Trzy dni przed wyjazdem.
Narzekałem
na brak ekscytacji w czasie nocnej jazdy w góry, a dzisiaj, zobaczywszy wielkie
słońce w prognozie pogody na najbliższy weekend, poczułem radość i… ekscytację.
W sobotę wstanę wcześniej, wszak dzień już wyraźnie dłuższy, i pojadę powłóczyć
się w okolicy Mojego Wzgórza (może taką nazwę ustalę dla tego pagórka pod
Modrzewiami?), po stokach Babińca i… i jeszcze gdzieś. Gdzie oczy mnie poniosą.
Teraz
zajmę się moimi butami, w których mam wykonać pewną zmianę konstrukcyjną. Gdy
pracuję przy butach, jestem bliżej gór.
Dzień pierwszy.
Z Czernicy do Mojego Wzgórza.
Dalej Babiniec, Posępsko, Mała Bystrzyca i Bystrzyca. Zachodnimi zboczami
wzgórz Księża Góra, Buczyniec i Dziób pod Radomiłowice, przejście przez
Przeździecki Las pod Bełczynę, Sołtysia Czuba, Pustak, Posępsko, Babiniec, Moje
Wzgórze, Czernica.
W szacie o barwie szafranu
spłynęła Eos na ziemię…
Te słowa Homera przypomniały
mi się, gdy dzisiaj patrzyłem na Eos ubraną właśnie tak, jak on ją kiedyś
widział: w peplos o barwie jaśniejącego, świecącego szafranu. Jej samej jednak
nie zobaczyłem, ale na pewno była, tylko nie widziałem jej zza wzgórz
Chrośnickich Kop.
Rzadko można oglądać zimowy
świt tak wyrazisty i kolorowy, jak widziałem dzisiaj. Ciemność tylko odrobinę
ustąpiła, dalsze wzgórza stały czarne, bliższe do czerni dodawały trochę
szarości, a stok wokół mnie był szarosrebrzysty od szronów na starych trawach.
Tak było nisko, niebo natomiast miało barwy nasycone, czyste, bez śladu zamgleń
i tak głębokie, że nieboskłon widziałem większym niż zwykle, wydawał się
ogromny. Barwy nie do opisu przeze mnie, była ich tam cała paleta – od ciemnego
granatu, niemal czerni, na zachodzie, poprzez wszystkie odcienie niebieskie,
błękitne, szmaragdowe - do bursztynów, świecącego szafranu i złota nad czarną
linią wzgórz na wschodzie.
Pierwsze jasne plamy słońca
zobaczyłem daleko: na wschodnim zboczu Szyszaka, na grani Śnieżnych Kotłów i
jeszcze cienki sierp światła na Śnieżce. Patrzyłem na zmiany kolorów
delikatnej mgiełki okrywającej Karkonosze: do początkowych ciemnosrebrzystych,
miejscami nawet szarych odcieni, poprzez fiolety zmieszane z czerwienią,
później nieco jaśniejsze róże, w końcu oranż.
Gdy słońce wypłynęło nad
drzewa Ptasiej, stok Mojego Wzgórza zalała powódź ciepłego światła. Niebo
jaśniało tracąc kolory, a na Śnieżce mrugało światło. Nie wiem co tam świeciło.
W czystym powietrzu wyraźnie widziałem budynki na Kotłach, Szrenicy i
oczywiście na Śnieżce.
"Chciałbym,
aby wschód słońca zastygł mi na dłoni. Miałbym wtedy w tym bursztynowym
ziarenku wieczność, spętaną, jak to tylko możliwe. Spętana wieczność….”
To
często wspominane przeze mnie słowa Jana Drzeżdżona, mało znanego pisarza,
który kiedyś zauroczył mnie nimi.
