Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

piątek, 20 lutego 2015

Słoneczne dni zimowe


 Trzy dni przed wyjazdem.

Narzekałem na brak ekscytacji w czasie nocnej jazdy w góry, a dzisiaj, zobaczywszy wielkie słońce w prognozie pogody na najbliższy weekend, poczułem radość i… ekscytację. W sobotę wstanę wcześniej, wszak dzień już wyraźnie dłuższy, i pojadę powłóczyć się w okolicy Mojego Wzgórza (może taką nazwę ustalę dla tego pagórka pod Modrzewiami?), po stokach Babińca i… i jeszcze gdzieś. Gdzie oczy mnie poniosą.

Teraz zajmę się moimi butami, w których mam wykonać pewną zmianę konstrukcyjną. Gdy pracuję przy butach, jestem bliżej gór.



Dzień pierwszy.



Z Czernicy do Mojego Wzgórza. Dalej Babiniec, Posępsko, Mała Bystrzyca i Bystrzyca. Zachodnimi zboczami wzgórz Księża Góra, Buczyniec i Dziób pod Radomiłowice, przejście przez Przeździecki Las pod Bełczynę, Sołtysia Czuba, Pustak, Posępsko, Babiniec, Moje Wzgórze, Czernica.


W szacie o barwie szafranu spłynęła Eos na ziemię…

Te słowa Homera przypomniały mi się, gdy dzisiaj patrzyłem na Eos ubraną właśnie tak, jak on ją kiedyś widział: w peplos o barwie jaśniejącego, świecącego szafranu. Jej samej jednak nie zobaczyłem, ale na pewno była, tylko nie widziałem jej zza wzgórz Chrośnickich Kop.

Rzadko można oglądać zimowy świt tak wyrazisty i kolorowy, jak widziałem dzisiaj. Ciemność tylko odrobinę ustąpiła, dalsze wzgórza stały czarne, bliższe do czerni dodawały trochę szarości, a stok wokół mnie był szarosrebrzysty od szronów na starych trawach. Tak było nisko, niebo natomiast miało barwy nasycone, czyste, bez śladu zamgleń i tak głębokie, że nieboskłon widziałem większym niż zwykle, wydawał się ogromny. Barwy nie do opisu przeze mnie, była ich tam cała paleta – od ciemnego granatu, niemal czerni, na zachodzie, poprzez wszystkie odcienie niebieskie, błękitne, szmaragdowe - do bursztynów, świecącego szafranu i złota nad czarną linią wzgórz na wschodzie.



Pierwsze jasne plamy słońca zobaczyłem daleko: na wschodnim zboczu Szyszaka, na grani Śnieżnych Kotłów i jeszcze cienki sierp światła na Śnieżce. Patrzyłem na zmiany kolorów delikatnej mgiełki okrywającej Karkonosze: do początkowych ciemnosrebrzystych, miejscami nawet szarych odcieni, poprzez fiolety zmieszane z czerwienią, później nieco jaśniejsze róże, w końcu oranż.

Gdy słońce wypłynęło nad drzewa Ptasiej, stok Mojego Wzgórza zalała powódź ciepłego światła. Niebo jaśniało tracąc kolory, a na Śnieżce mrugało światło. Nie wiem co tam świeciło. W czystym powietrzu wyraźnie widziałem budynki na Kotłach, Szrenicy i oczywiście na Śnieżce.



"Chciałbym, aby wschód słońca zastygł mi na dłoni. Miałbym wtedy w tym bursztynowym ziarenku wieczność, spętaną, jak to tylko możliwe. Spętana wieczność….”



To często wspominane przeze mnie słowa Jana Drzeżdżona, mało znanego pisarza, który kiedyś zauroczył mnie nimi.




Wiedząc o prognozowanej słonecznej pogodzie, budzik ustawiłem na nieco wcześniejszą pobudkę i ledwie parę minut po szóstej wjechałem na podwórze domu Konopka w Czernicy, gdzie miałem zarezerwowany nocleg; dzięki uprzejmości gospodyni domu zostawiłem tam samochód i kilka minut później poszedłem czarnym szlakiem ku Wleniowi. Wschód słońca zastał mnie pod wsią Modrzewie, w pobliżu małego, bezimiennego wzgórza, które postanowiłem nazywać Moim Wzgórzem, chociaż moim jest tylko przez odczuwaną sympatię do miejsca.

Ustalona pętla wędrówki biegła w większości znanymi mi drogami; tymi górami przeszedłem około półtora tysiąca kilometrów, trudno więc o trasę zupełnie mi nieznaną; dzisiejszą ustalałem tak, żeby iść odkrytymi stokami, mając swój cień za towarzysza i rozległe widoki wokół.

Miałem chęć rozgościć się na Moim Wzgórzu, ale zimno poranka pognało mnie w drogę; posiedziałem wracając, popołudniu. Marsz rozgrzał mnie i zimno już nie kąsało gołych nóg. Nota bene: mógłby w końcu ktoś wymyślić kalesony, które można by zakładać i zdejmować bez rozbierania się. Byłbym pierwszym klientem.

Radość słońca i drogi, radość wędrowania i wiatru we włosach. Nie, zapędziłem się, czapkę zdjąłem dopiero w południe, ale wszystkie odczuwane cząstkowe radości tamtego ranka składały się na tą jedną, kapryśną i stanowczo zbyt rzadko odczuwaną, radość życia. Cudny stan także z powodu trudności wskazania przyczyny tej radości, mimo iż jest się nią wypełniony. Idę, czuję siebie, oddycham, patrzę na świat wokół i widzę go pięknym. To wszystko i nic więcej nie jest potrzebne. Dlaczego nie może być tak zawsze, albo chociaż przez chwilę, ale codziennie? Dlaczego szarość tak nas przygniata?
Przystawałem na zboczu Babińca, a gdy minąłem Bystrzycę, dłuższą chwilę posiedziałem w pewnym urokliwym miejscu poznanym dwa lata temu, miejscu, o którym myślałem idąc tam. Jest na zachodnim zboczu Buczyńca i jak się okazało, nic nie straciło ze swojej urody. Jeszcze jedno moje miejsce.



