Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

niedziela, 11 czerwca 2017

Dwa światy


090617

Dwa światy

Czasami mam wrażenie życia w tytułowych dwóch światach, a najczęściej wieczorem, gdy po skończeniu pracy odgrodzę się od chaosu karuzel myślami, muzyką i słowami. Dzisiaj mam calutkie sześć godzin czasu dla siebie! Lubię te rzadkie w sezonie wieczory, gdy mogę dłużej posiedzieć. Tyle godzin to dużo, ale czas ten mija niezwykle szybko, co potwierdza znaną prawdę o szybkim upływie dobrego czasu. Odpisuję na listy, piszę swoje teksty, trochę słucham muzyki albo czytam książki; zajęcia te przenoszą mnie daleko stąd, a przez to pozwalają odpocząć. Najwyraźniej odczuwaną ich cechą jest ogromny kontrast między tym, co dzieje się ze mną i wokół mnie w pracy, a w te ciche wieczorne i nocne godziny.

Nierzadko wrażenie odmienności światów bywa rezultatem nagłej zmiany otoczenia.

Przez trzy ostatnie dni chciałem wysłać pilny list, ale nie miałem możliwości wyrwania się z pracy na pocztę. Wczoraj wieczorem nadciągnęła burza, taka prawdziwa burza, z piorunami i rzęsistym deszczem. Słysząc wyjątkowo głośne bębnienie kropel o dach, wyjrzałem na dwór i przez ścianę wody zobaczyłem szary świat. Szybko zamknąłem drzwi i usiadłem odczuwając luksus suchości i ciepła. Gdy ucichło, wyszedłem na plac: niemal cały był zalany wodą na głębokość dwudziestu centymetrów. Dzień w gumowcach, westchnąłem i nim położyłem się spać, zapytałem google jak dojechać do placówki pocztowej w nieznanym mi mieście. Rano wody było „tylko” pięć centymetrów, było też błoto. 



Po śniadaniu wziąłem busa i w końcu pojechałem na pocztę. Idąc ulicą, w brudnych drelichach i w zabłoconych gumowcach, zobaczyłem mężczyznę idącego z naprzeciwka. Ładnie, czysto, lekko ubrany, na stopach miał białe adidasy. Zatrzymałem się i patrzyłem na jego buty wypatrując chociaż grudki błota, niechby ślad brudu, który potwierdziłby przynależność mężczyzny do tego samego świata.

Były idealnie czyste.

Chcąc dowiedzieć się, ile przejdę kilometrów w pracy, kupiłem krokomierz; okazało się, że w przeciętny dzień stawiam 15 do 20 tysięcy kroków. Przejście w gumowcach dystansu kilkunastu kilometrów po wertepach i błocie bardzo męczy nogi, ale to zmęczenie szybko mija, u mnie nawet bardzo szybko. Gorzej, że błoto męczy psychikę, która nie regeneruje się w tempie mięśni.

Nazajutrz po przelotnym deszczu chmury przeszły nad horyzont, nade mną niebo zajaśniało umytym błękitem, a wysokie trawy za ogrodzeniem zaświeciły kroplami wody. Wziąłem aparat i na chwilę opuściłem rozjeżdżony, błotnisty plac. Pobocze wału Warty płynącej opodal porastają klony jesionolistne, a wokół mnie rosły, jedne przy drugich, małe drzewka, samosiejki tego gatunku. 



Wspomniałem wierzbę iwę widzianą niedawno w Górach Kaczawskich, i myśląc o drzewach, na chwilę znalazłem się daleko stąd, w innym świecie.


W iwie tkwi wyraźna sprzeczność. Iwa jest jak ta matka, która rodzi wiele dzieci, ale niewiele się nimi zajmuje. Jest w niej żywiołowość i żywotność, silne pragnienie życia, ale przy tym ona nie dba o jego jakość. Iwa chce żyć, jednak żyje byle jak. Łamie się i przewraca, ale nawet próchniejąc, wydaje nowe pędy, a te, nie zważając na nic, pną się w obłędnym pędzie ku słońcu, oby tylko zdążyć wydać nasiona. Iwa nastawiona jest na ilość, nie na jakość. Jej życiowa maksyma mogłaby brzmieć tak: żyć, niechby krótko i w trudzie, byle zasypać świat swoim nasieniem.