Wiedząc
o prognozowanej słonecznej pogodzie, budzik ustawiłem na nieco wcześniejszą
pobudkę i ledwie parę minut po szóstej wjechałem na podwórze domu Konopka w
Czernicy, gdzie miałem zarezerwowany nocleg; dzięki uprzejmości gospodyni domu
zostawiłem tam samochód i kilka minut później poszedłem czarnym szlakiem ku
Wleniowi. Wschód słońca zastał mnie pod wsią Modrzewie, w pobliżu małego,
bezimiennego wzgórza, które postanowiłem nazywać Moim Wzgórzem, chociaż moim
jest tylko przez odczuwaną sympatię do miejsca.
Ustalona
pętla wędrówki biegła w większości znanymi mi drogami; tymi górami przeszedłem
około półtora tysiąca kilometrów, trudno więc o trasę zupełnie mi nieznaną;
dzisiejszą ustalałem tak, żeby iść odkrytymi stokami, mając swój cień za
towarzysza i rozległe widoki wokół.
Miałem
chęć rozgościć się na Moim Wzgórzu, ale zimno poranka pognało mnie w drogę;
posiedziałem wracając, popołudniu. Marsz rozgrzał mnie i zimno już nie kąsało
gołych nóg. Nota bene: mógłby w końcu ktoś wymyślić kalesony, które można by
zakładać i zdejmować bez rozbierania się. Byłbym pierwszym klientem.
Radość
słońca i drogi, radość wędrowania i wiatru we włosach. Nie, zapędziłem się,
czapkę zdjąłem dopiero w południe, ale wszystkie odczuwane cząstkowe radości
tamtego ranka składały się na tą jedną, kapryśną i stanowczo zbyt rzadko
odczuwaną, radość życia. Cudny stan także z powodu trudności wskazania
przyczyny tej radości, mimo iż jest się nią wypełniony. Idę, czuję siebie,
oddycham, patrzę na świat wokół i widzę go pięknym. To wszystko i nic więcej
nie jest potrzebne. Dlaczego nie może być tak zawsze, albo chociaż przez
chwilę, ale codziennie? Dlaczego szarość tak nas przygniata?
Przystawałem
na zboczu Babińca, a gdy minąłem Bystrzycę, dłuższą chwilę posiedziałem w
pewnym urokliwym miejscu poznanym dwa lata temu, miejscu, o którym myślałem
idąc tam. Jest na zachodnim zboczu Buczyńca i jak się okazało, nic nie straciło
ze swojej urody. Jeszcze jedno moje miejsce.
Nieco
dalej na północ, na stoku Dzioba, jest na mapie zaznaczona droga w poprzek
leśnego kompleksu. Nie znam tamtych okolic, w las wszedłem według mapy i od
razu trafiłem nosem na druciane ogrodzenie szkółki leśników, ale po jej
obejściu drogę znalazłem. Oczywiście jej przebieg niewiele miał wspólnego z
mapą, duktów jest tam plątanina, ale świeciło słońce i według niego wybierałem
drogi na rozstajach.
Nie
podobała mi się ta droga: wzdłuż niej powycinano drzewa, leżą tam jeszcze
niewywiezione konary i wzgardzone gałęzie, straszą pniaki ze świeżymi ranami
cięć, a sama droga jest rozjeżdżona jak czołgowisko. Trudno pogodzić mi się z
ekonomiczną koniecznością, gdy patrzę na wycinkę wielkich i zdrowych drzew, a
widziałem tam ślady niedawnego wycinania okazałych jaworów. Dla mnie duże
drzewo ma w sobie tajemną magię, jakby duszę miało – może hamadriadę w nim mieszkającą.
Takiego drzewa nie powinno się wycinać.
Wyszedłszy
z lasu, szedłem rozległymi polami ładnie podzielonymi nitkami drzew, a gdy w
końcu zobaczyłem dachy domów, mruknąłem do siebie: powinna to być Bełczyna.
Była. Gdy już połapałem się w którą stronę mam iść, przypomniałem sobie polną
dróżkę prowadzącą na zbocze Sołtysiej Czuby.
Miło
jest wędrować znanymi drogami. Ściana lasu porastającego Pustak zagradza mi
drogę, ale wiem, że gdy dojdę do rogu łąki, zobaczę zapomniany dukt, który po
paru minutach wyprowadzi mnie na drugą stronę wzgórza, na łąki pod Posępskiem,
z których zobaczę Babiniec.
