041216
Wielisławka, Gozdno,
Wielisławka, źródło Piekiełka, okolice Owczarni i Czeszki, powrót pod
Wielisławkę.
Kilka
lat temu, w słoneczny i kolorowy dzień wczesnej jesieni, szedłem leśną drogą
prowadzącą zboczami Wielisławki. Wyszedłszy na otwartą przestrzeń, zobaczyłem
drogę biegnącą brzegiem lasu pod górę, omijającą dąb i ginącą za drzewami.
Poszedłem tam poszukać jej, a minąwszy drzewo obejrzałem się. Stałem tam długo,
oczarowany, odchodziłem i wracałem nie mogąc odejść. Widok zauroczył mnie;
chwila przeżytego wtedy piękna jest we mnie i – mam nadzieję – zostanie. W
minione lata wracałem w tamto miejsce kilka razy, na ogół w mniej ładne dni od
tamtego. Któregoś ponurego dnia zimowego wydało mi się to miejsce takie…
zwykłe. Stałem tam z poczuciem smutku, może też oszukania. Po chwili obudził
się we mnie protest – mój przeciwko mnie samemu. Broniłem urody miejsca dostrzegając
w moim jego widzeniu podobieństwo do kobiety: kochając, widzi się ją taką, jaką
była w tamtej odległej chwili zauroczenia nas, a jeśli zdarzy się czas zdjęcia
okularów uczucia i zobaczenia znamion upływu lat, na pomoc przychodzi pamięć
tamtej chwili – a w tle niezliczona ilość chwil późniejszych – i wtedy
uświadamiamy sobie, iż przecież to ona, dziewczyna sprzed lat, ta sama, nie
inna – a wtedy znowu widzimy jej piękne
oczy patrzące na nas.
Od
tamtego dnia wracam do tego miejsca jak do towarzyszki moich kaczawskich lat.
Będąc
w pobliżu góry dwa tygodnie temu, uświadomiłem sobie, że nie znam wszystkich
dróg po sąsiedzku, a na tych znanych nie byłem od roku czy nawet od dwóch już
lat. Pojechałem z zamiarem zobaczenia świtu z mojego miejsca i całodniowego
myszkowania po okolicy.
Samochód
zostawiłem na podwórzu kilku domów przy starym młynie w Wielisławiu
Złotoryjskim pod Sędziszową. Dużo się tam zmieniło: stary, zaniedbany duży dom
został wyremontowany, jest w nim teraz restauracja i agroturystyczne noclegi.
Coraz częściej, nota bene, agroturystyczne są te usługi tylko z nazwy, w
istocie będąc hotelami; niektóre z nich są eleganckie i drogie, nie dla takich
wędrowców, jak ja. Posesja stoi tuż przy górze, obok budynków przepływa
Kaczawa, do Organów jest około trzysta metrów, do jaskini ze dwieście – słowem:
dobre miejsce na początek drogi.
Specjalnie
wyjechałem wcześniej, chcąc być na zboczu z drugiej strony masywu, przy moim
miejscu, o świcie. Gdy wszedłem na kamienistą ścieżkę skosem pnącą się po
zachodnim zboczu Wielisławki, spojrzałem na zegarek: była 6.40. Niebo nieco
rozjaśniło się, ale w dole, między drzewami, tyle widziałem, żeby nie zejść z
drogi, ale gałęzi i kamieni, o które potykałem się, nie widziałem. Zbocza są
tam strome, miejscami kąty ich nachylenia przekraczają 50 stopni, wokół stoją
czarne i milczące drzewa, pod nogami szeleszczące liście ukrywają nierówności,
ciemność i pustka wokół, jako że bliską szosą nikt nie przejeżdżał. Mocno
napierając na kije, szybko nabierałem wysokości, ale nie wiem, czy potrzeba
rozgrzania się bardziej mnie goniła w tę mroźną noc, czy chęć wyjścia z
ciemnego lasu na otwarte przestrzenie. Parę lat temu gdzieś tam zakręciłem się
totalnie: idąc między drzewami, zobaczyłem na śniegu ślady moich butów,
prowadziły w przeciwną stronę. Nie wiem, jakim sposobem zrobiłem koło, ale
dzisiaj szedłem jak po sznurku.
Do
tej pory uważałem, że moje miejsce jest na wschodnim stoku Wielisławki, ale po
tym, co widziałem dzisiaj, uznałem, że to już raczej Gajowa, drugi szczyt w
masywie Wielisławki, jednak moja sudecka encyklopedia nie potwierdza tej
informacji. Nic to, w końcu mało to ważne, jako że niewiele metrów dalej
niewątpliwie jest stok tej znanej góry. Na miejscu byłem przed wschodem.
Niebo
nabierało kolorów, było już na tyle widno, że aparat robił zdjęcia, chociaż po
każdym pstryknięciu długo coś majstrował przy nich; bezskutecznie, jak się
później okazało. Siwym i grubym szronem mróz okrył trawy, a mnie zmusił do
założenia drugich rękawic. Piłem herbatę chodząc w pobliżu mojego miejsca,
kręciłem się szukając swoich dawnych śladów, robiłem nowe i patrzyłem na
wschodzące słońce.