To drzewo jest bardzo smutne w wyglądzie. Owszem, młoda i zdrowa iwa ma wgląd zwykłego, tuzinkowego, można powiedzieć, drzewa, ale szybko się starzeje, łamie, obumiera, a kończąc swój żywot, jeszcze daje soki nowemu życiu. Rosnąc w zwarciu, tworzy bardzo gęste, splątane lasy. Właściwie nie tyle lasy, co surrealistyczny splot życia i śmierci, próchna i młodych pędów. W Górach Kaczawskich widziałem laski łęgowe utworzone z wierzb, głównie iw. Gdy ogląda się je od wewnątrz, stojąc w nierzadko trudnym do przejścia gąszczu, pod chmurnym niebem zimowym, ma się wrażenie patrzenia na cmentarz drzew i jednocześnie na ich szkółkę, ale też widać tam przemożne pragnienie życia mimo wszystko. Żyć, by zostawić po sobie nowe pokolenie! Kiedyś z odrobiną zdumienia uświadomiłem sobie, że lubię łęgi wierzbowe właśnie dla ich żywiołowości, dzikości, tej ich nonszalancji wobec siebie. Te miejsca dają wyobrażenie dawnych puszcz i nieprzebytych mokradeł, przyrody nietkniętej ludzką ręką.

Natura często jest rozrzutna. Organizm mężczyzny wytwarza miliony plemników dziennie, topole rozsiewają wokół siebie dosłownie deszcz genów w ilości niewyobrażalnej. W plenności, w jakże skutecznym dążeniu do zostawienia po sobie potomków, podobne do iw są klony jesionolistne, które każdego roku wytwarzają krocie tysięcy nasion, a czynią to już w wieku kilku lat. Nie ma czasu! Trzeba szybko żyć, szybko owocować! Nic nie jest ważne, tylko życie. Znaleźć miejsce dla siebie i rosnąć. Byle zdążyć wydać nasiona, byle nowe pokolenie drzew z nich wyrosło.

Rośnie. Mocniejszy niż iwa, ale też niedbały w swoim życiu, łatwo łamiący się i pokręcony reumatyzmem już od wczesnych lat życia, klon jesionolistny pleni się bardzo szybko i właściwie wszędzie, chociaż najchętniej w wilgotnych lasach.

Wszedłem między drzewa i tam zobaczyłem kolejny kontrast dwóch światów: z półmroku, spomiędzy gęstych gałęzi klonu, strzelała w górę… kratowa konstrukcja słupa wysokiego napięcia. Wysoko nade mną zobaczyłem między liśćmi fragment jednej z trzech nitek przewodów wiodących niepojętą, niewidoczną, a jednak potężną moc wytworzoną przez człowieka.

Pewnego dnia przyjadą tutaj ekipy elektryków – pomyślałem – i wytną te drzewa, ale może jeszcze zdążą one rozsiać wokół swoje nasiona, zaczątki nowego życia.

Brzoza też jest plenna, zasiedlająca wolne przestrzenie i niewybredna, ale w trudny do opisu sposób czyni to inaczej. Ona łączy w sobie żywiołowość z dbałością, pospolitość z urodą, elegancję z liczebnością, tym samym godząc przeciwności swoim istnieniem. Głogi różowe, jabłonie czy magnolie są piękne w porze kwitnienia, kasztanowce i dzikie grusze w słoneczny dzień wrześniowy są urokliwe i ciepłe, klony i miłorzęby pysznią się kolorami jesieni, brzozy natomiast są piękne cały rok. Kiedyś zatrzymałem się, oczarowany, przed brzozą rosnącą na ulicy (pamiętam: było to na ulicy Ruskiej w Lublinie, jakieś 20 lat temu), w dzień późnego listopada. Na drzewie trzęsło się kilka ostatnich pożółkłych listków, a mnie się wydało, że brzoza broni się przed zgubieniem ostatnich śladów swojej urody, chcąc się podobać. Ujęła mnie bardzo swoim staraniem, wszak niezależnie od pory roku widzę ją ładną. Właśnie tak jest, ponieważ brzoza ma jeszcze jedną cechę wyjątkową: jest drzewem najbardziej żeńskim, najbardziej kobiecym. Po prostu najpiękniejszym. Gdy stanę pod brzozą płaczącą i podniosę głowę, nieodmiennie mam wrażenie patrzenia na kobiece ramiona wyciągnięte do mnie.