Poszedłem
północnym stokiem tej góry, przez las, nieco okrężną trasą, ale chciałem
sprawdzić przebieg pewnej drogi. Otóż parę lat temu szedłem tędy, nie było
jeszcze wtedy tej poznanej dzisiaj szerokiej i równej drogi wybudowanej zapewne
dla wywozu drewna, coś pomieszałem z kierunkami i w rezultacie zamiast pod
Babińcem, wyszedłem pod Pasternikiem, ale poznany wtedy las był tak ładny, że
kiedyś specjalnie pomylę drogi żeby pójść tam. Chciałbym też wejść raz jeszcze
w las którym płynie Kamiennik, bo ładny to las, a kręty strumień płynie
malowniczym jarem.
Gdy
minąłem szczyt Babińca i stanąłem na skraju rozległych południowych stoków tej
góry, było ciepłe, słoneczne popołudnie.
Zgodnie z planem nie poszedłem
najkrótszą drogą, a po prostu wędrowałem po zboczach idąc tam, gdzie długo nie
byłem, gdzie podobało mi się, gdzie oczy mnie niosły. Zaniosły w urocze
zagajniki brzozowe okolone zielonymi polami, między prześwietlone słońcem
ostatnie drzewa lasu, zaniosły też do Zapomnianych Skał (to także nazwa własna)
w niewielkim lasku blisko Janówka, skał poznanych parę lat temu. Miałem czas,
więc poszedłem zobaczyć, czy stoją. Stoją.
Przed
zachodem słońca pomyszkowałem po szczycie Mojego Wzgórza, w efekcie znalazłem
ustronny i nieco dziki kącik, a w nim pionowe urwisko. Ma co prawda tylko dwa
metry wysokości, ale jest. Zachód był równie klasyczny jak wschód słońca: z
woalem delikatnej mgiełki, coraz bardziej czerwony i granatowy, nostalgiczny, z
łuną zachodu podkreśloną świecącą obwódką chmur okrywających horyzont i
świetlistymi kreskami śladów samolotów.
Chciałbym mieć dom.
Zbudowałbym go z kamienia, cegły i drewna. Miałby spadzisty dach z pokojem na
poddaszu i dużą werandę, z której mógłbym, siedząc w wiklinowym fotelu, patrzeć
na deszcz. Chciałbym mieć w nim wielką bibliotekę i kominek, w którym
mieściłyby się grube pnie drewna. Wokół domu posadziłbym brzozy, najpiękniejsze
drzewa, ale rosłyby tam też wielkie dęby i lipy, bzy i głogi i dzikie róże.
Karmiłbym sarny podchodzące pod dom i wiewiórki biegające po dachu, czytałbym
lub patrzył na ogień w kominku, chodziłbym po górach i słuchał Bacha. Z okien
mojego domu widziałbym Chrośnickie Kopy, wschody i zachody słońca…
Wybrałem już miejsce na ten
mój dom, jest na zboczu Mojego Wzgórza.
Ponownie nocowałem u Bożeny w
jej Konopce, i jak poprzednio w towarzystwie jej gości spędziłem miły wieczór.
Chciałbym mieć dom... Mój brat też tak mówi i planuje postawić go na swoim kawałku gierczyńskiego dziedzictwa... powyżej mojego Domku pod Orzechem.
OdpowiedzUsuńMiło mi czytać tutaj Twoje słowa, Anno.
UsuńPozazdrościć bratu.
Nie planuję postawienia domu, tylko marzę o nim. Dlaczego nie, może zapytasz. To właściwie wina Fenicjan, ponieważ oni co prawda wymyślili pieniądze, ale wymyślili ich za mało. Dom był od zawsze moją idee fixe i pewnie taką zostanie, ale pomarzyć fajną jest czynnością, nieprawdaż?
