090617
Dwa
światy
Czasami
mam wrażenie życia w tytułowych dwóch światach, a najczęściej wieczorem, gdy po
skończeniu pracy odgrodzę się od chaosu karuzel myślami, muzyką i słowami.
Dzisiaj mam calutkie sześć godzin czasu dla siebie! Lubię te rzadkie w sezonie
wieczory, gdy mogę dłużej posiedzieć. Tyle godzin to dużo, ale czas ten mija
niezwykle szybko, co potwierdza znaną prawdę o szybkim upływie dobrego czasu.
Odpisuję na listy, piszę swoje teksty, trochę słucham muzyki albo czytam
książki; zajęcia te przenoszą mnie daleko stąd, a przez to pozwalają odpocząć.
Najwyraźniej odczuwaną ich cechą jest ogromny kontrast między tym, co dzieje
się ze mną i wokół mnie w pracy, a w te ciche wieczorne i nocne godziny.
Nierzadko
wrażenie odmienności światów bywa rezultatem nagłej zmiany otoczenia.
Przez
trzy ostatnie dni chciałem wysłać pilny list, ale nie miałem możliwości
wyrwania się z pracy na pocztę. Wczoraj wieczorem nadciągnęła burza, taka
prawdziwa burza, z piorunami i rzęsistym deszczem. Słysząc wyjątkowo głośne
bębnienie kropel o dach, wyjrzałem na dwór i przez ścianę wody
zobaczyłem szary świat. Szybko zamknąłem drzwi i usiadłem odczuwając luksus
suchości i ciepła. Gdy ucichło, wyszedłem na plac: niemal cały był zalany wodą
na głębokość dwudziestu centymetrów. Dzień w gumowcach, westchnąłem i nim
położyłem się spać, zapytałem google jak dojechać do placówki pocztowej w
nieznanym mi mieście. Rano wody było „tylko” pięć centymetrów, było też błoto.
Po śniadaniu wziąłem busa i w końcu pojechałem na pocztę. Idąc ulicą, w
brudnych drelichach i w zabłoconych gumowcach, zobaczyłem mężczyznę idącego z
naprzeciwka. Ładnie, czysto, lekko ubrany, na stopach miał białe adidasy.
Zatrzymałem się i patrzyłem na jego buty wypatrując chociaż grudki błota,
niechby ślad brudu, który potwierdziłby przynależność mężczyzny do tego samego
świata.
Były
idealnie czyste.
Chcąc
dowiedzieć się, ile przejdę kilometrów w pracy, kupiłem krokomierz; okazało
się, że w przeciętny dzień stawiam 15 do 20 tysięcy kroków.
Przejście w gumowcach dystansu kilkunastu kilometrów po wertepach i błocie
bardzo męczy nogi, ale to zmęczenie szybko mija, u mnie nawet bardzo szybko.
Gorzej, że błoto męczy psychikę, która nie regeneruje się w tempie mięśni.
Nazajutrz
po przelotnym deszczu chmury przeszły nad horyzont, nade mną niebo zajaśniało
umytym błękitem, a wysokie trawy za ogrodzeniem zaświeciły kroplami wody.
Wziąłem aparat i na chwilę opuściłem rozjeżdżony, błotnisty plac. Pobocze wału
Warty płynącej opodal porastają klony jesionolistne, a wokół mnie rosły, jedne
przy drugich, małe drzewka, samosiejki tego gatunku.
Wspomniałem wierzbę iwę
widzianą niedawno w Górach Kaczawskich, i myśląc o drzewach, na chwilę
znalazłem się daleko stąd, w innym świecie.
W
iwie tkwi wyraźna sprzeczność. Iwa jest jak ta matka, która rodzi wiele dzieci,
ale niewiele się nimi zajmuje. Jest w niej żywiołowość i żywotność, silne
pragnienie życia, ale przy tym ona nie dba o jego jakość. Iwa chce żyć, jednak
żyje byle jak. Łamie się i przewraca, ale nawet próchniejąc, wydaje nowe pędy,
a te, nie zważając na nic, pną się w obłędnym pędzie ku słońcu, oby tylko
zdążyć wydać nasiona. Iwa nastawiona jest na ilość, nie na jakość. Jej życiowa
maksyma mogłaby brzmieć tak: żyć, niechby krótko i w trudzie, byle zasypać
świat swoim nasieniem.
