze wzgórza stały czarne, bliższe do czerni dodawały trochę
szarości, a stok wokół mnie był szarosrebrzysty od szronów na starych trawach.
Tak było nisko, niebo natomiast miało barwy nasycone, czyste, bez śladu zamgleń
i tak głębokie, że nieboskłon widziałem większym niż zwykle, wydawał się
ogromny. Barwy nie do opisu przeze mnie, była ich tam cała paleta – od ciemnego
granatu, niemal czerni, na zachodzie, poprzez wszystkie odcienie niebieskie,
błękitne, szmaragdowe - do bursztynów, świecącego szafranu i złota nad czarną
linią wzgórz na wschodzie.
Pierwsze jasne plamy słońca
zobaczyłem daleko: na wschodnim zboczu Szyszaka, na grani Śnieżnych Kotłów i
jeszcze cienki sierp światła na Śnieżce. Patrzyłem na zmiany kolorów
delikatnej mgiełki okrywającej Karkonosze: do początkowych ciemnosrebrzystych,
miejscami nawet szarych odcieni, poprzez fiolety zmieszane z czerwienią,
później nieco jaśniejsze róże, w końcu oranż.
Gdy słońce wypłynęło nad
drzewa Ptasiej, stok Mojego Wzgórza zalała powódź ciepłego światła. Niebo
jaśniało tracąc kolory, a na Śnieżce mrugało światło. Nie wiem co tam świeciło.
W czystym powietrzu wyraźnie widziałem budynki na Kotłach, Szrenicy i
oczywiście na Śnieżce.
"Chciałbym,
aby wschód słońca zastygł mi na dłoni. Miałbym wtedy w tym bursztynowym
ziarenku wieczność, spętaną, jak to tylko możliwe. Spętana wieczność….”
To
często wspominane przeze mnie słowa Jana Drzeżdżona, mało znanego pisarza,
który kiedyś zauroczył mnie nimi.
Wiedząc
o prognozowanej słonecznej pogodzie, budzik ustawiłem na nieco wcześniejszą
pobudkę i ledwie parę minut po szóstej wjechałem na podwórze domu Konopka w
Czernicy, gdzie miałem zarezerwowany nocleg; dzięki uprzejmości gospodyni domu
zostawiłem tam samochód i kilka minut później poszedłem czarnym szlakiem ku
Wleniowi. Wschód słońca zastał mnie pod wsią Modrzewie, w pobliżu małego,
bezimiennego wzgórza, które postanowiłem nazywać Moim Wzgórzem, chociaż moim
jest tylko przez odczuwaną sympatię do miejsca.
Ustalona
pętla wędrówki biegła w większości znanymi mi drogami; tymi górami przeszedłem
około półtora tysiąca kilometrów, trudno więc o trasę zupełnie mi nieznaną;
dzisiejszą ustalałem tak, żeby iść odkrytymi stokami, mając swój cień za
towarzysza i rozległe widoki wokół.
Miałem
chęć rozgościć się na Moim Wzgórzu, ale zimno poranka pognało mnie w drogę;
posiedziałem wracając, popołudniu. Marsz rozgrzał mnie i zimno już nie kąsało
gołych nóg. Nota bene: mógłby w końcu ktoś wymyślić kalesony, które można by
zakładać i zdejmować bez rozbierania się. Byłbym pierwszym klientem.
Radość
słońca i drogi, radość wędrowania i wiatru we włosach. Nie, zapędziłem się,
czapkę zdjąłem dopiero w południe, ale wszystkie odczuwane cząstkowe radości
tamtego ranka składały się na tą jedną, kapryśną i stanowczo zbyt rzadko
odczuwaną, radość życia. Cudny stan także z powodu trudności wskazania
przyczyny tej radości, mimo iż jest się nią wypełniony. Idę, czuję siebie,
oddycham, patrzę na świat wokół i widzę go pięknym. To wszystko i nic więcej
nie jest potrzebne. Dlaczego nie może być tak zawsze, albo chociaż przez
chwilę, ale codziennie? Dlaczego szarość tak nas przygniata?
Przystawałem
na zboczu Babińca, a gdy minąłem Bystrzycę, dłuższą chwilę posiedziałem w
pewnym urokliwym miejscu poznanym dwa lata temu, miejscu, o którym myślałem
idąc tam. Jest na zachodnim zboczu Buczyńca i jak się okazało, nic nie straciło
ze swojej urody. Jeszcze jedno moje miejsce.
Nieco
dalej na północ, na stoku Dzioba, jest na mapie zaznaczona droga w poprzek
leśnego kompleksu. Nie znam tamtych okolic, w las wszedłem według mapy i od
razu trafiłem nosem na druciane ogrodzenie szkółki leśników, ale po jej
obejściu drogę znalazłem. Oczywiście jej przebieg niewiele miał wspólnego z
mapą, duktów jest tam plątanina, ale świeciło słońce i według niego wybierałem
drogi na rozstajach.