A ja chciałabym, żeby pod moim idee fixe domem rosły akacje... gdzieś blisko, bliziutko tarasu, żeby w czerwcu ich zapach wypełniał cały dom i utulał do snu. Nie przeszkadzałyby mi jesienią ich drobne listki, które trzeba by było grabić. Grabiłabym i myślała o nowych, które pojawią się wiosną jako zapowiedź... nowego zapachu :)
OdpowiedzUsuńLatorosłka
Ten zapach kojarzy mi się bardziej z uśmiechem, z radosnym napełnianiem płuc do dna – aż do zawrotów głowy, ale kto wie, może i do usypiania byłby dobry. Przytulić głowisię do poduszki i usypiać czując zapach kwiatów akacji…
UsuńWitaj, Latorosłko. Uśmiechnąłem się widząc tutaj to imię, i wiesz co? Pomyślałem, że nie wiem, co się dzieje u Gniewka. Nadal tylko konie mu w głowie i hasanie po lasach z Bolkiem, czy w końcu ustatkował się?
Kiedyś przyjechałem nocą do jakiegoś małego miasteczka, nie pamiętam już jego nazwy. Szkoda mi było iść spać (wiesz: magia nocy letniej..), poszedłem na spacer aleją akacjową, było cicho, słyszałem tylko szmer rozgarnianych butami kwiatów, którymi ulica była dosłownie przysypana.
Słyszę go jeszcze, jeszcze czuję zapach.
Zapach akacji to sama świeżość i samo życie :) Gdy jadę rowerem przez las i czuję akacje to chce mi się krzyczeć z radości, że oto znów całe lato przede mną, że zieleń tak świeża, nie zmęczona upałem, że wszystko zdaje się drżeć w oczekiwaniu na to, co się wydarzy... dziś... jutro... albo później trochę...
OdpowiedzUsuńNatomiast Gniewek... ach, ten Gniewek... Wydaje mi się, że jemu chyba nigdy nie było w głowie tylko hasanie z Bolkiem. Raczej wydawał mi się zawsze jakiś... skłopotany. Zatroskany. Patrzący w głąb.
No i po co mówiłeś mi o Gniewku, Krzysztofie? Teraz znów będę chciała czytać Gołubiewa!
L.
Tak właśnie jest: sama świeżość. Lekko chłodna, orzeźwiająca, poprawiająca nastrój. Czy jest w tak odbieranym zapachu samo życie? Miałoby wtedy życie nieść orzeźwienie i poprawiać nastrój, być świeżością. Wiesz, Latorosłko, w pierwszej chwili wydają się te cechy zupełnie nie pasować do życia, ale w drugiej chwili przychodzi myśl, że może właśnie takie powinno być nasze życie, idealne życie. Wtóruje im kolejna myśl: takie, a niechby bliskie ideałowi, mogłoby być, gdybyśmy potrafili zauważyć chwile, które obejmują nas, całują i odchodzą; chwile, o których tak urokliwie napisał Wiśniewski Snerg.
UsuńNie raz myślałem o Bolku i Gniewku w związku z moimi idealnymi preferencjami życia, w których nie ma miejsca na wielkie plany, walkę i wieczne przedsiębranie.
Jednak ich obu, a już zwłaszcza Bolka, trudno oceniać w tych kategoriach, bo to, czemu poświęcili życie, miało istotny i rozciągnięty na wieki wpływ na nas, Polaków – fakt rzadko przez nas uświadamiany.
Hasanie było im obu w głowach, chociaż krótko – gdy mieli po kilkanaście lat. Zbierali się w grupę, drużynę Bolka, i pędzili gdzieś. Chociaż oficjalnie mieli jakiś poważny cel, odnoszę wrażenie, że tamte ich wyjazdy były podobne do współczesnego zmawiania się motocyklistów. A później? Wydaje mi się, że Gniewek nie tyle realizował wielki plan, co po prostu był przy boku przyjaciela. Bolek kiedyś rozgryzł go zauważając, że na samym dnie Gniewkowej duszy tkwi dbałość o kochaną osobę, że miłość nim włada. Pamiętasz?
