Ze
wsi Strzyżowiec do wsi Wrzeszczyn, Kowalowe Skały, elektrownia Wrzeszczyn,
wzgórze Cichoń, wieś Siedlęcin, Wzgórze Sosny, Zadnia, Strzyżowa, Strzyżowiec.
Boczną
szosą, z tych ledwie mieszczących na swojej szerokości samochód osobowy, szos
potrafiących bardzo stromo piąć się po zboczach wzgórz, przejechałem z Czernicy
do Strzyżowca i zaparkowałem pod kościołem. Idąc na południe, chciałem wejść na
bezimienne, ale spore wzgórze pod wsią, niżej minąć wschodni jęzor Jeziora
Pilchowickiego i idąc stokami wzgórz dojść do Kowalowych Skał.
Prawie
mi się udało, ale po kolei.
Przed
wschodem byłem na wzgórzu pod wioską. W jaśniejącym, drżącym powietrzu czułem
radosne oczekiwanie na słońce. Tak, radosne i drżące. Nie wiem dlaczego, nie
wiem czym ten ranek różnił się od tyluż innych, ale tak właśnie było: powietrze
emanowało radością pogodnego poranka, czułem jego przyjemne wibracje. Radość
udzieliła się chyba nie tylko mnie, ale i zwierzętom: w pobliżu muczały krowy,
a z wioski w dole dobiegało pianie koguta i głosy indyków nieco podobne do
śpiewu mew – dźwięki w wyjątkowy sposób pasujące do atmosfery tego ranka.
Słońce wyskoczyło szybko znad grzbietu sąsiedniego wzgórza, łąkę zalała powódź
światła nasyconego ciepłymi barwami, a przede mną pojawił się mój długi cień.
Witaj
dniu:)
Stałem
dłuższą chwilę rozglądając się, nim ruszyłem ku ścianie lasu.
Dnem
lesistego jaru płynie strumień, domyślałem się, że gdybym poszedł jego
brzegiem, doszedłbym do jeziora. Może kiedyś tak zrobię, ale dzisiaj
przekroczyłem go i nieco dalej, w szachownicy łąk i zagajników, zaplątałem się
nieco, zbytnio oddalając się od południowych brzegów jeziora. W rezultacie
niespodziewanie dla siebie doszedłem do szosy pod wzgórzem, które nie od razu
zidentyfikowałem jako Cichoń. Ładne to wzgórze, o czym miałem okazję przekonać
się później, gdy obchodziłem je w czasie powrotu. Kowalowe Skały są wzgórzem
tak słabo zaznaczonym w rzeźbie terenu, że nie od razu rozpoznałem je, a warto
było. Otóż gdy minie się obłą wypukłość szczytu idąc na północ, niewiele dalej
dojdzie się do brzegu lasu. Niemal płaski do tej pory teren łąki nagle urywa
się i stromo, niemal urwiskiem, spada sto metrów w dół, wprost do rzeki, która
w tym miejscu wyjątkowo głębokim przełomem przedziera się między wzgórzami.
Zbocze najeżone jest malowniczymi skałami, drzewa na najwyższych z nich są
powykrzywiane wiatrami, między ich gałęziami prześwituje tafla wody w dole.
Miejsce
dopisuję do listy miejsc szczególnie ładnych. Swoją drogą: piszę tak mimo że
nie mam takiej listy; może zacząć ją tworzyć?..
Pokręciłem
się jeszcze po krawędzi lasu szukając innych skał (później zorientowałem się,
że aby zobaczyć je z góry, musiałbym stać na samej krawędzi skalnych urwisk) w
końcu zszedłem do elektrowni wrzeszczyńskiej.
Mniejsza od pilchowickiej, ale
też czyniąca wrażenie, zwłaszcza ogromem prac poniesionych dla uzyskania
końcowego produktu – prądu. Na internetowej stronie właściciela elektrowni dowiedziałem
się, jaką moc mają jej maszyny, a gdy pomnożyłem te wielkości przez cenę
energii, uznałem, że sama produkcja prądu byłaby tutaj (jak i w innych
bobrzańskich elektrowniach) nieopłacalna, że w grę zapewne wchodzi także
bezpieczeństwo powodziowe całej okolicy.
Poszedłem
ścieżką nad brzegiem jeziora wypatrując dogodnego miejsca do wejścia na szczyt
zalesionego zbocza; w mapy wynikało, że las rośnie tutaj tylko wąskim pasem
przydrożnym, a dalej są otwarte przestrzenie i wzgórze Cichoń, które planowałem
obejść. Maleńki strumyk wyżłobił w zboczu spory jar, usiadłem na brzegu drogi i
pijąc herbatę patrzyłem na dźwięczną stróżkę wody przecinającą drogę i
wpadającą do Bobru rozlanego tutaj w jezioro. Pomyślałem o pobliskiej
elektrowni, że woda tego strumyka też będzie miała udział w wytworzeniu tam
prądu, że dzięki niej gdzieś w Polsce zapali się jedna żarówka lub rozjaśni
ekran komputera, na którym może ktoś będzie pisać słowa budzące radość u
adresata. Do głowy przyszła mi myśl o wszechogarniających związkach tworzących
życie społeczności ludzkich.