Nie
podobała mi się ta droga: wzdłuż niej powycinano drzewa, leżą tam jeszcze
niewywiezione konary i wzgardzone gałęzie, straszą pniaki ze świeżymi ranami
cięć, a sama droga jest rozjeżdżona jak czołgowisko. Trudno pogodzić mi się z
ekonomiczną koniecznością, gdy patrzę na wycinkę wielkich i zdrowych drzew, a
widziałem tam ślady niedawnego wycinania okazałych jaworów. Dla mnie duże
drzewo ma w sobie tajemną magię, jakby duszę miało – może hamadriadę w nim mieszkającą.
Takiego drzewa nie powinno się wycinać.
Wyszedłszy
z lasu, szedłem rozległymi polami ładnie podzielonymi nitkami drzew, a gdy w
końcu zobaczyłem dachy domów, mruknąłem do siebie: powinna to być Bełczyna.
Była. Gdy już połapałem się w którą stronę mam iść, przypomniałem sobie polną
dróżkę prowadzącą na zbocze Sołtysiej Czuby.
Miło
jest wędrować znanymi drogami. Ściana lasu porastającego Pustak zagradza mi
drogę, ale wiem, że gdy dojdę do rogu łąki, zobaczę zapomniany dukt, który po
paru minutach wyprowadzi mnie na drugą stronę wzgórza, na łąki pod Posępskiem,
z których zobaczę Babiniec.
Poszedłem
północnym stokiem tej góry, przez las, nieco okrężną trasą, ale chciałem
sprawdzić przebieg pewnej drogi. Otóż parę lat temu szedłem tędy, nie było
jeszcze wtedy tej poznanej dzisiaj szerokiej i równej drogi wybudowanej zapewne
dla wywozu drewna, coś pomieszałem z kierunkami i w rezultacie zamiast pod
Babińcem, wyszedłem pod Pasternikiem, ale poznany wtedy las był tak ładny, że
kiedyś specjalnie pomylę drogi żeby pójść tam. Chciałbym też wejść raz jeszcze
w las którym płynie Kamiennik, bo ładny to las, a kręty strumień płynie
malowniczym jarem.
Gdy
minąłem szczyt Babińca i stanąłem na skraju rozległych południowych stoków tej
góry, było ciepłe, słoneczne popołudnie.
Zgodnie z planem nie poszedłem
najkrótszą drogą, a po prostu wędrowałem po zboczach idąc tam, gdzie długo nie
byłem, gdzie podobało mi się, gdzie oczy mnie niosły. Zaniosły w urocze
zagajniki brzozowe okolone zielonymi polami, między prześwietlone słońcem
ostatnie drzewa lasu, zaniosły też do Zapomnianych Skał (to także nazwa własna)
w niewielkim lasku blisko Janówka, skał poznanych parę lat temu. Miałem czas,
więc poszedłem zobaczyć, czy stoją. Stoją.
Przed
zachodem słońca pomyszkowałem po szczycie Mojego Wzgórza, w efekcie znalazłem
ustronny i nieco dziki kącik, a w nim pionowe urwisko. Ma co prawda tylko dwa
metry wysokości, ale jest. Zachód był równie klasyczny jak wschód słońca: z
woalem delikatnej mgiełki, coraz bardziej czerwony i granatowy, nostalgiczny, z
łuną zachodu podkreśloną świecącą obwódką chmur okrywających horyzont i
świetlistymi kreskami śladów samolotów.
Chciałbym mieć dom.
Zbudowałbym go z kamienia, cegły i drewna. Miałby spadzisty dach z pokojem na
poddaszu i dużą werandę, z której mógłbym, siedząc w wiklinowym fotelu, patrzeć
na deszcz. Chciałbym mieć w nim wielką bibliotekę i kominek, w którym
mieściłyby się grube pnie drewna. Wokół domu posadziłbym brzozy, najpiękniejsze
drzewa, ale rosłyby tam też wielkie dęby i lipy, bzy i głogi i dzikie róże.
Karmiłbym sarny podchodzące pod dom i wiewiórki biegające po dachu, czytałbym
lub patrzył na ogień w kominku, chodziłbym po górach i słuchał Bacha. Z okien
mojego domu widziałbym Chrośnickie Kopy, wschody i zachody słońca…
Wybrałem już miejsce na ten
mój dom, jest na zboczu Mojego Wzgórza.
Ponownie nocowałem u Bożeny w
jej Konopce, i jak poprzednio w towarzystwie jej gości spędziłem miły wieczór.