Nieco dalej na północ, na stoku Dzioba, jest na mapie zaznaczona droga w poprzek leśnego kompleksu. Nie znam tamtych okolic, w las wszedłem według mapy i od razu trafiłem nosem na druciane ogrodzenie szkółki leśników, ale po jej obejściu drogę znalazłem. Oczywiście jej przebieg niewiele miał wspólnego z mapą, duktów jest tam plątanina, ale świeciło słońce i według niego wybierałem drogi na rozstajach.

Nie podobała mi się ta droga: wzdłuż niej powycinano drzewa, leżą tam jeszcze niewywiezione konary i wzgardzone gałęzie, straszą pniaki ze świeżymi ranami cięć, a sama droga jest rozjeżdżona jak czołgowisko. Trudno pogodzić mi się z ekonomiczną koniecznością, gdy patrzę na wycinkę wielkich i zdrowych drzew, a widziałem tam ślady niedawnego wycinania okazałych jaworów. Dla mnie duże drzewo ma w sobie tajemną magię, jakby duszę miało – może hamadriadę w nim mieszkającą. Takiego drzewa nie powinno się wycinać.

Wyszedłszy z lasu, szedłem rozległymi polami ładnie podzielonymi nitkami drzew, a gdy w końcu zobaczyłem dachy domów, mruknąłem do siebie: powinna to być Bełczyna. Była. Gdy już połapałem się w którą stronę mam iść, przypomniałem sobie polną dróżkę prowadzącą na zbocze Sołtysiej Czuby.



Miło jest wędrować znanymi drogami. Ściana lasu porastającego Pustak zagradza mi drogę, ale wiem, że gdy dojdę do rogu łąki, zobaczę zapomniany dukt, który po paru minutach wyprowadzi mnie na drugą stronę wzgórza, na łąki pod Posępskiem, z których zobaczę Babiniec.

Poszedłem północnym stokiem tej góry, przez las, nieco okrężną trasą, ale chciałem sprawdzić przebieg pewnej drogi. Otóż parę lat temu szedłem tędy, nie było jeszcze wtedy tej poznanej dzisiaj szerokiej i równej drogi wybudowanej zapewne dla wywozu drewna, coś pomieszałem z kierunkami i w rezultacie zamiast pod Babińcem, wyszedłem pod Pasternikiem, ale poznany wtedy las był tak ładny, że kiedyś specjalnie pomylę drogi żeby pójść tam. Chciałbym też wejść raz jeszcze w las którym płynie Kamiennik, bo ładny to las, a kręty strumień płynie malowniczym jarem.

Gdy minąłem szczyt Babińca i stanąłem na skraju rozległych południowych stoków tej góry, było ciepłe, słoneczne popołudnie. 


Zgodnie z planem nie poszedłem najkrótszą drogą, a po prostu wędrowałem po zboczach idąc tam, gdzie długo nie byłem, gdzie podobało mi się, gdzie oczy mnie niosły. Zaniosły w urocze zagajniki brzozowe okolone zielonymi polami, między prześwietlone słońcem ostatnie drzewa lasu, zaniosły też do Zapomnianych Skał (to także nazwa własna) w niewielkim lasku blisko Janówka, skał poznanych parę lat temu. Miałem czas, więc poszedłem zobaczyć, czy stoją. Stoją.

Przed zachodem słońca pomyszkowałem po szczycie Mojego Wzgórza, w efekcie znalazłem ustronny i nieco dziki kącik, a w nim pionowe urwisko. Ma co prawda tylko dwa metry wysokości, ale jest. Zachód był równie klasyczny jak wschód słońca: z woalem delikatnej mgiełki, coraz bardziej czerwony i granatowy, nostalgiczny, z łuną zachodu podkreśloną świecącą obwódką chmur okrywających horyzont i świetlistymi kreskami śladów samolotów.




Chciałbym mieć dom. Zbudowałbym go z kamienia, cegły i drewna. Miałby spadzisty dach z pokojem na poddaszu i dużą werandę, z której mógłbym, siedząc w wiklinowym fotelu, patrzeć na deszcz. Chciałbym mieć w nim wielką bibliotekę i kominek, w którym mieściłyby się grube pnie drewna. Wokół domu posadziłbym brzozy, najpiękniejsze drzewa, ale rosłyby tam też wielkie dęby i lipy, bzy i głogi i dzikie róże. Karmiłbym sarny podchodzące pod dom i wiewiórki biegające po dachu, czytałbym lub patrzył na ogień w kominku, chodziłbym po górach i słuchał Bacha. Z okien mojego domu widziałbym Chrośnickie Kopy, wschody i zachody słońca…

Wybrałem już miejsce na ten mój dom, jest na zboczu Mojego Wzgórza.



Ponownie nocowałem u Bożeny w jej Konopce, i jak poprzednio w towarzystwie jej gości spędziłem miły wieczór.

piątek, 6 lutego 2015

Lutowa wędrówka


Ze wsi Strzyżowiec do wsi Wrzeszczyn, Kowalowe Skały, elektrownia Wrzeszczyn, wzgórze Cichoń, wieś Siedlęcin, Wzgórze Sosny, Zadnia, Strzyżowa, Strzyżowiec.



Boczną szosą, z tych ledwie mieszczących na swojej szerokości samochód osobowy, szos potrafiących bardzo stromo piąć się po zboczach wzgórz, przejechałem z Czernicy do Strzyżowca i zaparkowałem pod kościołem. Idąc na południe, chciałem wejść na bezimienne, ale spore wzgórze pod wsią, niżej minąć wschodni jęzor Jeziora Pilchowickiego i idąc stokami wzgórz dojść do Kowalowych Skał.

Prawie mi się udało, ale po kolei.