Pójdę
wzdłuż strumienia, zobaczę jego źródło – postanowiłem.
Nie
jest długi, zaczyna się kilkaset metrów dalej i nieco wyżej, na zboczu
Cichonia, w zagłębieniu porośniętym trawami mokradeł, niżej ginie wśród traw,
znowu pokazuje się, jakby niezdecydowany czy istnieć dalej, dopiero w połowie
swojej długości staje się wyraźny. Wokół stoku widoki bardzo ładne!
Kolejne
miejsce do zapisania w złotej księdze Gór Kaczawskich, chociaż… Mam dwa opasłe
tomy encyklopedii Sudetów, tomy poświęcone Górom Kaczawskim i Pogórzu, w obu
tomach nie ma hasła Cichoń; ponieważ encyklopedia jest tak obszerna, że
wymienia wzgórza mniejsze od tego, wydaje się, że rejon tej góry nie jest uznawany
na obszar Gór Kaczawskich czy Pogórza. Nie wiem, według jakich kryteriów
ustalane są te granice…
Stałem
na stoku tej góry w piękny, bo słoneczny, dzień i z satysfakcją rozpoznawałem
liczne wzgórza, nawet tak niewiele widoczne, jak Leśnica wystawiająca swój
szczyt ponad wydłużony grzbiet Srebrnej. Och, wcale nie jestem takim znawcą!:
na horyzoncie niebieścił się masyw, którego nazwy nie byłem pewny, wahając się
między Dudziarzem, Lubrzą i Górami Ołowianymi.
U
stóp Wapiennej dostrzegłem małe wzgórze; gdy zobaczyłem je po raz pierwszy, a
wzgórze widziałem stojąc wyżej, na zboczu Wapiennej, bardzo spodobało mi się.
Wiedziałem, że dzisiaj pójdę poznać je bliżej. Schodziłem do Siedlęcina polną
drogą, później szedłem na przełaj wprost na tamto wzniesienie; gdy byłem bliżej
i zobaczyłem na szczycie samotną, malowniczo wykrzywioną sosnę; góreczkę
nazwałem Wzgórzem Sosny. Widziałem tam stary dom pięknie wkomponowany w zbocze,
z jego okien zapewne jest wspaniały widok którego zazdroszczę mieszkańcom, a
sosna na szczycie okazała się być wdzięcznym obiektem fotografowania.
Poszedłem
ku Zadniej. W pobliżu jest bezimienne wzgórze z obłymi zboczami: gdy stoi się
na szczycie, nie widać podnóża ani całego zbocza, a jedynie jego najbliższy
fragment. Dlatego schodząc w stronę Zadniej, nagle stanąłem na wprost stada
krów. Moja obawa o całość własnego tyłka wyraźnie wskazuje na brak u mnie
zadatków na torreadora.
Na
stokach Zadniej też pasą się stada, ale akurat poszły sobie gdzieś dalej,
mogłem więc wejść na szczyt i podziwiać widok znany już, ale przecież nadal
cieszący oczy.
Słońce
zniżało się, poszedłem więc na Strzyżową, wzgórze blisko już wioski w której
zostawiłem samochód. Stałem na szczycie i patrzyłem wokół. Zjadłem ostatnie
kanapki, wypiłem resztkę herbaty i nadal patrzyłem. Wiedziałem, że gdy zejdę
między domy wioski, słońca, tak rzadkiego gościa zimowych dni, już nie będę
widzieć.
Z
karkonoskich szczytów powoli schodziły opalizujące chmury, a gdy odsłoniły
Śnieżkę, zobaczyłem punkcik jej budowli. Kolory powoli zmieniały się, a
delikatna, prześwietlona słońcem, mgiełka czyniła z drobniejszych elementów
widzianych obrazów ledwie domysły, które po niewielu minutach znikały bez
śladu.
Gdy światło zachodzącego słońca osiągnęło szczytowy moment swojego
nasycenia i w chwilę później zaczęło tracić barwy, wszedłem na drogę wiodącą do
wioski.
Myślałam, że w górach leży więcej śniegu, a tu tyle co na Wybrzeżu ;)
OdpowiedzUsuńWitaj, Ruda.
OdpowiedzUsuńMoże dlatego, że słowo „góry” w odniesieniu do Gór Kaczawskich jest trochę na wyrost; szczyty, na których ostatnio byłem, nie mają nawet pięciuset metrów wysokości; zresztą, takie przeważają w tych górach. Tydzień temu nie było śniegu, ale przecież wiesz, że nawet przy tak niewielkich różnicach wysokości, różnice w ilości śniegu mogą być znaczne. Pamiętam, jak której zimy jechałem pod górę przez Komarno: w dole, na wysokości Jeleniej Góry, była jesień, a wyżej, blisko szczytu Skopca, tam kończy się wioska, świerki stały ośnieżone.
Wiem coś o tym. Ileż to razy na Pogórzu Izerskim jest wiosennie, a do mojej chatki nie da się dojechać z powodu zasp na drodze.
Usuń