080117
Z Wlenia czarnym szlakiem na
pola w pobliże Czernicy, zejście nad strumień Lipka, przełomem do Nielestna. Z
wioski wejście na wzgórze Dwory, powrót do wioski, przejście szlakiem rowerowym
do Wlenia via wzgórze Szubieniczna.
Gdy
z lasu wyszedłem na nagie zbocze wzniesienia, w oddali zobaczyłem Skowrona.
Była pierwszą dostrzeżoną i rozpoznaną górą, w chwilę później, wodząc wzrokiem
po linii horyzontu, poznawałem inne, niemal wszystkie znane mi. Patrzyłem na
rozległą przestrzeń pól i łąk opadających w łagodną dolinę i za nią wznoszących
się ku szczytom zamykającym widnokrąg. Westchnąłem. Tutaj wielkie przestrzenie,
widoki dalekie, pola malowane miedzami, drogami i strumieniami, a tam, w
Rudawach, horyzont odległy o parę drzew. Po co chodzić mi gdzieś tam, szukać
nie wiadomo czego, skoro tutaj moje miejsce, tutaj dal, a właściwie Dal i
swojskość i umiłowane widoki?
Minął
miesiąc od ostatniej wędrówki kaczawskiej, więc tym razem, stęskniony, nie
miałem wątpliwości gdzie jechać.
Na
wzgórzu Dwory byłem ostatnio z Jankiem, chciałem wtedy zejść lasem do wsi
Nielestno, ale nie mogłem znaleźć drogi, którą kiedyś poznałem i byłem pewny
jej usytuowania. W rezultacie przeszliśmy na przełaj po stromym zboczu, i nim
doszliśmy do wioski, znaleźliśmy zapomniany przez wszystkich kamieniołom. Tamto
szukanie drogi utkwiło mi w pamięci:
–
Jakże to? – myślałem, a raczej myślała za mnie poruszona ambicja – ja mam nie
znać tego przejścia?
Ponieważ
dobrze pamiętałem przejście w drugą stronę – pod górę ze wsi – postanowiłem
przypomnieć je sobie, a przy okazji pomyszkować po okolicy. Samochód zostawiłem
na ryneczku Wlenia, a więc po przejechaniu niemal całych Gór Kaczawskich
bocznymi, zaśnieżonymi drogami; ze Złotoryi, bramy kaczawskiego pogórza, do
Wlenia, miasteczka leżącego na granicy z Izerami, odległość wynosi 30
kilometrów.
Spóźniłem
się nieco: było już zupełnie widno, gdy zaparkowałem, a nim założyłem plecak,
sięgnąłem jeszcze po termos z kawą. Nie kierowałem się do Nielestna najkrótszą
drogą, a przeszedłszy las zapuściłem się na rozległe pola na północ od
Czernicy. Są tam łagodne wzgórza idealnie wyrównane pługiem.
Faliste,
białe dzisiaj, pola ostrą linią przecinały świat wokół: gdy ja schodziłem po
zboczu, linie pól stopniowo zasłaniały, wznosząc się, las i góry majaczące w
oddali, ale i odwrotnie: gdy ja szedłem pod górę, linie pól opadały odsłaniając
tamte szczyty i bliski las. Banalne, zdawałoby się, efekty perspektywy
fascynują mnie. Oto nieruchomy świat z górami, lasami i polami przypisanymi do
swoich miejsc, rusza razem ze mną! Swoim marszem uruchamiam wszystko wokół i
nawet góry poddają się mi, posłusznie przesuwając się, a nawet wznosząc lub opadając.
Mało tego! Gdyby na drugim końcu pola szedł ktoś inny, góry i dla niego
przesuwałyby się, a mogło być i tak, że dla mnie jakaś góra wznosiłaby się, a
dla niego w tej samej chwili opadała. Czyż nie jest to fascynujące? Szedłem
rozglądając się.
–
Zaraz wyciągnę mapę – mówiłem sobie – jeszcze tylko dojdę do tamtej kępy drzew.
Szedłem
dalej. Gdy w końcu zobaczyłem po prawej domy między drzewami, uświadomiłem
sobie, że zaszedłem za daleko, aż pod Czernicę. Wracać polami? Wszedłem w las,
stok zaczął opadać coraz bardziej stromo. Zawróciłem i kawałek dalej ponowiłem
próbę, tym razem udaną. Dopiero w dole, nad strumieniem, wyciągnąłem mapę.
Byłem na przełomie strumienia Lipka. Nie wiedziałem o tym miejscu, omijając
lasy w swojej chęci chodzenia otwartymi przestrzeniami łąk i pól, dopiero
dzisiaj, przypadkowo, niechcący, odkryłem prawdziwie górski przełom w górach,
które, zdawałoby się, znam dobrze.
Może
dla niewtajemniczonych parę słów wyjaśnienia. Przełomem geologowie nazywają
głęboką dolinę o wąskim dnie i stromych zboczach, czyli jar utworzony przez rzekę
przepływającą przez góry stojące na jej drodze. Jakim cudem woda zaczęła żłobić
swoje koryto na szczycie tego siedemdziesięciometrowego zbocza? Na przykład
rzeka mogła płynąć nim powstały góry, a gdy te zaczęły się wypiętrzać, woda
nadążyła z pogłębianiem swojego koryta. Różnie są mechanizmy powstawania
przełomów, a każdy mają geologowie nazwany, jako że lubują się w nadawaniu
dziwnych, uczonych nazw każdemu zjawisku, nawet najprostszemu.