To
drzewo jest bardzo smutne w wyglądzie. Owszem, młoda i zdrowa iwa ma wgląd
zwykłego, tuzinkowego, można powiedzieć, drzewa, ale szybko się starzeje,
łamie, obumiera, a kończąc swój żywot, jeszcze daje soki nowemu życiu. Rosnąc w
zwarciu, tworzy bardzo gęste, splątane lasy. Właściwie nie tyle lasy, co
surrealistyczny splot życia i śmierci, próchna i młodych pędów. W Górach
Kaczawskich widziałem laski łęgowe utworzone z wierzb, głównie iw. Gdy ogląda
się je od wewnątrz, stojąc w nierzadko trudnym do przejścia gąszczu, pod
chmurnym niebem zimowym, ma się wrażenie patrzenia na cmentarz drzew i
jednocześnie na ich szkółkę, ale też widać tam przemożne pragnienie życia mimo
wszystko. Żyć, by zostawić po sobie nowe pokolenie! Kiedyś z odrobiną zdumienia
uświadomiłem sobie, że lubię łęgi wierzbowe właśnie dla ich żywiołowości,
dzikości, tej ich nonszalancji wobec siebie. Te miejsca dają wyobrażenie
dawnych puszcz i nieprzebytych mokradeł, przyrody nietkniętej ludzką ręką.
Natura
często jest rozrzutna. Organizm mężczyzny wytwarza miliony plemników dziennie,
topole rozsiewają wokół siebie dosłownie deszcz genów w ilości niewyobrażalnej.
W plenności, w jakże skutecznym dążeniu do zostawienia po sobie potomków,
podobne do iw są klony jesionolistne, które każdego roku wytwarzają krocie
tysięcy nasion, a czynią to już w wieku kilku lat. Nie ma czasu! Trzeba szybko
żyć, szybko owocować! Nic nie jest ważne, tylko życie. Znaleźć miejsce dla
siebie i rosnąć. Byle zdążyć wydać nasiona, byle nowe pokolenie drzew z nich
wyrosło.
Rośnie.
Mocniejszy niż iwa, ale też niedbały w swoim życiu, łatwo łamiący się i
pokręcony reumatyzmem już od wczesnych lat życia, klon jesionolistny pleni się
bardzo szybko i właściwie wszędzie, chociaż najchętniej w wilgotnych lasach.
Wszedłem
między drzewa i tam zobaczyłem kolejny kontrast dwóch światów: z półmroku,
spomiędzy gęstych gałęzi klonu, strzelała w górę… kratowa konstrukcja słupa
wysokiego napięcia. Wysoko nade mną zobaczyłem między liśćmi fragment jednej z
trzech nitek przewodów wiodących niepojętą, niewidoczną, a jednak potężną moc
wytworzoną przez człowieka.
Pewnego
dnia przyjadą tutaj ekipy elektryków – pomyślałem – i wytną te drzewa, ale może
jeszcze zdążą one rozsiać wokół swoje nasiona, zaczątki nowego życia.
Brzoza
też jest plenna, zasiedlająca wolne przestrzenie i niewybredna, ale w trudny do
opisu sposób czyni to inaczej. Ona łączy w sobie żywiołowość z dbałością,
pospolitość z urodą, elegancję z liczebnością, tym samym godząc przeciwności
swoim istnieniem. Głogi różowe, jabłonie czy magnolie są piękne w porze
kwitnienia, kasztanowce i dzikie grusze w słoneczny dzień wrześniowy są
urokliwe i ciepłe, klony i miłorzęby pysznią się kolorami jesieni, brzozy
natomiast są piękne cały rok. Kiedyś zatrzymałem się, oczarowany, przed brzozą
rosnącą na ulicy (pamiętam: było to na ulicy Ruskiej w Lublinie, jakieś 20 lat
temu), w dzień późnego listopada. Na drzewie trzęsło się kilka ostatnich
pożółkłych listków, a mnie się wydało, że brzoza broni się przed zgubieniem
ostatnich śladów swojej urody, chcąc się podobać. Ujęła mnie bardzo swoim
staraniem, wszak niezależnie od pory roku widzę ją ładną. Właśnie tak jest,
ponieważ brzoza ma jeszcze jedną cechę wyjątkową: jest drzewem najbardziej
żeńskim, najbardziej kobiecym. Po prostu najpiękniejszym. Gdy stanę pod brzozą
płaczącą i podniosę głowę, nieodmiennie mam wrażenie patrzenia na kobiece
ramiona wyciągnięte do mnie.
Niektóre
wielkie drzewa wytwarzają wokół siebie niemożliwą do opisu aurę, ale
najsilniejszą, i to już od swoich młodych lat, wytwarza brzoza. Aby ją poczuć,
wystarczy położyć dłonie na pniu brzozy i wsłuchać się w siebie.
To,
co się usłyszy lub poczuje, będzie jej szeptem i naszą odpowiedzią. Będzie
naszą rozmową z brzozą. O ile zechce z nami rozmawiać, a my potrafimy ją
usłyszeć.
W
czasie ostatniej łazęgi, idąc stokami Maślaka, oczywiście obejrzałem brzozy,
które kilka lat temu, gdy widziałem je po raz pierwszy, wyłoniły się z mgły,
nagie i oszronione, a wyglądały niczym zjawy z ładniejszego świata. Były wtedy
piękne niczym dworki z orszaku Pani Zimy. Stałem i gapiłem się na nie, chyba
nawet z otwartymi ustami. Od tamtej chwili odwiedzałem je wielokrotnie, a
potrafię wypatrzyć je z odległości kilku kilometrów; któregoś zimowego i
śnieżnego dnia mozolnie szedłem ku nim, wysoko podnosząc nogi w kopnym śniegu.