Gniewek kochał Bolka i swoją siostrę, godząc się na to, czego ona chciała – mimo powierzchownej szorstkości i groźnego pohukiwania.
Ciekawe, kim byłby w obecnych czasach…
A Ty?
Zaskakujące jest, jak różnymi drogami snują się myśli różnych ludzi. Świeżość akacji ma dla związek z życiem ze względu na szczególny moment w roku, w jakim ją odnajdujemy. Koniec wiosny, początek lata. Wszystko po zimowej drzemce obudzone, bujne, ale jeszcze nie owocujące, dopiero na ten owoc oczekujące. Kwiaty drzew owocowych już pomarszczone spadły a nie widać jeszcze zbyt dobrze zielonej, kulistej zapowiedzi jabłka czy śliwki. Nie dostrzegam związku z ludzkim życiem tak, jak piszesz. Idealne życie? Ktoś takie posiada?
OdpowiedzUsuńNie wiem, kim dziś byłby Stojgniew. Nie wiem, gdzie mogłabym znaleźć tę postać. Dzisiejszy świat jest tak zupełnie inny od Bolesławowego...
A co oznacza ostatnie pytanie z Twojego komentarza? Co znaczy "A Ty?". Czy to, kim byłaby dziś Latorosłka?
Witaj, Latorosłko.
UsuńTyle pytań…:)
Hmm, te moje „a Ty?” faktycznie można różnie rozumieć, ale zadając te pytanie dopuszczałem różne rozumienie, a kierowała mną ciekawość pt. „Jako kto mi odpisze?”. Jako ona sama, kobieta pisząca tutaj pod pseudonimem Latorosłka, a wtedy spodziewałem się dwoistej odpowiedzi: kim jest ona sama, lub kim, według niej, byłaby teraz ta, od której pożyczyła imię. Mogłoby być jeszcze inaczej: a może zdecyduje się na zabawę w słowne fantazje i odpisze jako Latorosłka – siostra Gniewka? Jako kobieta żyjąca w tamtych czasach? Czemu nie?
Świat jest inny, ale ludzie tacy sami. „Bolesław” podoba mi się także dlatego, że autor tworzy w powieści pełne sylwetki prawdziwych ludzi. Sztuką tutaj byłoby wyobrażenie sobie tamtych osób we współczesnym świecie, ale trudność tylko w odmienności czasów, nie ich samych, nie ludzi.
O Gniewku powiem tak: wydaje mi się, że teraz nie byłby wojewodą ani we współczesnym znaczeniu tego słowa (czyli jako wysokiej rangi urzędnik państwowy), ani w starym znaczeniu, a więc jako głównodowodzący armią. Owszem, widziałbym go w wojsku, ale raczej jako dowódcę jakiejś dobrej jednostki wojskowej. Chociaż nie wykluczam, że byłby ziemianinem, by użyć nieco staroświeckiego określenia człowieka mającego wielki majątek ziemski.
Masz chwilę czasu, Latorosłko? Poświęcisz go na odpowiedź?
Idealne życie… Oczywiście nie mam takiego, ani nawet podobnego, ale tutaj, na tym moim blogu, zawarłem cząstkę tego ideału: pisanie:)
Latorosłka.
UsuńNie wiem, dlaczego pożyczyłam jej imię. Gdy czytałam mega opowieść Gołubiewa nie raz dziwiłam się jej postacią. Latorosłka. Zadziwiona Nowym, zasłuchana w różne słowa jakby pozwoliła odebrać sobie panowanie nad swoim życiem. Tak, nie było wtedy feministek, sufrażystek i genderystek, kobiety nie zawsze – czy też: rzadko – mogły robić to, co chciały, żyć, jak chciały. A jednak była taka Emnilda, która umiała tupnąć Bolesławowi. Księdzu! Umiała sprawić, że przychodził do niej po radę. Kim więc była mała, wystraszona, milcząca i niepewna Latorosłka, że pozwoliła zrobić z siebie Adelajdę, Zefridową białkę? Na co miała nadzieję? Że pozna bliżej ten świat, który był na jej polanie obcy? Czy pociągnęło ją Nowe? Być może skażona możliwościami, jakie mam dziś ja, nie rozumiałam, jak mogła tak dać się stłamsić, tak wyprzeć się tego, co najważniejsze dla niej i w imię czego? Co otrzymała w zamian?