Przed wschodem byłem na wzgórzu pod wioską. W jaśniejącym, drżącym powietrzu czułem radosne oczekiwanie na słońce. Tak, radosne i drżące. Nie wiem dlaczego, nie wiem czym ten ranek różnił się od tyluż innych, ale tak właśnie było: powietrze emanowało radością pogodnego poranka, czułem jego przyjemne wibracje. Radość udzieliła się chyba nie tylko mnie, ale i zwierzętom: w pobliżu muczały krowy, a z wioski w dole dobiegało pianie koguta i głosy indyków nieco podobne do śpiewu mew – dźwięki w wyjątkowy sposób pasujące do atmosfery tego ranka. Słońce wyskoczyło szybko znad grzbietu sąsiedniego wzgórza, łąkę zalała powódź światła nasyconego ciepłymi barwami, a przede mną pojawił się mój długi cień.

Witaj dniu:)



Stałem dłuższą chwilę rozglądając się, nim ruszyłem ku ścianie lasu.

Dnem lesistego jaru płynie strumień, domyślałem się, że gdybym poszedł jego brzegiem, doszedłbym do jeziora. Może kiedyś tak zrobię, ale dzisiaj przekroczyłem go i nieco dalej, w szachownicy łąk i zagajników, zaplątałem się nieco, zbytnio oddalając się od południowych brzegów jeziora. W rezultacie niespodziewanie dla siebie doszedłem do szosy pod wzgórzem, które nie od razu zidentyfikowałem jako Cichoń. Ładne to wzgórze, o czym miałem okazję przekonać się później, gdy obchodziłem je w czasie powrotu. Kowalowe Skały są wzgórzem tak słabo zaznaczonym w rzeźbie terenu, że nie od razu rozpoznałem je, a warto było. Otóż gdy minie się obłą wypukłość szczytu idąc na północ, niewiele dalej dojdzie się do brzegu lasu. Niemal płaski do tej pory teren łąki nagle urywa się i stromo, niemal urwiskiem, spada sto metrów w dół, wprost do rzeki, która w tym miejscu wyjątkowo głębokim przełomem przedziera się między wzgórzami. Zbocze najeżone jest malowniczymi skałami, drzewa na najwyższych z nich są powykrzywiane wiatrami, między ich gałęziami prześwituje tafla wody w dole.

Miejsce dopisuję do listy miejsc szczególnie ładnych. Swoją drogą: piszę tak mimo że nie mam takiej listy; może zacząć ją tworzyć?..



Pokręciłem się jeszcze po krawędzi lasu szukając innych skał (później zorientowałem się, że aby zobaczyć je z góry, musiałbym stać na samej krawędzi skalnych urwisk) w końcu zszedłem do elektrowni wrzeszczyńskiej. 


Mniejsza od pilchowickiej, ale też czyniąca wrażenie, zwłaszcza ogromem prac poniesionych dla uzyskania końcowego produktu – prądu. Na internetowej stronie właściciela elektrowni dowiedziałem się, jaką moc mają jej maszyny, a gdy pomnożyłem te wielkości przez cenę energii, uznałem, że sama produkcja prądu byłaby tutaj (jak i w innych bobrzańskich elektrowniach) nieopłacalna, że w grę zapewne wchodzi także bezpieczeństwo powodziowe całej okolicy.

Poszedłem ścieżką nad brzegiem jeziora wypatrując dogodnego miejsca do wejścia na szczyt zalesionego zbocza; w mapy wynikało, że las rośnie tutaj tylko wąskim pasem przydrożnym, a dalej są otwarte przestrzenie i wzgórze Cichoń, które planowałem obejść. Maleńki strumyk wyżłobił w zboczu spory jar, usiadłem na brzegu drogi i pijąc herbatę patrzyłem na dźwięczną stróżkę wody przecinającą drogę i wpadającą do Bobru rozlanego tutaj w jezioro. Pomyślałem o pobliskiej elektrowni, że woda tego strumyka też będzie miała udział w wytworzeniu tam prądu, że dzięki niej gdzieś w Polsce zapali się jedna żarówka lub rozjaśni ekran komputera, na którym może ktoś będzie pisać słowa budzące radość u adresata. Do głowy przyszła mi myśl o wszechogarniających związkach tworzących życie społeczności ludzkich.

Pójdę wzdłuż strumienia, zobaczę jego źródło – postanowiłem.

Nie jest długi, zaczyna się kilkaset metrów dalej i nieco wyżej, na zboczu Cichonia, w zagłębieniu porośniętym trawami mokradeł, niżej ginie wśród traw, znowu pokazuje się, jakby niezdecydowany czy istnieć dalej, dopiero w połowie swojej długości staje się wyraźny. Wokół stoku widoki bardzo ładne! 



Kolejne miejsce do zapisania w złotej księdze Gór Kaczawskich, chociaż… Mam dwa opasłe tomy encyklopedii Sudetów, tomy poświęcone Górom Kaczawskim i Pogórzu, w obu tomach nie ma hasła Cichoń; ponieważ encyklopedia jest tak obszerna, że wymienia wzgórza mniejsze od tego, wydaje się, że rejon tej góry nie jest uznawany na obszar Gór Kaczawskich czy Pogórza. Nie wiem, według jakich kryteriów ustalane są te granice…

Stałem na stoku tej góry w piękny, bo słoneczny, dzień i z satysfakcją rozpoznawałem liczne wzgórza, nawet tak niewiele widoczne, jak Leśnica wystawiająca swój szczyt ponad wydłużony grzbiet Srebrnej. Och, wcale nie jestem takim znawcą!: na horyzoncie niebieścił się masyw, którego nazwy nie byłem pewny, wahając się między Dudziarzem, Lubrzą i Górami Ołowianymi.

U stóp Wapiennej dostrzegłem małe wzgórze; gdy zobaczyłem je po raz pierwszy, a wzgórze widziałem stojąc wyżej, na zboczu Wapiennej, bardzo spodobało mi się. Wiedziałem, że dzisiaj pójdę poznać je bliżej. Schodziłem do Siedlęcina polną drogą, później szedłem na przełaj wprost na tamto wzniesienie; gdy byłem bliżej i zobaczyłem na szczycie samotną, malowniczo wykrzywioną sosnę; góreczkę nazwałem Wzgórzem Sosny. Widziałem tam stary dom pięknie wkomponowany w zbocze, z jego okien zapewne jest wspaniały widok którego zazdroszczę mieszkańcom, a sosna na szczycie okazała się być wdzięcznym obiektem fotografowania.