Za
wzniesieniem wału przeciwpowodziowego rosła akacja, czyli robinia akacjowa.
Stoi tam sama, niewiele ma kiści kwiatów, ale budzi wspomnienia. Kiedyś, na
wędrówce w Górach Wałbrzyskich, zachłystywałem się zapachem jej kwiatów –
jakbym pierwszy raz w życiu je wąchał. Odkryłem wtedy dwa poziomy tego zapachu:
pod słodkim, miodowym aromatem wyczuwałem inny, lekki i orzeźwiający. Wąchałem,
odchodziłem i wracałem, by poczuć ten bukiet raz jeszcze. Wiele lat temu
przyjechałem w ciepłą noc czerwcową do miejscowości, której nazwy już nie
pamiętam; ostatni odcinek drogi wiódł akacjową aleją. Tamtej nocy szedłem tą
aleją dosłownie brodząc w opadłych kwiatach, a one cicho szeleściły rozgarniane
stopami, pachnąc miodem i słońcem.
Pod
wieczór, licząc się z możliwością telefonu od szefa wzywającego do pracy (w zasadzie nie mam unormowanych godzin pracy), nie
przebierając się poszedłem na spacer. Ubranie robocze ma, nawiasem mówiąc,
istotną zaletę: mogę wejść gdzie chcę i usiąść gdziekolwiek.
Szczytem
wału biegnie dróżka gruntowa, wokół zieleń, między kępami drzew widać
rzekę.
Niskie słońce nabierało tych intensywnych barw, które wyzłacają świat,
ludzkiego ducha i zdjęcia.
Lubię
polne i leśne drogi. Nawet gdy jadę samochodem bywa, że oglądam się i patrzę na
nie z przyjemnością, czując chęć pójścia nimi i zobaczenia, gdzie mnie powiodą.
Zapewne w moim zauroczeniu Górami Kaczawskimi niemały udział, a może i główny,
mają ich urocze dróżki. Czasami wydaje mi się, że polne drogi zaczarowały mnie,
gdy małym będąc chłopcem biegałem na bosaka drogami rodzinnej wsi mojej mamy.
Mam w swoich zbiorach setki zdjęć dróg, wiele z nich rozpoznaję, a wszystkie są
mi miłe. Drogi mają dla mnie cechy jednoznacznie kobiece: bywają kapryśne,
zmienne i nieprzewidywalne, ale w tych ich cechach dostrzegam urok - właśnie jak u kobiet; potrafią
czarować swoją urodą niezależnie od pory roku i pogody, budzą we mnie radość,
pieszczą zmysł estetyczny, wypogadzają mojego ducha. Budzą tęsknotę i
niemożliwe do ugaszenia pragnienie widzenia ich i pójścia nimi za horyzont. Gdy
idę polną drogą, miewam wrażenie, właściwie pewność jej uśmiechania się do mnie
– w odpowiedzi uśmiecham się do niej.
Zza
drzew wybiegł pies, zatrzymał się i patrzył na mnie; wyglądał na niepewnego
albo zaciekawionego. Tak nie zachowuje się agresywne zwierzę, więc odezwałem
się do niego. Podbiegł, a po chwili zobaczyłem jego właściciela. Później
pomyślałem, że gdybym był kobietą, spodobałby mi się ten przystojny
trzydziestolatek z ładnymi oczami i bujną czupryną.
Zaczęliśmy
rozmowę, która z jego inicjatywy już po minucie zeszła na temat Boga i wiary.
Zaskoczyła
mnie ta rozmowa ateisty z niewielką domieszką agnostyka, z teistą bliskim, jak
mi się wydało, panteizmowi. Miła, spokojna, ciekawa, rzeczowa na tyle, na ile
pozwalał jej temat, w końcu sprawiająca mi przyjemność.
Rzadko
mam okazję normalnie porozmawiać na takie tematy, a właściwie na jakikolwiek
temat; z typowym katolikiem w naszym kraju raczej nie można, a to z powodu
czasami odczuwanego u nich patrzenie na mnie z góry albo bardzo
małej wiedzy o swojej wierze, co często się zdarza. Ich wywyższanie się (nagminne wśród
kapłanów) wywołuje u mnie raczej rozweselenie, w rozmowie jednak przeszkadza.
Ten mężczyzna był inny. Sprawiał wrażenie prawdziwie i głęboko wierzącego tą
wiarą, która ma cechy osobistego związku z Bogiem i której nie są potrzebni
pośrednicy ani instytucje.
Zawróciłem
towarzysząc Sebastianowi w jego drodze, później jeszcze staliśmy pod parkingiem
rozmawiając, a przed pożegnaniem wymieniliśmy się telefonami.
Zadziwiające
spotkanie kolejnych dwóch światów.
A
wyszedłem na krótki spacer po pracy.