Niektóre wielkie drzewa wytwarzają wokół siebie niemożliwą do opisu aurę, ale najsilniejszą, i to już od swoich młodych lat, wytwarza brzoza. Aby ją poczuć, wystarczy położyć dłonie na pniu brzozy i wsłuchać się w siebie.

To, co się usłyszy lub poczuje, będzie jej szeptem i naszą odpowiedzią. Będzie naszą rozmową z brzozą. O ile zechce z nami rozmawiać, a my potrafimy ją usłyszeć.

W czasie ostatniej łazęgi, idąc stokami Maślaka, oczywiście obejrzałem brzozy, które kilka lat temu, gdy widziałem je po raz pierwszy, wyłoniły się z mgły, nagie i oszronione, a wyglądały niczym zjawy z ładniejszego świata. Były wtedy piękne niczym dworki z orszaku Pani Zimy. Stałem i gapiłem się na nie, chyba nawet z otwartymi ustami. Od tamtej chwili odwiedzałem je wielokrotnie, a potrafię wypatrzyć je z odległości kilku kilometrów; któregoś zimowego i śnieżnego dnia mozolnie szedłem ku nim, wysoko podnosząc nogi w kopnym śniegu.










Za wzniesieniem wału przeciwpowodziowego rosła akacja, czyli robinia akacjowa. Stoi tam sama, niewiele ma kiści kwiatów, ale budzi wspomnienia. Kiedyś, na wędrówce w Górach Wałbrzyskich, zachłystywałem się zapachem jej kwiatów – jakbym pierwszy raz w życiu je wąchał. Odkryłem wtedy dwa poziomy tego zapachu: pod słodkim, miodowym aromatem wyczuwałem inny, lekki i orzeźwiający. Wąchałem, odchodziłem i wracałem, by poczuć ten bukiet raz jeszcze. Wiele lat temu przyjechałem w ciepłą noc czerwcową do miejscowości, której nazwy już nie pamiętam; ostatni odcinek drogi wiódł akacjową aleją. Tamtej nocy szedłem tą aleją dosłownie brodząc w opadłych kwiatach, a one cicho szeleściły rozgarniane stopami, pachnąc miodem i słońcem.



Pod wieczór, licząc się z możliwością telefonu od szefa wzywającego do pracy (w zasadzie nie mam unormowanych godzin pracy), nie przebierając się poszedłem na spacer. Ubranie robocze ma, nawiasem mówiąc, istotną zaletę: mogę wejść gdzie chcę i usiąść gdziekolwiek.

Szczytem wału biegnie dróżka gruntowa, wokół zieleń, między kępami drzew widać rzekę. 



Niskie słońce nabierało tych intensywnych barw, które wyzłacają świat, ludzkiego ducha i zdjęcia.

Lubię polne i leśne drogi. Nawet gdy jadę samochodem bywa, że oglądam się i patrzę na nie z przyjemnością, czując chęć pójścia nimi i zobaczenia, gdzie mnie powiodą. Zapewne w moim zauroczeniu Górami Kaczawskimi niemały udział, a może i główny, mają ich urocze dróżki. Czasami wydaje mi się, że polne drogi zaczarowały mnie, gdy małym będąc chłopcem biegałem na bosaka drogami rodzinnej wsi mojej mamy. Mam w swoich zbiorach setki zdjęć dróg, wiele z nich rozpoznaję, a wszystkie są mi miłe. Drogi mają dla mnie cechy jednoznacznie kobiece: bywają kapryśne, zmienne i nieprzewidywalne, ale w tych ich cechach dostrzegam urok - właśnie jak u kobiet; potrafią czarować swoją urodą niezależnie od pory roku i pogody, budzą we mnie radość, pieszczą zmysł estetyczny, wypogadzają mojego ducha. Budzą tęsknotę i niemożliwe do ugaszenia pragnienie widzenia ich i pójścia nimi za horyzont. Gdy idę polną drogą, miewam wrażenie, właściwie pewność jej uśmiechania się do mnie – w odpowiedzi uśmiecham się do niej. 








