070216
Plan
na drugi dzień poznawania górek izerskich miałem bardzo „precyzyjny”: wejść na
Blizbor i przenieść pewną znajomość z internetu do rzeczywistego świata, czyli
ustaliłem trasę w kaczawskich stylu włóczenia
się tam, gdzie poniesie mnie chwilowa chęć, widok lub przypadek. Dwa punkty
główne zrealizowałem, a znaczną część reszty dnia i drogi wypełniły mi… Góry
Kaczawskie. Po kolei.
Wspomniawszy
moją jesienną chęć poznania doliny wrzynającej się między Blizbor a Zamkową, o
zwykłej porze, czyli przed brzaskiem, poszedłem wiejską uliczką w tamtą stronę,
ale nie doszedłem; i tym razem, jak jesienią, skusił mnie Kufel. Chwili
wczesnego wschodu nie widać z niego, przeszkadza wysoki grzbiet między
Blizborem a Granatami, ale mogłem obserwować rozległe równiny na północy
dotknięte pierwszymi promieniami słońca i delikatne przemiany ich kolorów. Po
lewej widziałem słońce na zboczu Zamkowej: zabarwiło czubek góry i powoli
spływało po zboczu w dolinę.
Skoro
już tutaj jestem, to może pójdę na Blizbor? Poszedłem w stronę góry, ale mijany
boczny dukt przypomniał mi jesienne grzybobranie. Chciałem sprawdzić, czy
znajdę tamto miejsce, a przy okazji spojrzeć na dolinę opadającą ku
Gierczynowi, pamiętając jej jesienny urok. Miejsce znalazłem, popatrzyłem w
dolinę, a widząc obok nieodległe przejście w wąskim pasku lasu na bocznym grzbiecie Blizbora, przeszedłem na drugą stronę i zagapiłem się na rozległy
widok przed sobą. Na pierwszym planie łagodne, odkryte stoki spływały ku domom
wioski Przecznica i za nią pięły się na łagodny szczyt. Za wzgórzem na chwilę
znikały by pojawić się dalej, w drodze na następne wzniesienie. Łąki przetkane
były nitkami drzew, nakrapiane samotnymi świerkami, przedzielone strumieniem w
dole. Nieco na prawo rozsiadły się lesiste i rosłe zbocza Tłoczyny, na lewo
widać nieskończoną dal coraz niższego pogórza, a na wprost daleki horyzont
zamykają… jakie to góry? Szybko, ale nie od razu, domyśliłem się, bo jeszcze
nie rozpoznałem, że patrzę na Góry Kaczawskie.
Poczułem się tak, jakbym wbrew
spodziewaniu zobaczył drogą mi osobę. W pierwszej chwili nie rozpoznawałem
żadnych gór ani pasm, wszystkie zlewały mi się w jednej, falistej, mało
wyraźnej linii na odległym horyzoncie. Stałem tam ciesząc się widokiem gór tak
mi bliskich, ale jednocześnie obwiniałem się o ich nierozpoznawanie. Jakże to
tak? Przeszedłem tymi górami tyleż kilometrów i nie rozpoznaję? Później
zobaczyłem dwa ledwie widoczne maszty na jednym ze szczytów i w tej chwili
rozpoznałem Łysą Górę. Po paru minutach wahań, wspomagając się mapą, trudności
tłumacząc sam przed sobą wielkim oddaleniem i oglądaniem gór z nieznanej do tej
pory perspektywy, zidentyfikowałem wszystkie widoczne pasma i wiele szczytów.
Stromiec przytulił się do zbocza Łysej, a Okole wystawiało czuprynę swoich
lasów ponad Kopy; nawet tak mało zaznaczony Ziemski Kopczyk pokazał się na tle
jasnego nieba. Po powrocie ułożyłem obok siebie dwie mapy, Gór Kaczawskich i
Izerskich, a ponieważ ich granice zachodzą na siebie, mogłem dokładnie zmierzyć
odległości. Okazało się, że stałem w odległości 28 km Ostrzycy, niemal tyleż
dzieliło mnie od Łysej, a blisko 40 km od najdalszych widocznych szczytów
wschodniego pasma. Z mojego miejsca te najdalsze pasma kaczawskie dotykały
Tłoczyny odległej o 3 km, były więc bliżej południa, jednak wschodnimi będąc z
nazwy. Ponownie spojrzałem na tamte dalsze stoki (między Urwistą i Hucianką,
jeśli dobrze przeczytałem mapę), ale teraz inaczej: oceniając je jako punkt
widokowy. Pójdę tam! Będę lepiej widzieć. – postanowiłem w nagłym odruchu, po
raz kolejny zmieniając kierunek wędrówki, a po chwili niemal roześmiałem się. Z
siebie, bo oto przyjechałem w Góry Izerskie, a zobaczywszy Kaczawskie, traktuję
góry wokół siebie jako miejsca do lepszego zobaczenia tamtych, jednak ku
wzgórzom przede mną poszedłem, tyle że źle oceniłem czas, w rezultacie do tego
dalszego dojść nie zdążyłem. Nie, właściwie nie zła ocena była przyczyną, a mój
nawyk włóczenia się bez planu, łażenie tam, gdzie mi się spodoba: otóż
zobaczywszy w wiosce tablicę informującą o widokowych skałach na zboczu
Tłoczyny, postanowiłem zobaczyć je, a na wzgórza pójść w drodze powrotnej.