Poszedłem ku Zadniej. W pobliżu jest bezimienne wzgórze z obłymi zboczami: gdy stoi się na szczycie, nie widać podnóża ani całego zbocza, a jedynie jego najbliższy fragment. Dlatego schodząc w stronę Zadniej, nagle stanąłem na wprost stada krów. Moja obawa o całość własnego tyłka wyraźnie wskazuje na brak u mnie zadatków na torreadora.

Na stokach Zadniej też pasą się stada, ale akurat poszły sobie gdzieś dalej, mogłem więc wejść na szczyt i podziwiać widok znany już, ale przecież nadal cieszący oczy.


Słońce zniżało się, poszedłem więc na Strzyżową, wzgórze blisko już wioski w której zostawiłem samochód. Stałem na szczycie i patrzyłem wokół. Zjadłem ostatnie kanapki, wypiłem resztkę herbaty i nadal patrzyłem. Wiedziałem, że gdy zejdę między domy wioski, słońca, tak rzadkiego gościa zimowych dni, już nie będę widzieć.
Z karkonoskich szczytów powoli schodziły opalizujące chmury, a gdy odsłoniły Śnieżkę, zobaczyłem punkcik jej budowli. Kolory powoli zmieniały się, a delikatna, prześwietlona słońcem, mgiełka czyniła z drobniejszych elementów widzianych obrazów ledwie domysły, które po niewielu minutach znikały bez śladu. 


Gdy światło zachodzącego słońca osiągnęło szczytowy moment swojego nasycenia i w chwilę później zaczęło tracić barwy, wszedłem na drogę wiodącą do wioski.




Mały jubileusz: sześćdziesiąty dzień na kaczawskich szlakach.


Równo cztery lata temu, w mglisty i mroźny dzień, byłem w tych górach po raz pierwszy; czy uwierzyłbym wtedy, że tak szybko staną się one moją pasją? Chyba nie, i właśnie w tej nieprzewidywalności życia jest jego nie najmniejszy urok.

Dzisiaj wyszedłem z Czernicy i czarnym szlakiem doszedłem pod Wleń. Dalej już bez szlaków: Szubieniczna, wieś Nielesto, elektrownia Pilchowice II, wieś Potoki, zboczami Czyżyka do Strzyżowca, z tej wioski zboczami wzgórz do Nielesta, powrót i dalej ścieżkami w pobliżu Zadniej do Czernicy.



Senność. Czy powieki mogą tyle ważyć? Kiedy ja się wyśpię i będę jechać bez usypiania za kierownicą?

Senność i zakręty szosy. Na jednym z nich, prosto przede mną, zobaczyłem pierwszą oznakę końca nocy: odrobinę ciemniejszy od nieba zarys mijanego wzgórza; bardziej po zakrętach drogi niż kształtach zboczy poznałem Wielisławkę.

W czasie pierwszych wyjazdów nad ranem w góry, po paru ledwie godzinach snu, czułem ekscytację, teraz na krętej drodze uderzam się w policzki żeby nie przespać zakrętu drogi. Ekscytacja poszła sobie gdzieś, niewierna, ale na szczęście została przy mnie radość wędrowania. Kiedy więc się wyśpię? Nie teraz, może wtedy, gdy z jakichkolwiek powodów nie będę mógł chodzić.

Gdzie jechać? Po trzech tygodniach nieobecności w moich Kaczawach odpowiedź była jasna. Plan ułożony na sobotę realizowałem dwa dni (niedzielny przekładając na inny wyjazd), a to z powodu urody poznanych miejsc; urody, której – prawda to znana – nie można smakować w pośpiechu.

W pracy muszę skupiać się na setkach spraw, myśleć o rzeczach, które osobiście nie interesują mnie nic a nic, za to na szlaku mogę pozwolić sobie na zagapienie się, pójście tam, gdzie mi się podoba, albo przegapienie drogi którą miałem iść – i tak też jest dobrze!

Parę lat temu szedłem czarnym szlakiem z Czernicy, ale skręciwszy nie tam gdzie powinienem, wyszedłem na Babiniec; dopiero dzisiaj wróciłem na tamto rozdroże. Droga w stronę Babińca skręca w prawo, lubię ją, wyższymi jej fragmentami szedłem parę razy, a na wprost prowadzi szlak do Wlenia – droga równie widokowa jak tamta jej sąsiadka, co okazało się dzisiaj. Wiedzie po łagodnych stokach, z tyłu otwierają się coraz dalsze widoki, a gdy w pobliżu domów Modrzewi, w najwyższym jej miejscu, odwróciłem się, zachłysnąłem się urodą widoków i bogactwem szczegółów. Najbardziej ujął mnie widok małego wzgórza przytulonego do stoku dużej góry na wschód od wioski; niestety, ani ta duża góra, ani tym bardziej mała góreczka, nie mają swoich nazw, szkoda, bo z tą małą wiążą mnie miłe chwile tam spędzone i ładne widoki. Któregoś dnia dostrzegłem to małe wzgórze, wtedy już mi znane, ze stoku Ptasiej i specjalnie poszedłem przywitać się z nim jak ze znajomym.

Idąc dalej, kilka razy miałem wątpliwości co do swojego aktualnego miejsca i identyfikacji wzgórz, ale trudności te, jak i zdarzająca się niepewność, stwarzają wrażenie samodzielnej wędrówki bezdrożami, mają więc swój urok i dają odrobinę satysfakcji, zwłaszcza gdy odnajdzie się szukane miejsca.

Schodzę ze wzgórza które (prawie) na pewno jest Szubieniczną. Jeśli tak, to gdzieś tutaj powinna być droga – czytam mapę. Jest. 


Może odrobinę inaczej usytuowana, ale jest. Niżej wchodzi w las, dobrze, tam powinna ona dojść do szosy i kamieniołomu. Idę zaciekawiony, wypatrując między drzewami wyrwy w ścianie wzgórza – starego kamieniołomu. 