Dwukrotnie w ciągu dzisiejszego dnia widziałem rzadki widok
i dość nietypowy: rozłożoną mapę oświetloną poziomymi promieniami słońca –
teraz wschodzącego, a na zboczu Czeszki zachodzącego. Minimalny ruch ręki
zmieniający poziomą płaszczyznę mapy krył ją w cieniu.
Przed
sobą miałem rozległy przestwór łagodnie fałdowanych pól, a na nich nitki
zarośli i kępy drzew; jedno z nich zwróciło moją uwagę wysokością i ładnym
kształtem. Jakie to drzewo? Z odległości setek metrów rozpoznam jedynie topolę
włoską, więc poszedłem poznać je. Będąc bliżej zobaczyłem brązową mgiełkę na
koronie drzewa i pomyślałem o lipie. To faktycznie była lipa, a mgiełkę
tworzyły trzymane przez drzewo lotki z nasionami.
Dzisiaj
kilka razy przechodziłem przez śródpolne zarośla, albo omijałem je nie mogąc
znaleźć przejścia. Czasami bywa, że na brzegu, zwłaszcza od południowej strony
tych jakże malowniczych kęp, rośnie gęstwina krzewów po prostu nie do
przejścia, bo jak przekroczyć splątane pędy różanych krzewów i malin? W sukurs
tym roślinom przychodzą krzewy tarniny, głogu, a nierzadko i czarnego bzu,
razem tworząc ściany tak gęste, że zajrzeć do środka trudno, nawet gdy są bez
liści. Jeśli już znajdzie się przejście, jest nią ścieżynka zrobiona przez
zwierzęta, do przejścia na czworaka. Jeśli kępa jest szersza, jej środek
zajmują drzewa. Nie zauważyłem przewagi któregoś ich gatunku: rosną tam dzikie
czereśnie i lipy, osiki i jesiony, dęby i grusze. Na miedzach wszystkie te
rośliny rosną wąskim pasem podcinanym rolniczymi maszynami, ale na stokach zbyt
stromych do zaorania, albo wokół skał wychodnych lub starych kamieniołomów,
także nad strumieniami lub na nieużywanej, zapomnianej przez ludzi drodze,
wszędzie tam wykształcają ów piętrowy schemat zajmowania swoich miejsc. Wnętrze
tych mini lasków jest ciemne i nie ma w nim wielu roślin – chyba tylko
nieliczne są w stanie rosnąć w tak głębokim cieniu. Ziemia bywa tam mokra,
bagnista, ale nierzadko leżą tam omszałe złomy skalne lub kupy kamieni
zebranych z pobliskiego pola; zdarza się, iż wśród zarośli zieją dziury w ziemi
albo sterczy naga ściana odsłoniętej skały nieużywanego wyrobiska. Bywa też,
niestety, że leżą tam sterty śmieci. Te trudno dostępne miejsca są mieszkaniem
wielu zwierząt: najliczniejsze są ptaki, nierzadko duże ich stada, ale i sarnę
można tam spotkać, bliżej lasu i dzik się schowa, a dzisiaj spod moich nóg
zając poderwał się do ostrego biegu.
Ruszyłem
w poplątaną wędrówkę okolicznymi polami i drogami.
Przeszedłem moją ulubioną
drogę w obie strony i wszedłem w las, by na jego skraju, nieco z boku,
odwiedzić miejsce ładne i pamiętane, a stamtąd poszedłem do Gozdna, małej
wioski po drugiej stronie lasu, przypomniawszy sobie, iż będąc tam kiedyś, nie
obejrzałem wielkich lip rosnących przy szosie.
Ostatnie
kilkaset metrów przed wioską szedłem szosą, lekko pod górę. Patrzyłem właśnie w
dal, na odsłaniane opadającą szosą szczegóły odległego horyzontu, gdy
zobaczyłem szczyt Wilczej Góry wyłaniający się z asfaltu na środku szosy:
niemal pionowa ściana urwiska przykryta jest kępą drzew niczym głowa punka
stojącymi włosami. Zatrzymałem się, góra też stanęła. Przysiadłem, góra
schowała się za… nie, ona schowała się w asfalcie, przecież widziałem, a gdy
stanąłem na palcach, i góra wyżej wychyliła się ponad powierzchnię szosy.
Wracając, taką samą zabawę ze mną w chowanego podjęła Śnieżka, czego nie
spodziewałem się po królowej Sudetów.
Przy
głównej ulicy wioski rosną nie tylko lipy, widziałem tam też pokaźne
kasztanowce i proste, strzeliste, jasne buki. Jeden z nich wyglądał wyjątkowo
ładnie: trzymał na końcach gałązek mnóstwo brązowych, pękniętych na cztery
strony kolczastych kulek nasiennych. Obok stała największa lipa. Na zboczu
Wielisławki widziałem tablicę z informacjami o drzewach, po jej przeczytaniu
wiem, iż lipa kwalifikuje się do uznania jej za pomnik przyrody, gdy ma obwód
pnia przekraczający 3 metry; średnicę tego drzewa oceniłem na nie mniej niż
metr, więc warunki spełnia, jednak tabliczki nie zauważyłem.