Idąc,
próbowałem udzielić sobie odpowiedzi na pytanie, czy widziałem Kaczawskie będąc
tutaj jesienią, czy widziałem ten wschodni widok z grzbietu. Nie wiedziałem,
skłonny byłem obwiniać moje gapiostwo, dopiero u siebie, po przejrzeniu
wszystkich zdjęć z października, uznałem, że nie byłem w tamtym miejscu, nie
poznałem go jesienią, jednak mimo wszystko nie wykluczam skutków mojego zapominalstwa.
Gdybym znał (lub znając pamiętał), dzisiejszy wschód słońca oglądałbym właśnie
stamtąd, a widziałbym go wcześniejszym, pełniejszym, jednak przekonałem się nie
raz, że w górach widoki nie zobaczone są nadal na swoich miejscach i czekają na
mnie; ten doczeka się mnie, ja jego.
U
podnóża Tłoczyny, brzegiem jej lasów, płyną prawdziwie górskie strumienie z
wodą spadającą po kamieniach, strumienie dźwięczne, błyszczące, wesołe, bystre,
po prostu piękne.
Patrzyłem na nie z przyjemnością, ale i z zazdrością
(dlaczego w moich górach tak rzadko spotykam podobne?) Gdy zazdrość minęła,
przyszła obawa o późniejsze widzenie kaczawskich strumieni, jeśli te zbytnio
mnie zauroczą. Odganiałem te myśli jako niezupełnie racjonalne, a strumieniom
zrobiłem sesję zdjęciową. W Górach Kaczawskich tylko pod niektórymi szczytami i
na niewielkich obszarach spotyka się lasy rosnące na (odkrytych, widocznych)
skalnych rumowiskach, a zbocze tej góry porastał właśnie tak rosnący
najprawdziwszy górski las świerkowy. Marsz takim lasem jest niebezpieczny,
wymaga uwagi w stawianiu każdego kroku, ponieważ idzie się po pochyłych
kamieniach, najczęściej porośniętych śliskimi mchami i nie zawsze stabilnych, a
liczne szczeliny między złomami skał bywają zasłonięte liśćmi lub trawą, jednak
moja dzisiejsza droga była wygodną, równą szutrówką leśników. Skały od strony
ścieżki, którą podszedłem ku nim, okazały się niewielkie, miały kilka metrów
wysokości, ale gdy obszedłem je, aż jęknąłem z podziwu: z drugiej strony niemal
pionową ścianą wysokości kilkunastu metrów opadają ku Ciemnemu Wądołowi. Kiedyś
wejdę tamtędy na Jelenie Skały.
Wyszedłem
z lasu nad wioską Przecznica i skręciłem w prawo, na pierwszy odkryty szczyt
oglądany spod Blizbora. Ładnie tam jest jak w Górach Kaczawskich, a większej
pochwały wymyślić nie potrafię. Tak, odruchowo porównywałem Pogórze Izerskie z
Górami Kaczawskimi. Nie mogę powiedzieć, które ładniejsze, bo jedne i drugie
podobają mi się, tyle że serce skłania się ku Kaczawskim. Jeśli można
powiedzieć, że człowiek jest w stanie kochać góry (a tego nie jestem pewny,
rezerwując to słowo na określenie miłości między dwojgiem ludzi), to ja kocham
Góry Kaczawskie, a to uczucie czyni ich obraz w moich oczach niezbyt
wiarygodnym. Inaczej: obraz jest najprawdziwszy, jeśli mierzyć go skalą wrażeń,
związków ducha, nie geograficzną precyzją. Wracam na izerskie stoki. Wydaje mi
się, że więcej widziałem tam jednopiennych, dość masywnych wierzb iwa, także
samotnie rosnących na stokach i wielce urodziwych świerków, natomiast sporo mniej
głogów, a już zwłaszcza dzikich róż, niż w moich górach. Natomiast drucianych
ogrodzeń elektrycznych jest tam równie dużo, jak po drugiej stronie Bobru.
Ten
pierwszy szczyt nie zapewniał dobrych widoków, ale nie miałem już czasu iść
dalej, na zbocza Urwistej i Hucianki. W ich pobliżu postanowiłem zostawić
samochód będąc tutaj kolejny raz, i pójść na wschód, gdzieś pod Grudzę i Nową
Kamienicę.
Nie
mogłem odmówić sobie przyjemności obejrzenia widoków z grzbietu raz jeszcze,
wracałem więc podobną trasą. Znalazłem ławkę pod drzewami, siedziałem na niej
gapiąc się na moje góry, w końcu czas zgonił mnie stamtąd; poszedłem ku
Blizborowi. Droga na szczyt okazała się być łatwiejsza i krótsza niż myślałem, chociaż wbrew spodziewaniu ścieżki wiodącej na szczyt nie
znalazłem. Widoków stamtąd nie ma, jest tylko niewielka, płaska skała i drzewa,
ale byłem na TEJ górze.
Przyznam,
że miałem trochę tremy pukając do drzwi Domku pod Orzechem, ale zostałem tak
naturalnie przyjęty przez jego domowników, że trema minęła mi. Spędziłem ponad
dwie godziny rozmawiając z ludźmi, których znałem jedynie z internetu.
Patrzyłem na nich i słuchałem, rozglądałem się po ich wiekowym,
kamienno-drewnianym domu, i było mi dobrze. Tak po prostu. O zmierzchu
niechętnie wstałem dziękując za spotkanie, za możliwość ich poznania.
Obiecaliśmy sobie spotkać się w zupełnie odmiennym miejscu i porze, bo w lecie,
nad morzem, u mnie w pracy.
Będę
na nich czekać.