Mimo, że nie odgrywa w tej historii szczególnej roli, ot, bierny obserwator, dużo o niej myślałam, więcej, niż o innych. I wolałam, gdy była Latorosłką, nie Adelajdą. Dlaczego dała sobie odebrać imię?
Nie jestem jak Latorosłką. Zdecydowanie :)
Tak, ludzie są tacy sami, niejednokrotnie zaskakiwało mnie to w powieści, że okoliczności się zmieniają, ale człowiek, z jego nadziejami, pragnieniami, dążeniami i troskami – nie. Ludzie wtedy i dziś jednacy, kochają, cierpią, chorują, pragną czegoś odległego, tęsknią, martwią się, troszczą, weselą, dążą do poprawy swoich dni przez gromadzenie, marzą, nienawidzą, kombinują, zdradzają. Nic się nie zmieniło. I pewnie nic się nie zmieni po kres.
A idealne życie... chyba nie ma go nikt. Chyba na pewno. Chyba raczej zdecydowanie na pewno :)
Pozdrawiam Cię, Krzysztofie. I życzę dobrej nocy. Bo choć pewnie czas, który pokaże się przy moim komentarzu pokaże godzinę koło 14 (tak zakładam), to jednak u mnie już pora szykowania się do snu. Więc - dobranoc.
Dziękuję, Latorosłko.
UsuńWolności miała dużo więcej niż inne kobiety w jej świecie, chociaż wolność to była darowana przez brata, który dla niej, dla jej dobra, zgodziłby się na (niemal) wszystko.
Ja też myślałem o niej, ale raczej o jej rezygnacji z miłości Kłąba. O ile jako tako rozumiem jej wybór (bo wszak miała wolny!) Zefrida, który to wybór tak naprawdę był wyrazem jej pragnienia wyjazdu do wielkiego świata, wyrwania się monotonii karmienia kur, o tyle nie rozumiem odtrącenia Kłąba. Może czegoś nie pamiętam z powieści? Byłby to powód do powrotu, drugiego już. Przed chwilą wziąłem jeden tom i kartkując, zorientowałem się, że wielu sytuacji nie pamiętam. Tylko czasu tak mało, tak mało.
Ona była zaprzeczeniem tych kobiet, które mawiają, że każdy pociąg można odczepić. Była przy tej gnidzie zefridowej związana nie tylko (a może nawet nie tyle) oficjalnym ślubem i obyczajami, co swoim charakterem, który nie pozwalał jej odejść od tego, któremu dała słowo. Nie mogła być w jakikolwiek sposób wobec niego niewierną. To przecież ta jej wierność tak oszołomiła jej męża w ostatnich jego chwilach. Pamiętasz?
Ale dlaczego odepchnęła Kłąba?
Czy ja na pewno dobrze odmieniam to imię? Zwątpiłem…
Specjalnie dla Ciebie, Latorosłko, moje ulubione.:
„Lasy już zaczynały czerwienieć, czasem liść zrywał się z gałęzi, nierównym lotem – niczym okaleczony motyl – krążył ku ziemi, osiadał na wrzosowisku.”
I najważniejsze:
„...Każda chwila się liczy, każde drgnienie serca – najmniejsze, najsłabsze.”