Zza drzew wybiegł pies, zatrzymał się i patrzył na mnie; wyglądał na niepewnego albo zaciekawionego. Tak nie zachowuje się agresywne zwierzę, więc odezwałem się do niego. Podbiegł, a po chwili zobaczyłem jego właściciela. Później pomyślałem, że gdybym był kobietą, spodobałby mi się ten przystojny trzydziestolatek z ładnymi oczami i bujną czupryną.

Zaczęliśmy rozmowę, która z jego inicjatywy już po minucie zeszła na temat Boga i wiary.

Zaskoczyła mnie ta rozmowa ateisty z niewielką domieszką agnostyka, z teistą bliskim, jak mi się wydało, panteizmowi. Miła, spokojna, ciekawa, rzeczowa na tyle, na ile pozwalał jej temat, w końcu sprawiająca mi przyjemność.

Rzadko mam okazję normalnie porozmawiać na takie tematy, a właściwie na jakikolwiek temat; z typowym katolikiem w naszym kraju raczej nie można, a to z powodu czasami odczuwanego u nich patrzenie na mnie z góry albo bardzo małej wiedzy o swojej wierze, co często się zdarza. Ich wywyższanie się (nagminne wśród kapłanów) wywołuje u mnie raczej rozweselenie, w rozmowie jednak przeszkadza. Ten mężczyzna był inny. Sprawiał wrażenie prawdziwie i głęboko wierzącego tą wiarą, która ma cechy osobistego związku z Bogiem i której nie są potrzebni pośrednicy ani instytucje.

Zawróciłem towarzysząc Sebastianowi w jego drodze, później jeszcze staliśmy pod parkingiem rozmawiając, a przed pożegnaniem wymieniliśmy się telefonami.

Zadziwiające spotkanie kolejnych dwóch światów.

A wyszedłem na krótki spacer po pracy.






niedziela, 4 czerwca 2017

Majowy dzień w Górach Kaczawskich


200517

Komarno, Dudziarz, Połom, Skopiec, stoki Maślaka, Ogier, Komarno.




Mimo iż wstałem o drugiej, świt zastał mnie w drodze; cóż, niewiele już brakuje dniom z końca maja do najdłuższych w roku. Dzień wstawał chmurny, świat przygnieciony był zwałami ciężkich, sinych chmur. Jechałem licząc na zmianę pogody w ciągu dnia. Samochód zaparkowałem na końcu uliczki wsi Komarno, o kwadrans drogi od Skopca, i dobrze znanymi dróżkami ruszyłem na Ziemski Kopczyk, szczyt, z którego są ładne i rozległe widoki – od Jeleniej Góry po szczyty Gór Wałbrzyskich. Ścianę Karkonoszy zobaczyłem zimową: zamgloną, ciemną, zimną, bez kolorów, na które tak bardzo liczyłem.

Może wrócę? Spojrzałem na zegarek i policzyłem, że do pracy spóźniłbym się dwie godziny.



Trochę wahałem się, nim wziąłem wolny dzień by zobaczyć pełnię wiosny w moich górach, wszak jestem na swoim wygnaniu z dala od rodziny dla pieniędzy, a strata płacy i koszt wyjazdu tworzą razem niezłą sumkę. Zdecydowałem się jechać pamiętając o rezygnacji z wyjazdu pod Dover dla zobaczenia wapiennych klifów, których później już nie miałem okazji zobaczyć. Jest jeszcze coś, co czasami przeważa moje zobowiązania finansowe i ostatnio zauważoną u siebie chytrość pieniędzy: otóż nierzadko wspominam słowa usłyszane dawno temu, tak dawno, jakby nie mnie dotyczyły, a innej osoby, słowa o niewiedzy przeżywania ostatniego spotkania.