Tym razem był, i to naprawdę ładny pionowymi, malowniczymi ścianami, ale nierzadko, zwłaszcza gdy wyjdę z lasu, długo kręcę mapą i głową nim dopasuję otoczenie do rysunków mapy; wtedy czasami wyrywa mi się zaskoczone: to ja jestem aż tutaj?

Elektrownia na Bobrze nie była przystankiem „po drodze”, była jednym z celów dzisiejszej wędrówki.


W rejonie Gór Kaczawskich, ściślej na ich granicy z Izerami, jest kilka elektrowni wodnych na Bobrze. Największą, w Pilchowicach, widziałem, podziwiałem jej zaporę, ale jak wyglądają pozostałe, czasami malutkie, elektrownie? W ten weekend widziałem dwie spośród nich, ale przyjdzie czas i na pozostałe, bo dla mnie te budowle są interesujące, nawet pociągające, z dwóch powodów: jako obiekty inżynierskie i jako miejsca magicznego wytwarzania prądu elektrycznego, tajemniczej energii, do której tak się przyzwyczailiśmy, że nie dostrzegamy jej wyjątkowości.

Nikt jej nie widział, gniazdko z prądem czy bez niego wygląda dokładnie tak samo; ta energia nie ma zapachu ani ciężaru, nie można jej nalać kanisterek ani zważyć woreczek, bo nie ma nic do ważenia i mierzenia, no bo czy coś tak niepojętego, jak strumień elektronów, jest „czymś”? To wielkie nic, tą czystą energię, można za naciśnięciem guzika zamienić w światło, w ciepło, w zimno, w ruch, a wszystko to na tysiące sposobów; ta energia napędza telefony i tablety, aparaty foto i odtwarzacze mp3, komputery wyświetlające film i te sterujące pracą silnika w samochodzie, ale też ta energia może w mgnieniu oka wytworzyć ogień, w którym będzie się topić stal.

Tak, tak: wystarczy poruszać przewodem w zmiennym polu magnetycznym, żeby wytworzyć w nim prąd, ale skąd tak naprawdę się on bierze i czym jest?? – myślałem stojąc dzisiaj przy oknie budynku elektrowni. Pode mną głośno szumiała woda napędzająca turbiny, a pośrodku hali maszyn tkwiły nieruchomo czerwone maszyny zamieniające czarodziejskim (przecież!) sposobem energię płynącej wody na prąd.



Wszedłem w las, drapałem się pod górę po stromym stoku, a na otwartą przestrzeń wyszedłem nad wsią Potoki, nieco za bardzo na zachód od spodziewanego miejsca, ale przecież świeciło słońce, w dole widziałem malowniczą wieś, a po drugiej stronie doliny zapraszało mnie odkryte zbocze Czyżyka.


 Wzdłuż stoku biegła falista nitka dróżki – widok nieodmiennie pociągający. Poszedłem tam. Droga bardzo widokowa, prawdziwie kaczawska. 




Szedłem nią zwalniając, nie chciałem żeby już się skończyła, dlatego gdy w pobliżu Strzyżowca zobaczyłem nitkę innej drogi na rozległych stokach wzgórz na północ od wsi, skręciłem ku nim i przeszedłem je aż do Nielesta i z powrotem. Jest tam miejsce z tych najbardziej lubianych, budzących mój zachwyt wyrażany mimowolnym okrzykiem „o, kurcze!”: będąc już dość wysoko, przy ścianie lasu, wychodzi się z brzozowego zagajnika wprost na wielki przestwór łąk, lasów i wzgórz z horyzontem zamkniętym odległą ścianą Karkonoszy. 



Krajobraz pogodnej i łagodnej zimy: na polach przeważały kolory zieleni podkreślonej słońcem, zieleni która nieco wyżej, pod szczytami lub w cieniu lasów, przyprószona była śniegiem, i tylko najdalsze szczyty miały biało-granatowe, zimne barwy zimy.

Wśród wielu oglądanych tam wzgórz stoją niedawni znajomi skupieni wokół Zadniej, a blisko na stoku rośnie samotna, pokaźna i sędziwa lipa. Widziałem ją w słońcu, na polu zielonym oziminą i jednocześnie białym od śniegu, w ładny dzień; podobała mi się, ale gdybym tak mógł posiedzieć pod nią w czas jej kwitnienia!


Ładnie tam jest, będę wracać w tamte strony.

Z niechęci marszu szosą i z chęci odwiedzenia Zadniej, wybrałem drogę prowadzącą podnóżem; idąc nią minąłem górę i przeszedłem wąski cypel lasu kierując się w stronę Czernicy.


 Na skraju lasu zatrzymałem się dla wypicia resztki herbaty; szarzało, domy wioski otulał mrok, wiatr niósł drobny, suchy śnieg ostro uderzający w twarz. Nostalgiczna pora dnia, ale i przyjemna, gdy cel wędrówki już blisko.

Wyszedłem na szosę i zaplątałem się. W lewo, czy w prawo do Konopki, domu w którym miałem zarezerwowany nocleg? Po studiowaniu mapy wyszło mi, że w prawo, zapytany kierowca powiedział, że w lewo. Z niepewnością, ale jednak posłuchałem się mapy; po kilometrze marszu przez wioskę okazało się, że poszedłem w dobrą stronę.

Bożena, moja gospodyni i właścicielka Konopki, przywitała mnie jak starego znajomego, a po zajęciu pokoju zaprosiła na lampkę wina. Nie byłem jedynym gościem, jak się okazało; w miłym gronie spędziłem parę godzin, dopiero późna pora i myśl o jutrzejszym wczesnym wstawaniu kazały mi podziękować na gościnę i położyć się spać.
Do wielu nitek łączących mnie z Górami Kaczawskimi, chyba pora na inne – łączące mnie z ludźmi tam mieszkającymi.

poniedziałek, 26 stycznia 2015

Góry Stołowe, dzień drugi


Po wczorajszym dniu zgodnie uznaliśmy, że dzisiaj nie kręcimy kilometrów, robimy sobie lekką niedzielę. Taka była, chociaż gps kolegi zatrzymał się dopiero na siedemnastym kilometrze.