Gdy
stałem pod drzewami z głową zadartą, podbiegł do mnie pies wielkości wilczura;
nie wiem, jakiej rasy. Obwąchał mnie i kręcił się przy mnie; po chwili podbiegł
inny, temu najwyraźniej nie spodobałem się, co okazywał hałaśliwym zachowaniem.
Ten pierwszy naskoczył na szczekacza, który natychmiast przybrał poddańczą
pozycję i zaraz wycofał się. Milczący został. Wcześniej myślałem o powrocie
lasami, ale teraz uznałem, że nie warto chować się w lasy w słoneczny dzień i
zawróciłem. Pies ruszył za mną. Zatrzymałem się, on też.
–
Chcesz iść ze mną?
Nic
nie odpowiedział, zrobił wokół mnie parę kółek i pobiegł. Przez kilka
kilometrów, aż do młyna pod Wielisławką, tak było: wybiegał na przód, albo
znikał gdzieś z boku, po chwili wracał, szedł przy mnie i znowu biegł gdzieś.
Byłem już blisko mojej góry, gdy zatrzymałem się na herbatę. Po chwili
przybiegł. Podszedł do mnie blisko, powąchał kubek z herbatą, spojrzał na mnie
i przysunął się bliżej. Tarmosiłem go po uszach i karku; odsunął się dopiero wtedy,
gdy przerwałem. Wyciągnąłem kanapkę, pies raz i drugi wciągnął powietrze, więc
wyjąłem z kanapki plaster wędliny i podałem mu.
-Weź
– powiedziałem, i dopiero wtedy ostrożnie wyjął wędlinę spomiędzy palców.
Doszliśmy
do góry, okrążyliśmy ją, a na zachodnim zboczu zszedłem z drogi (tej samej, na
której potykałem się nad ranem) chcąc zobaczył dół na zboczu. Otóż parę lat
temu runął strop jaskini, a na zboczu utworzyło się zapadlisko. Będąc tam
ostatnio zapamiętałem wrażenie, jakie na mnie zrobiło to miejsce – jakbym na
wejście do piekieł patrzył: obcość, niesamowitość, odpychanie, ciemność i
zimno, przeciwieństwo życia i słońca. Poszedłem tam chcąc poczuć to wszystko
raz jeszcze. Głęboka jama jest ogrodzona, na dnie leżą zwalone drzewa, a między
ich korzeniami zieje czarna dziura. Podniosłem głowę – między gałęziami drzew
zobaczyłem błękit nieba.
Przeszedłem
podwórze młyna i szosę, psa nie było. Druga strona pola kończyła się uskokiem,
miałem nadzieję, iż nie płynie tam strumień. Nie, wody nie było, zszedłem na
dno i wtedy, między drzewami, wśród traw, zobaczyłem szynę kolejową. Patrzyłem
na nią zdumiony.
Dobra
stal, nie rdzewieje – pomyślał technik we mnie, a ja słuchałem łagodnego,
zamyślonego smutku budzącego się we mnie. Tego samego, który nawiedza mnie gdy
widzę opuszczone, niepotrzebne dzieła ludzkich rąk. Patrząc na szynę pomyślałem
o ogromie prac potrzebnych do wytopu tej stali i do wykonania całej tej linii
kolejowej, która teraz jest tylko pasem lasu w nienaturalnym zagłębieniu
terenu.
Za
torami zaczynała się długa łąka wznosząca się zboczem góry Czeszka. Gdy tylko
wyszedłem spomiędzy drzew, usłyszałem szczekanie psa z tyłu. Obejrzałem się:
trzysta metrów za mną i nieco niżej stały zabudowania młyna, ale psa nie
zobaczyłem.
Pomyślałem, że to „mój” pies żegna się ze mną.
–Mnie
też było miło – odpowiedziałem mu.
Poznałem
wygodne przejście na ładne i lubiane pola między wzgórzami Owczarnia i Czeszka.
Nieśpiesznie, rozglądając się, przeszedłem okoliczne drogi i zajrzałem na dno
Piekiełka, strumienia głębokiego i ładnego swoją dzikością. Źródło jest suche,
maleńka strużka wody pojawia się nieco niżej, wyciekając z dna koryta. Któregoś
dnia przejdę całą długość strumienia, a łatwe to nie będzie: zbocza jaru są
strome, wiele tam zwalonych drzew i wykopów zrobionych przez poszukiwaczy
agatów; buły agatowe można znaleźć idąc zboczem, tyle że trzeba pewnej wprawy,
aby odróżnić je od grud ziemi.
Gdy
słońce dotykało już lasów, wyszedłem na otwartą przestrzeń; stojąc na zboczu
Czeszki, na skraju lasu i pól, żegnałem ten ładny dzień grudniowy.
Dzień
słońca, lip, zarośli śródpolnych, milczącego czworonożnego towarzysza, dzień
odnowienia moich związków z Wielisławką.