Moja praca tak jest dla mnie ciężka psychicznie, że coraz częściej jestem bliski decyzji zwolnienia się i powrotu do domu, więc każdy wyjazd w moje góry może być… niekoniecznie ostatnim, ale mieszkając na drugim końcu Polski i niewiele zarabiając, jak często mógłbym przyjeżdżać w Góry Kaczawskie?

Tak więc stałem na łagodnym szczycie kaczawskiego wzgórza i odczuwając zawód patrzyłem na niebo, jakże podobne do zimowego. Wtedy poczułem w sobie strumień szybko zmieniających się odczuć. Pierwszy pojawił się żal zabarwiony goryczą z powodu więzów, które narzucam na siebie i tych, które narzucane są niezależnie od mojej woli, ale też żal z powodu odczuwanego zawodu.

-Przecież jestem w moich górach, widzę młodą zieleń drzew, kwitnące kwiaty, a z rezygnacją myślę o powrocie jakbym doznał tutaj rozczarowania!

Żal zanikał zmieniając się w złość na siebie, a do niej dołączył protest. Dopiero później, gdy zastanawiałem się nad tym, co czułem w ciągu tych paru sekund znacznie szybszych od tego opisu, zrozumiałem powody.

Protestowałem przeciwko zatruwaniu niezadowoleniem swojego dnia, tak cennego dnia, skoro niemożliwego do powtórzenia; przeciwko zmartwieniom, których być nie powinno, także złości, której podstawy jakże są kruche, a nade wszystko protestowałem przeciwko płytkości swojego przeżywania. Buntowałem się przeciw mojej ślepocie na drobne uroki dnia, przeciw zbyt słabemu dostrzeganiu piękna zwykłych chwil.

Szkoda mi się zrobiło dnia – jakbym znajomą osobę krzywdził swoją niesprawiedliwą oceną.

Starzenie się, proces, z którym zaznajamiam się w ostatnich latach, jest stopniowym zamykaniem się możliwości wyboru, ubywaniem możliwych zdarzeń przede mną, przesuwaniem się ich za plecy. W związku z tą moją definicją wspomniałem deszczową wędrówkę majową tymi górami sprzed paru laty i moje podsumowanie tamtego dnia: zobaczenie po raz pierwszy w życiu słonecznego dnia majowego w Górach Kaczawskich nadal jest przede mną.

Dzisiaj powtarzam te słowa: taka wędrówka i jej widoki nadal czekają na mnie. Domu już mieć nie będę, jednak czekają na mnie, i doczekają się, widoki nigdy nie oglądane: moich gór w majowym słońcu.



Nie układałem planu wędrówki dzisiejszego dnia, po prostu odruchowo pomyślałem o zboczach kilku ulubionych gór i tam pojechałem. Stoki Dudziarza stopniowo wysuwają się na czoło mojej listy najbardziej urokliwych i najbardziej urozmaiconych miejsc. Byłem tam wiele razy, a w czasie każdej wędrówki odkrywam nowe zakątki. Chyba nigdzie nie ma tak wielu zboczy, dolinek, malowniczych kęp drzew, schowanych przed wszystkimi zaułków, a na pewno nie ma tak wiele głogów i róż. Są tam miejsca, które bez przesady można nazwać laskami głogowymi i różanymi. 




Róże jeszcze zbierają siły do kwitnienia, głogi właśnie zaczynają swój godowy okres. Ich kwiaty są takie… zwykłe, jednak białe pąki mają urok trudny do przewyższenia. Miałbym kłopoty z określeniem, dlaczego właśnie głogi są tak mi bliskie; gdy sięgając w głąb siebie próbując znaleźć odpowiedź, niezmiennie pojawia się wspomnienie Marcela Prousta i… Gór Kaczawskich. Tych tysięcznych dróg i widoków, czasu tutaj spędzonego i przeżyć tutaj zaznanych. Tak oto miesiące spędzone nad książkami genialnego Francuza i obrazy zapewne nieznanych mu gór sudeckich łączą się u mnie – miłośniku jego twórczości i kaczawskim wędrowcu.