Dylemat czy wjechać na parking pod Błędnymi Skałami, czy wejść, rozwiązał się bez nas: szosa okazała się być zamknięta. Może to i dobrze, bo miło się szło tą wygodną trasą pod górę, między drzewami przysypanymi świeżym, czystym śniegiem, miło się rozmawiało z towarzyszem. 


Widzieliśmy mnóstwo śladów zwierzyny, ludzi tylko jeden ślad, później chyba jeszcze dwa; i tak dużo – pomyślałem – bo w moich Górach Kaczawskich nie zobaczyłbym żadnych ludzkich śladów. Na myśl o ich małej popularności, poczułem gwałtowną tęsknotę na kaczawskimi dróżkami.

Parę lat temu przeżyłem podobną chwilę. Szedłem wtedy na Połoninę Caryńską, był mglisty, chłodny dzień października, dlatego nie spodziewałem się spotkać tam nikogo, a spotkałem całą grupę ludzi. Wtedy też pomyślałem o moich ulubionych górach, że w taki dzień nie spotkałbym tam nikogo i też zapragnąłem zobaczyć je. Może działała we mnie pewna odmiana bardzo ludzkiego odruchu ujmowania się za słabszym: jeśli nikt nie chce was poznać, ja poznam za siebie i za nich, a może po prostu działało – i działa - moje zauroczenie tymi górami.

Błędne Skały. Sporo zrobiono tam dla turystów: ładnie urządzone miejsca wypoczynku, często spotykane tablice z opisami przyrody, barierki, kosze na śmieci.


Na początku labiryntu przejść jest miejsce widokowe; są nimi dwa spłaszczone wierzchołki skał spięte małym mostkiem. Przechodzi się go tak, jak samochodem przejeżdża się most nad rzeką: częstokroć nie zauważając jej przekraczania. Może dlatego zatrzymałem się na mostku i spojrzałem w bok – w czarne dno wąskiej szczeliny między dwiema gładkimi skałami. Z drugiej strony mostku szczelina rozszerzała się, w jej świetle, miedzy ścianami skał, widziałem szczyty świerków rosnących sto metrów niżej, u stóp urwiska.



Obok stała cała grupa skał, jedna przy drugiej, oddzielone wąskimi krechami pęknięć, a na każdej kępa roślin. Mały świerk z wykrzywionym na wszystkie strony pniem wyglądał jak sosny oglądane kiedyś na szczycie nadmorskiego klifu. Jeśli ograniczyć patrzenie do powierzchni, dostrzega się rzadki, skarłowaciały las na nierównych skałach, ale jeśli obniży się wzrok, miedzy drzewami dostrzeże się ostre granice białych płacht śniegu, a miedzy nimi zygzaki czarnych pręg pustki. Jeszcze niżej nie widać nic, albo majaczące w szarości głębin rumowiska drewna i kamieni.

Błędne Skały. Pomieszanie kierunków, perspektyw, odległości, światła i ciemności; pomieszanie totalne, budzące nie tylko zdumienie i oszołomienie, ale i, poprzez graniczenie z chaosem, także niepokój. W jednej chwili stoi się na skałach, by chwilę później stać pod nimi; wchodzi się na skały, w skały i pod skały. Wzrok biegnie wiele kilometrów, by niewiele później zderzyć się z czarną, zimną, odpychającą ścianą, o którą zaczepia się nosem; ma się wtedy wrażenie chodzenia po otwartej od góry jaskini umieszczonej nie na zboczu, a na szczycie góry, wrażenie nierealności.






Wracaliśmy ścieżką przyrodniczą. Po zapoznaniu się z tekstami zamieszczonymi na tablicach informacyjnych, byłem zaskoczony ilością pracy wkładanej przez pracowników Parku w poprawę stanu lasów Gór Stołowych, także wiedzą potrzebną do tych działań i wieloletnią ich perspektywą.

Otoczenie ścieżki jest ładne, zwłaszcza w dolnym jej biegu, gdy stromo schodzi w dolinę, meandrując wśród kamiennych i drewnianych rumowisk. Śnieg, ukrywając nierówności i kamienie, utrudniał marsz, nierzadko musiałem mocno podpierać się kijami idąc po śliskich pochyłościach, ale jednocześnie przydawał uroku lasowi. Najmniejsze nawet drzewko i najmarniejszy krzaczek były strojne trzymaną na gałęziach grubą okrywą śnieżnego puchu, a choinki wyglądały dokładnie tak, jak wyglądają w naszym śnie o prawdziwej zimie.


 Rozłożyste ramiona świerka były nisko obwieszone ciężarem śniegu; przechodziłem pod nim pochylając głowę, drzewo trzymało wokół siebie głęboki półmrok, przy pniu ziemia była ciemna, naga, bez śniegu. Nieco dalej grupa małych buków chwaliła się nasyconym brązem swoich liści – przykuwający wzrok rzadki akcent kolorystyczny w czarno-białym lesie, przysypane śniegiem wspomnienie kolorów jesieni.




Strumyczek ukryty wśród drzew byłby niewidoczny, gdyby nie przebijał się przez śnieg ciemną pręgą swojego nurtu.

Górskie strumienie.

Któregoś dnia skała pod korzeniami świerka wilgotnieje, na jej powierzchni pęcznieją kropelki, jakby kamień się pocił, w chwilę później pierwsze krople wody odrywają się i wsiąkają w ziemię. Między źdźbłami trawy powoli tworzy się miniaturowe rozlewisko wypełniające nieckę pod skałą.

Albo inaczej: gdzieś na stoku spotyka się podmokłe miejsce, czasami lekko zagłębione, nierzadko zarośnięte charakterystycznymi trawami mokradeł – to wiele sąsiadujących ze sobą miejsc wycieku wody wprost z ziemi, zbyt słabych, żeby utworzyć bijące źródło. Rozmiękła ziemia schodzi zwężającymi się językami w dół zbocza, a niżej błyszczy woda maleńkiego strumyka odwadniającego mokradło.