Latorosłko, przed chwilą znalazłem w przepastnej pamięci mojego laptoka ten cytat, bardzo, jak myślę, a propos i dający dużo do myślenia - także o idealnym życiu.:
OdpowiedzUsuń„Tak, wszystko tu teraz szło na opak – lecz Latorosłka rada była, że Czarna ciągle się śmieje, miło było patrzeć na jej przelewające się wesele, na nie kończącą się radość. Że kury tchórz podusił i jęczmień wysypie się z kłosów?.., a no, może ważniejsze to zachłyśnięcie się szczęściem niż nieustanna, drepcząca, stroskana zapobiegliwość – o byle wiór, o każde źdźbło. Niechajże śmieje się bratowa tym porywistym, pienistym śmiechem, niechże się raduje, kiej ma z czego, kiej jej życie płynie skaczącym potokiem, chlusta radością – Latorosłka przymyka oczy, bezwiednie gładzi łeb psa, na wargi spływa jej nikły uśmiech, wyrozumiały i pełen życzliwości. Ach, czyliż warto się szarpać, uparcie z Dolą wojować – może ci wygrywają, którzy za niczym nie tążą, nigdy do niczego się nie rwą? Może tak właśnie trzeba – ze śmiechem brać wszystko, co dzień niesie, wielkie czy małe? A jeśli tak?… - Latorosłka wciąż ma powieki przymknięte, na twarzy uciszenie i nieuchwytny cień – zadumy? smutku? jakiegoś wyrzutu za minione lata?”
Witaj, Krysztofie.
OdpowiedzUsuńUwielbiam te Gołubiewowe mądrości. Gdybym jeszcze umiała tak właśnie żyć! Nie turbować się każdym wiórem, każdym źdźbłem, nad zmartwienia przedkładać radość porankiem, nowym dniem, słońcem, które grzeje, deszczem, który moczy, pieśnią kosa o szarej godzinie, smakiem kawy, miękkością swetra, zapachem truskawki... O ile dostrzec to wszystko nie jest wcale tak trudno, to już o wiele większym problemem jest zatrzymanie tej radości w sobie, bo jakoś tak łatwo ten wiór i to źdźbło tę radość przeganiają. Mało tego - wiór i źdźbło potrafią sprawić, że tylko o nich będę skwaszona myślała do wieczora. Jak sprawić, żeby cieszyć się życiem, a nie martwić nim? Przecież tylko jedno je mam.
A czy faktycznie wygrywają ci, którzy za niczym nie tążą? Nie wiem. Chyba nie chciałabym nie tążyć i do niczego się nie rwać. Pragnienia to część życia. Bez nich bylibyśmy jacyś... niepełni...Nie sądzisz?
Latorosłko, myślę, że Gołubiew nie miał tutaj na myśli zupełnego braku dążeń, a tym bardziej pragnień. Nie. On pisał o tych gorszych dążeniach, tych pustych, niepotrzebnych, złych, psujących nasze życie. O pragnieniu posiadania jak najwięcej myślał, o dążeniu do znaczenia i pozycji w świecie, o wybiciu się ponad innych, o pysze, o naszej złości, o zdobywaniu rzeczy po trupach – także po trupach swojej godności i moralności. Pisał też o zadowalaniu się niewielkim, w czym bardzo był podobny do Greków (nic nadto!), wiedząc, że tak naprawdę niewiele człowiekowi jest potrzebne, aby mógł owocnie pracować nad swoim życiem i uczynić je dobrym, szczęśliwym. Wystarczy zaspokojenie podstawowych potrzeb.
UsuńTylko że dla ludzi te potrzeby mieszczą się między kromką chleba o prywatnym odrzutowcem…
Mnie też dokucza wiór i źdźbło. Muszę codziennie, niemal co godzinę, rozmawiać ze sobą, tłumaczyć sobie, po raz setny i tysięczny przekonywać siebie do nieistotności tego źdźbła i tego wióra, bo zostawiony sam sobie, bez nadzoru tego drugiego, bardziej filozoficznego ja, źdźbło ma tendencję zamieniać mi się w belkę, a wiór w łyżkę dziegciu.
Myślę, Latorosłko, że Gołubiew miał podobnie: nie opisywał siebie, swojego świata, a swoje marzenie i swoje tążenie. On pieczołowicie zbierał okruszki, chuchał na nie, zaciskał w garści jak Drzeżdżon swój okruszynek bursztynu. Dlatego napisał te znamienne słowa o liczeniu się każdego drgnienia serca, nawet tego najmniejszego.
Także dlatego napisał swojego Chrobrego.