Zadziwiała mnie zieleń drzew i traw – jakże zwykła o tej porze roku i jak bardzo niezwykła dla mnie, zimowego łazika. Uśmiechałem się obserwując u siebie odruchowe rozpoznawanie gatunków drzew po pniach i korze, nie liściach, chociaż trzy stojące w Trzmielowej Dolinie wielkie wiązy dopiero pokazawszy mi swoje liście, pozwoliły się rozpoznać bez wątpliwości. Wiązy... Są one przykładem tych licznych splotów realności z fantazją, teraźniejszości i przeszłością, które razem tworzą nasze życie wewnętrzne. Kiedyś zwiedzałem starą posiadłość w UK (a tam stary dom musi mieć chociaż 500 lat; dwustuletni nie jest starym), zapamiętałem widziane w parku ogromne rosochate wiązy z pniami pełnymi zgrubień i narośli; w chmurny dzień zimowy wydawały się ilustracją horroru, a te dzisiaj oglądane niewiele im ustępują czynionym wrażeniem. Pamiętam chwile pod wiązem samotnie rosnącym opodal nieistniejącej wioski w bieszczadzkiej głuszy, pamiętam też te drzewa z parków w Żaganiu, Szamotułach, w Śremie; w Poznaniu przez dwa tygodnie obserwowałem ich kwitnienie i rozwijanie się liści. Teraz do tej listy dodaję wiekowe wiązy rosnące w najładniejszej dolinie kaczawskiej.

Kwiaty wśród traw. Czasami pojedyncze lub w małych grupkach, częściej widoczne z daleka białe żółte lub niebieskie duże łany. Moja znajomość ich nazw jest zawstydzająco słaba, rozpoznałem jedynie kaczeńce i niezapominajki, a wszystkie były dla mnie, przywykłego chodzić wśród zimowych martwych traw, uroczymi zjawami z innego świata. 








Nie mogę powiedzieć, że wszystkie kwiaty, jednak niewątpliwie ich większość jest dla mnie materialnym obrazem idei piękna. Nawet te dzisiaj oglądane zwykłe kwiatki łąkowe takie są, a żeby dostrzec owe piękno zaklęte w ich kształtach i kolorach, wystarczy chwila czasu, oczy szeroko otwarte i z bliska patrzące oraz potrzeba zobaczenia – czynnik tutaj najważniejszy.

W kwiatach fascynuje mnie bogactwo kolorów, symetria ich budowy, wdzięk linii. Kształt kielicha konwalii, łuk jego rozchylenia na brzegach, jest doskonałością. Tak bardzo godny podziwu wygląd kwiatów zadziwia tym bardziej, że przecież nie dla nas, nie dla naszego podziwu, został wykształcony, prędzej już dla zapylających je owadów.

Oglądałem czereśnie, oczywiście już przekwitłe, chociaż znalazłem jedno drzewo spóźnialskie, w ostatniej chwili kwitnienia; mało, nawet bardzo mało widziałem zawiązków owoców. Nie trafiły te drzewa w dobry czas swoim kwitnieniem. Nigdy nie widziałem czerwonych owoców czereśni w moich górach, nigdy ich nie próbowałem. Może jednak kiedyś zobaczę i spróbuję?…

Wszedłem w las znany mi z poprzednich wędrówek chcąc odszukać zaznaczone na mapie skały. Mimo chmurnego dnia, las zobaczyłem zielony, przytulny, swojski, a z pewnej zimowej wędrówki pamiętam go zupełnie innym: na dróżce leżał mokry stary śnieg poprószony uschniętym igliwiem, moje ślady nabiegały czarną wodą, z drzew spadał topniejący śnieg wydając mlaszczące odgłosy, było mokro, zimno i nieprzytulnie. Zapamiętałem tamte chwile z powodu odczuwanego zadowolenia, nawet radości wędrowania, co, wziąwszy pod uwagę aurę, dziwiło mnie. Znalezione skały wydały się bardzo, bardzo stare: głęboko spękane, rozwarstwione, omszałe, czarne. Patrząc na kaczawskie skały, mam silne wrażenie patrzenia na czas liczony w milionach lat. Wydaje mi się, że te skały zamarły w takim kształcie wtedy, gdy wokół biegały dinozaury i od tamtej pory stoją nieporuszone, że są wieczne.