W
tym przełomie są miejsca szersze, z płaskim brzegiem, na którym jedyną
przeszkodą w marszu są uschnięte badyle lub krzaki, ale są i takie, gdzie
strome zbocze schodzi do samej wody. Dwa kilometry przeszedłem w ciągu niemal
dwóch godzin; co prawda tu i ówdzie stałem gapiąc się, całkiem możliwe, że z
otwartymi ustami.
Strome,
miejscami urwiste, zbocza z wystającymi skałami i powalonymi drzewami, w dole
czarny strumień wśród śniegów. Chwila wygodnego marszu po starej drodze, a za
nią wylot bocznego jaru, jeszcze bardziej ciemnego, ze skalnym rumowiskiem pod
gęstymi świerkami. Obiecałem sobie wrócić tam, przejść przełom jeszcze raz i
pójść pod górę tamtym kamienistym jarem.
W
najtrudniejszych miejscach chciałem przejść na drugą stronę strumienia, ale nie
znalazłem ani dobrego miejsca, ani dość odwagi (lub braku przezorności), by
przejść po dnie. Musiałbym postawić pięć kroków w wodzie o głębokości co
najmniej 30 centymetrów. Buty, zasłonięte ochraniaczami sięgającymi kolan,
raczej nie powinny nabrać wody, ale pewności nie miałem. Ponieważ liczy się
szybkość, może przebiec strumień? Ale biec po kamienistym dnie strumienia, to
prosić się o wywrotkę. Mokry na mrozie, nie miałbym wiele czasu na znalezienie
się w ciepłym pomieszczeniu. Do końca przełomu nie zdecydowałem się przejść
strumień. Może pomogło mi znalezienie przyjemności w tym moim zdobywaniu
metrów, w wyszukiwaniu drogi, w kantowaniu na zaśnieżonych stromiznach, w
omijaniu zwalonych drzew.
Na
końcu przełomu, gdy obniżone zbocza odsunęły się nieco od wody, znalazłem chyba
najładniejsze skały w moich górach. Mają kilka metrów wysokości, może 30
długości, a zbudowane są z czerwonego piaskowca przykrytego innymi, twardszymi
skałami. Czerwona skała kruszy się tworząc fantazyjne formy, a jej nienaruszone
przykrycie wisi coraz bardziej przewieszone. Na wierzchu rośnie las nic nie
wiedzący o podcięciu skał pod nim.
W
Nielestnie bez problemu znalazłem drogę przez las w stronę wzgórza Dwory. Będąc
już wyżej i blisko brzegu lasu, między drzewami zobaczyłem słońce. Świeciło
nieśmiało, przygaszone rozproszoną w powietrzu białą mgiełką, ale było! Jeszcze
200 metrów, jeszcze 100, i oto otworzył się przede mną rozległy przestwór pól
schodzących w dolinę i gór, moich gór stojących w oddali.
Długo
byłem na zboczu wzgórza, po prostu szkoda mi było odejść. Chcąc przedłużyć
pobyt tam, wybrałem inną drogę powrotną, nieznaną mi polną drogę biegnącą dnem
doliny o kilometr ode mnie. Schodziłem zaoranym polem; skiby ziemi przykryte
były świeżym śniegiem tworząc morze muld. Ładny to widok, ale kto raz szedł
takim polem, wie, jak ciężko się idzie: ziemia pod nogami nigdzie nie jest
płaska, równa, a głębokie nierówności zasypane są śniegiem, jednak udało mi się
przejść bez bliskiego spotkania z ziemią. Nie śpieszyłem się – za ładnie było,
żeby gonić – ale droga, widoczna jako rząd drzew i nitka miedzy na gładkiej
płaszczyźnie pól, zbliżała się szybciej niż chciałem. Obejrzałem się: mój ślad
zsunął się ze zbocza wzgórza i biegł za mną.
Droga
wprowadziła mnie w las, a że po lewej prześwitywała między drzewami biała płaszczyzna
łąk, opuściłem drogę i wyszedłem na otwartą przestrzeń. Niskie już słońce
zasłoniły chmury, a szkoda, bo chciałem jeszcze zrobić zdjęcia ładnemu miejscu:
na niewielkim wzniesieniu, przy skrzyżowaniu dwóch polnych dróg, rośnie duży i
szeroki dąb. Stojąc pod nim rozejrzałem się i westchnąłem: w letni dzień usiąść
przy pniu drzewa i pogapić się na stoki wzgórz. Nim odszedłem, obejrzałem dąb.
Jego pień opasywał drut nieistniejącego już ogrodzenia, wpijał się w rosnącą
tkankę drzewa. Zakląłem nad ludzką bezmyślnością.
Za
wsią, przy mostku nad strumieniem, jest stary kamieniołom. Byłem tutaj kiedyś
nie wiedząc, że do tych ładnych czerwonych skał jest raptem trzysta metrów.
Dzisiaj zauważyłem skały stojące nieco wyżej, a u ich podstawy coś, co bardzo
było podobne do zasłoniętego wejścia do jaskini. Poszedłem tam, wejście było
tylko ciemniejszym miejscem wnęki na skalnej ścianie. Westchnąłem: a mogła to
być niezauważona przez ludzi jaskinia.
Gdy
po drugiej stronie lasu wyszedłem na pola, zobaczyłem ludzkie ślady.
Zatrzymałem się żeby je obejrzeć; ktoś idąc bezdrożem wyszedł z lasu i szedł
przez pole używając kijów, więc prawie na pewno nie miejscowy.
Nie
ja jeden – pomyślałem. Poczułem sympatię do tego nieznanego mi wędrowcy
kaczawskiego.
Za
tydzień wrócę tutaj. Rudawy nie uciekną, a Góry Kaczawskie czekają na mnie.