Tak, ja też nieraz rozmawiam z sobą, każę sobie liczyć błogosławieństwa, każę sercu cieszyć się tym, co jest. Bo przecież mogłoby tego nie być - prawda? Niektórzy nie mają. Ale z kolei inni niektórzy nie muszą sobie tego liczenia nakazywać, mają pogodę ducha w naturze, nie osuwają się w dołki żalu z byle powodu, nie roztrząsają, nie dywagują. Pewnie im łatwiej :) Nic to, wiosna już tupie u naszych progów i strząsa z butów te resztki śniegu, które gdzieś tam jeszcze zimny wicher przynosi. Za chwilę zdejmie te ubłocone trepy i założy lekką kwiecistą sukienkę, rozpuści uwolnione spod czapy włosy. A ja będę na nią czekała gotowa. Wtedy będzie łatwiej :)
OdpowiedzUsuńWięc teraz już wiem, gdzie Wiosna podziewa się wiosną, niepomna mojego czekania: ona jest u Ciebie! Pewnie obie przymierzacie sukienki i plotkujecie, a ja czekam i czekam.
UsuńOt, los mężczyzny.
Tak, są tacy ludzie. Jak czytam, my oboje nie należymy do ich klanu… Ale wiesz co, Latorosłko!? Skoro oni mają tak zawsze, to może nie doceniają tego stanu, o który my musimy zabiegać i który tylko miewamy? Może tak być, prawda? A skoro tak, to pewnie nie przeżywają wyraziście tych stanów. Może właśnie wyjątkowość stanów jest człowiekowi niezbędna do ich docenienia?
Tak mi się przypomniało, może nie najszczęśliwiej do treści naszej rozmowy, ale powiem, bo jednak a propos jest:
Kiedyś byłem chory, silne bóle odczuwałem przez dobę czy dwie, a gdy w końcu dostałem jakiś inny zastrzyk, ból minął od razu i całkowicie. Latorosłko, minęło wiele lat, a ciągle pamiętam tamto zasłuchanie w swój organizm: leżę, oddycham, jest mi dobrze tylko dlatego, że nic a nic mnie nie boli. Rozkoszny stan. Że teraz już nie oceniam braku boleści jako cudownego stanu? Tak, ale tamtą chwilę pamiętam – jak wiele, wiele chwil swojej radości i swojego oczarowania. Może pamiętamy je lepiej od tamtych, wiecznie zadowolonych?
Pewnie, że przymierzamy sukienki (w nadziei, że te zeszłoroczne nadal pasują...)! Plotkujemy i chichoczemy! Świat kobiecych buduarów, świat (chwilowo) bez mężczyzn jest fantastyczny!
UsuńGdy pisałam ostatnio, pomyślałam tak, jak Ty. Że ludzie, którzy pogodę mają w naturze, nie doceniają jej, bo nie wiąże się ona z żadnym wysiłkiem, a człowiek jakoś tak już ma, że nie szanuje tego, co przychodzi łatwo, co okupione pracą - jakąkolwiek.
Czy u Ciebie wiosna też zrobiła krok do tyłu?
L.
Może malutki kroczek, ale przecież wiadomo mi, że ona tak robi. Jako mężczyzna tłumaczę Wiosnę kobiecą nieśmiałością: nie chce narzucać się, chce, żeby czekano na nią i proszono ją o przyjście. Właściwie jestem tego pewny, bo rokrocznie, gdy tylko zatrzyma się lub cofnie, wyciągam do niej rękę i proszę i szepczę miłe słówka, a ona po chwili uśmiecha się i idzie; to nasz taki wiosenny rytuał.
UsuńDodanie słowa „chwilowo” bardzo mi się podoba:)
Musiałeś naszeptać wiele miłych słówek, Krzysztofie, bo wróciła :)
UsuńJesteś nadwornym szeptaczem?
L.
Ależ nie! Jestem facetem, a niektórzy z nas lubią szeptać kobietom miłe słówka. To taki bardziej aktywny sposób podziwiania otwierającej się róży.
Usuń