Strumyk płynie powoli, zatrzymuje się często, wsiąka w cienką warstwę ziemi, czeka na posiłki, nabiera sił, a ruszając dalej, po trochu wypłukuje drobiny ziemi i niesie je w dół. Myszkując wśród traw i kamieni wybiera najlepszą drogę, czasami płynie prosto, czasami meandruje lub rozdziela się na bliźniacze strugi. Przywłaszcza mniejsze strumyki spływające ze zboczy, mości sobie koryto unosząc z niego ziemię, patyki i liście. Zatrzymany przez pniak leżący na swojej drodze, rozlewa się na boki, szuka obejścia, zostawia na zaporze niesioną ziemię i liście, w końcu przesuwa przeszkodę, albo przelewa się przez nią i z impetem płynie dalej. Mężniejąc, potrafi  turkotać kamieniami. Chowa się coraz głębiej w wypłukiwanym jarze, ocienia drzewami, stroi kwiatami. Dźwięcznie spada z kamiennych progów, cicho szemrze wśród traw, błyszczy jasnymi kamykami na dnie, czernieje w zarośniętym rozlewisku. Omdlewa w suche dni lata (jest wtedy orzeźwiająco chłodny i uroczy), pędzi wzburzony w czas wiosennych roztopów, a czasami niemal zatrzymuje się skuty lodem, ale wtedy wystarczy zatrzymać się przy ciemnym śladzie na białym śniegu i uciszyć oddech, żeby usłyszeć delikatny dźwięk dobywający się spod lodu – szept mieszkającej w strumieniu najady.




Pojechaliśmy na Lisią Przełęcz. Na parkingu stało pięć samochodów, z tego cztery z czeską rejestracją. I dobrze – pomyślałem – niech żyje Europa bez granic i wolność podróżowania.

Poszliśmy w stronę Białych Skał i Skalnej Furty, grupy skał wyjątkowo widowiskowych, a po drodze spotkaliśmy nowe ścieżki prowadzące do niewidzianych wcześniej skał, przy nich tablice z informacjami geologicznymi.




Szedłem jedząc i zadzierałem głowę na skały wystające ponad drzewa. Byłem na szlaku. Szedłem.

Lubię chleb, zwłaszcza gdy jest czerstwy, a już szczególnie chleb z pewnej małej piekarni blisko mojego domu; ilekroć tam jestem, kupuję go i wiozę przez całą Polskę do mojej pracy w delegacji. Na górskie wędrówki zawsze robię kanapki, nawet jeśli wyjeżdżam na kilka dni. Jem idąc (oczywiście na równiejszym odcinku trasy), nie wiem dlaczego tak robię, chyba szkoda mi czasu, droga woła mnie zbyt głośno, a może dlatego, że chodząc w zimie, nie mogę robić zbyt długich przerw z obawy wyziębienia organizmu. Kije trzymam pod pachą i gryzę chleb, a smakuje on wtedy wyjątkowo. Drobne przypomnienie dla wędrowca: opakowanie kanapki zwija się i wkłada do kieszeni; czynność oczywista, ale idąc ścieżką nierzadko widać, że nie wszyscy o niej pamiętają.

Już po powrocie policzyłem, że ten dzień był ósmym dniem mojego chodzenia po tych górach.

Wołają mnie moje Góry Kaczawskie, przy najbliższej okazji odpowiem na ich wołanie, ale będę też wracać tutaj. Idąc dzisiaj, wspomniałem Skalne Wrota, piękną grupę skał oglądanych kilka lat temu; chciałbym je kiedyś odwiedzić, chciałbym też odnaleźć skalną maczugę znalezioną gdzieś poza szlakiem. Kiedyś pamiętałem drogę do niej, ale czy teraz trafię? Trzeba mi wrócić w te góry i sprawdzić.

Wrócę zobaczyć swoje stare i zrobić nowe ślady na ścieżkach.


Góry Stołowe, dzień pierwszy


Pokonaliśmy ostatnie metry stromego podejścia wchodząc po stopniach wykutych w kamieniu. Szczyt skały, do tej pory górujący nade mną, obniżył się do moich stóp odsłaniając daleką przestrzeń. Pierwsze, co dostrzegłem, to wąski pasek kolorów na szarym niebie, kolorów leciutko zaznaczonych, jakby stonowanych swoją nieśmiałością; tuż obok, zaraz za niebieską barierką ochronną, zobaczyłem fantazyjnie wykrzywiony pień martwego drzewa. Między jego konarami prześwitywała dal - inna niż swojska i znana, kaczawska, ale przecież jak zawsze oczekiwana i zawsze pociągająca; tuż obok skała kończyła się pionową ścianą, w dole widziałem wierzchołki świerków.
Byliśmy na szczycie Pielgrzyma w Górach Stołowych.




Wyjazd był dla mnie podwójnie odmienny, bo z towarzyszem i w góry, w których nie byłem trzy lata. Jeszcze w przeddzień wyjazdu nie mogliśmy się zdecydować gdzie jechać. Zmienialiśmy plany i mapy, pomysłami lataliśmy po Sudetach, w końcu stanęło na Górach Stołowych. Wyjechałem głęboką nocą, nieco spóźniony zabrałem kolegę i via Wrocław pojechaliśmy na południe, kończąc jazdę na pięknej widokami, klasycznie górskiej Drodze Stu Zakrętów. Czas mieliśmy dobry: rozwidniało się, gdy weszliśmy na zielony szlak prowadzący ku Pielgrzymowi.

Aura typowo jesienna: szaro, chmurno, mało kolorów, gdzieniegdzie łachy śniegu przypominały o zimie, ale nie padało, a widoczność była niezła. To będzie dobry dzień, pomyślałem, wchodząc po krótkim marszu między Radkowskie Skały o tak charakterystycznie dla tych gór fantazyjnych kształtach.