Podejście do nich wiodło chwiejnym rumowiskiem skalnym porośniętym mchami, na których buty się ślizgały lub plątały w gęstwinie płożących pędów jeżyn – dobre miejsce do połamania nóg. W nagrodę miałem satysfakcję z odnalezienia miejsca ukrytego wśród drzew i tyleż już razy odczuwany, a zawsze świeży, podziw dla uporczywości życia wykorzystującego każdą możliwość, niechby to była rysa w skale, by znaleźć miejsce dla siebie i rosnąć. Ze szczelin pionowej skały poziomo wyrasta tam spora lipa, a odsunąwszy się od skały, wygina pień łukiem w górę, ku słońcu. Rośnie, żyje.


Widząc boczny dukt odchodzący od głównego w pasującą mi stronę, poszedłem poznać go. W moich górach nie zabłądzę, ale przecież nie znam wszystkich dróżek, jest ich w lasach cała poplątana sieć. Skręciłem więc i niewiele dalej znalazłem źródło tuż przy dróżce. Takie prawdziwe źródło z wodą bijącą spod kamienia i dźwięcznie dążące po pochyłości stoku ku swojemu przeznaczeniu, ale niewiele niżej zgubiłem strumyk. Zawróciłem chcąc odszukać go i po chwili okazało się, że dla tego strumyka przeznaczenie jest zaskakujące: rozlewał się po płaszczyźnie zbocza i tam, wśród piaszczystych łach, kończył swój żywot, na powrót wracając tam, skąd przybył – do podziemnego świata.

Wziąłem ze sobą dwie butelki wody rezygnując z herbaty zaprawionej sokiem malinowym, której wielki termos zawsze zaparzam szykując się do zimowej wędrówki. Brakowało mi mojej herbaty. Uświadomiłem sobie, że tak przyrządzoną pijam tylko w czasie górskich wędrówek, zapewne dlatego jej smak i aromat do tego stopnia związał się ze szlakiem i górami, że ich obraz okazuje się być niepełny bez herbaty z sokiem malinowym.

Mijając ostatnie drzewa lasu, zobaczyłem w oddali kępkę drzew na małym wybrzuszeniu zbocza Ogiera – jedno z tak wielu bliskich mi miejsc w moich górach.


 Cóż w nim wyjątkowego? Nic, aczkolwiek ma swój naturalny urok śródpolnych i łąkowych kęp drzew. To miejsce jest wyjątkowe przez związek z nim myśli, wrażeń, marzeń, pisania i mojego czasu. To mój duch czyni z kępki brzóz i kupki kamieni miejsce wyjątkowe i wiąże mnie z nim wieloma nićmi; mocnymi, aczkolwiek nieistniejącymi w świecie na zewnątrz mnie. Każdy z nas ma takie miejsca, w których świat zewnętrzny jest bliższy naszemu duchowi. Parę lat temu w tym miejscu umieściłem fragment swojej noweli, czy raczej krótkiej powieści. Od tamtej pory będąc tam, miewam przedziwne poplątanie czasów i światów – jakbym w realnym świecie był i jednocześnie w tamtym, stworzonym przeze mnie na potrzeby noweli. Patrzę na Trzmielową Dolinę spływającą uroczą wstęgą ku wiosce w dole i jednocześnie jakby słyszał rozmowę ich dwojga. Wydaje mi się, że odwracając się, zobaczę ich, ale nie robię tego nie chcąc zepsuć czaru chwili.


Między brzozami zobaczyłem wielką belę sczerniałej trawy. Te kupy sprasowanych traw są zakałą kaczawskich krajobrazów; w wielu miejscach, a zwłaszcza w kępach krzewów i drzew, na miedzach i przy uskokach terenu, leżą i gniją, czarne i śmierdzące, za co obwiniam urzędasów płacących rolnikom za zebranie skoszonej trawy, ale nie za jej wywiezienie. Pomyślałem, że jeśli ruszę tę rolkę z miejsca, potoczy się w dół zbocza, uwalniając i oczyszczając moje miejsce. Zaparłem się raz i drugi, ale nie byłem w stanie jej unieść. Będzie tam leżeć i gnić przez wiele lat.