W tych górach, jak nigdzie indziej, widać czas i jego potęgę w tworzeniu i niszczeniu. Oglądane tutaj skały nie są pierwotną materią Ziemi, kiedyś były mułem na dnie morza lub rzeki, skorupami czy kośćmi różnych zwierzaków, szczątkami roślin. Także pozostałościami po nieistniejących od milionów lat gór, które tysiące wieków drążyło, przerabiając na pył i piasek. Woda, wiatr, siła ciążenia, przenosiły te drobiny i osadzały przemieszanymi warstwami z tamtymi resztkami. Mijały pory ciepłe i zimne, mijały tysiące pokoleń, a każde dokładało coś z siebie do tych niezmiernie wolnych, ale nieustannych procesów; morza zalewały lądy, lądy wchodziły w morza, padały ogromne drzewa i wielkie dinozaury, na dno opadały puste już muszle mięczaków, a wulkan huczący gdzieś za horyzontem sypał swoim kurzem na mijające lata. Czas wspomagany ciśnieniem i chemicznymi procesami stworzył z tego konglomeratu skały sedymentacyjne, jak to mówią geologowie, którym nigdy nie brakuje specjalistycznych nazw na nazwanie dosłownie wszystkiego. Upłynęły oceany czasu, nim zawiłe procesy wewnątrz Ziemi wypchnęły wielkie połacie jej skorupy w górę, uruchamiając kolejny cykl niszczenia utworzonych skał. Pierwsze pojawiły się porosty zasiedlające nagie skały, później jakieś mchy, a na ich szczątkach znalazły dla siebie miejsce kolejne rośliny. Z czasem pojawił się las, aż w końcu przyszedł człowiek, spojrzał na skalne twory i pomyślał o wieczności.

Mylił się: wieczność jest w przemianach Ziemi, a on patrzył na chwilowy jej stan. Kiedyś, w niewyobrażalnej przyszłości, gdy świat zapomni o ludziach, ostatnie skały tych gór rozsypią się w proch, który po upływie kolejnych milionów lat stanie się tworzywem nowych gór.

Kto je wtedy nazwie?

Czas. Mam go mgnienie tylko, chwilę nieistotną wobec wieku tych kamieni na których stoję, ale to właśnie geniusz moich współbraci zbadał, zrozumiał i opisał ten przeogromny, skomplikowany i niekończący się ciąg metamorfoz Ziemi.

Czas. Dotykam go dotykając skał Gór Stołowych.

Nieodmiennie podobają mi się w tych górach miniaturowe lasy, wysepki flory na szczytach skał oddzielonych od masywu. Czasami na skąpej przestrzeni jednego kroku rośnie tam spore drzewo wczepione korzeniami w szczeliny (a bywa, że te korzenie opasując skałę schodzą do ziemi), kępa jagód, kilka małych drzewek czekających swojej szansy wyrwania się ku słońcu, a gdy obserwator nachyli się, zobaczy niespodziewane bogactwo gnieżdżących się tam gatunków roślin. Niektóre uczepiły się krawędzi skały i rosną wisząc nad przepaścią, upodobniając wierzchołek skały do rozczochranej głowy Polifema. Jeśli uda się zajrzeć na dno szczeliny, zobaczyć można butwiejące szczątki roślin kiedyś rosnących na górze, ale na szczęście obecni mieszkańcy skał nie widzą ich – wyciągają ramiona do słońca i po prostu żyją.


Plan dzisiejszej trasy zakreśliła moja zachłanność: po zejściu ze skał Pielgrzyma poszliśmy w stronę Urwiska Batorowskiego przez Cygański Wąwóz i Batorów z zamiarem przejścia aż do Narożnika, w efekcie do samochodu doszliśmy w dwie godziny po zmierzchu; gps kolegi pokazał 28 kilometrów drogi za nami. Z wędrówki sprzed trzech lat wschodnią częścią Urwiska, a był wtedy słoneczny dzień października, pamiętam ładny las świerkowy, kolory i zapachy jesieni, pamiętam swój pogodny nastrój; dzisiaj widziałem mnóstwo uschniętych kikutów, całe połacie martwego lasu pod burym niebem. Nie wiem kiedy pójdę tam ponownie…

Zaczął padać deszcz, a ja nie wziąłem kurtki przeciwdeszczowej. Gdy wiatrówka była bliska przemoknięcia, deszcz ustąpił miejsca śniegowi. Sypało obficie. 


Zajęci drogą i rozmową, przegapiliśmy Skałę Józefa, było zbyt późno żeby wracać do niej, tym bardziej, że przed nami było dużo widokowych miejsc na odsłoniętych skałach Urwiska. W słoneczny dzień na pewno byłyby piękniejsze, dzisiaj były za to dziksze, surowsze, czyniły większe wrażenie. Cały odcinek niebieskiego szlaku od Narożnika do Skały Puchacza jest po prostu piękny widokami, kształtami i wrażeniami.

Padający gęsty śnieg, ledwie widoczna ścieżka między drzewami, kontrasty bieli i czerni, choinki przysypane świeżym śniegiem; później lekka mgiełka pogłębiająca wrażenie dzikości, w końcu powoli nadchodzący zmierzch. Podobało mi się to wędrowanie. Stojąc na szczycie Narożnika, patrzyliśmy na kończący się dzień; padający śnieg pospołu z wieczorną mgłą odebrał dalekie widoki.

Skróciliśmy trasę wracając szosą. Zostawiliśmy za sobą ostatnie lampy uliczne Karłowa i razem z szosą zanurzyliśmy się w czarny las; poczułem się… dziwnie. Trochę nieswojo. Między drzewami okazało się, że las jest szaro-biały: śnieg odgonił czerń nocy, widzieliśmy najbliższe drzewa i drogę przed sobą, a gdy z naprzeciwka jechał samochód, mieliśmy chwilowy, ale olśniewającą ładny, spektakl z udziałem światła i opadających płatków śniegu.

Na pustym leśnym parkingu czekał na nas mój zasypany śniegiem ford; samochód i ja odetchnęliśmy z ulgą: cali doczekaliśmy się siebie. Obawiałem się drogi do Pasterki, ale udało się, jadąc na dwójce bez gazu i lekko hamując, zjechać białymi serpentynami szosy do schroniska.

Mieli tam dobre, chłodne piwo i gorącą wodę w łazience.