Przerwałem pisanie, słucham La Notte Vivaldiego. Ten koncert, podobnie jak tamto miejsce na stoku Ogiera, dziesiątkami nici łączy moje fantazje literackie ze mną i światem realnym. Te dźwięki, jak tamto miejsce, są częścią mojego wewnętrznego świata, czyli tego ważniejszego i realniejszego od zewnętrznego, nierzadko obcego i kanciastego.

Na stoku Dudziarza zobaczyłem przewrócone przez starość i próchniejące w trawie ogrodzenie łąki zrobione z żerdzi; czy pisałem, że lubię stare słowa?

Pojawia się człowiek i mówi: to moje! Dzieli odwieczną przestrzeń góry na swoją – nie swoją i wydaje się mu, że teraz jest u siebie. Mija dziesięć lat albo sto, człowiek znika, ogrodzenie przewraca się i obraca w próchno, a góra trwa nieporuszona, w nosie mając owe jętki jednodniówki zwane ludźmi.








Post scriptum

Nazajutrz po powrocie z gór zaczęła się przeprowadzka, czyli przemieszczenie lunaparku do innego miasta. Przeprowadzka jest trzydniową pracą, w czasie której nie mam czasu praktycznie na nic; w tydzień później pojechałem do kolejnego miasta, czyli przeżyłem kolejną przeprowadzkę. Przeżycie jest, nota bene, trafnym określeniem tych dni. Najcięższy jest pierwszy dzień, z reguły poniedziałek. Pracę zaczyna się o siódmej rano, kończy w nocy, albo rankiem we wtorek, bo dojechaniu do nowego miasta; tydzień temu przyjechałem przed czwartą rano. Było już widno, po wyjściu z kabiny poczułem chłód ranka, zobaczyłem cudny błękit nieba i usłyszałem ptasią wrzawę. Wilgotnymi chusteczkami zmyłem z siebie brud dwudziestogodzinnej pracy, spałem pięć godzin i zacząłem dziesięciogodzinną dniówkę.

W minionym tygodniu pracowałem 91,5 godziny, co wystarczająco tłumaczy moje dwutygodniowe pisanie tego tekstu.

Po co to wszystko? Dla pieniędzy, cholera jasna, dla pieniędzy, których nigdzie nie zarobię tyle, ile zarabiam tutaj. Wkurza mnie to wiązanie się przyzwyczajeniami, planami i oczekiwaniami związanymi z pieniędzmi, ale nie potrafię z nich zrezygnować.

Chciałbym chodzić po górach i pisać, ale muszę zarabiać na rodzinę, przy czym nie rodzina, a ja sam zmuszam się do tego.

Jestem facetem, nie potrafię inaczej.




niedziela, 14 maja 2017

Wiosna i dęby


120517

Ciepło wczorajszego dnia przyjmowałem nieufnie, jakbym nie był pewny swojego odczuwania, albo spodziewał się w każdej chwili zimna i deszczu, najpowszechniejszych cech wiosny tego roku. Dopiero dzisiaj uwierzyłem: jest ciepło i świeci słońce, zaczęła się wiosna! Tak, to nie pomyłka: gdy chodzę opatulony ośmioma kilogramami ubrań, z czapką naciągniętą na uszy, nie widzę wiosny, chyba że w kalendarzu. Jest tutaj pewna dziwność w reagowaniu na temperaturę: w zimie pięć stopni na plusie wydaje się dość wysoką temperaturą, w kwietniu to niemal mróz. Ten miniony miesiąc utwierdził istniejące już wcześniej moje pierwsze, odruchowe skojarzenie: kwiecień – zimno. Po całej zimie przepracowanej w nieogrzewanej hali, po kwietniu spędzonym na dworze, jakże często w deszczu i błocie, nie zieleń drzew, a temperatura i słońce decydują o dostrzeżeniu wiosny. Zaczęła się wczoraj, tyle że rośliny nie wiedziały o jej spóźnionym przyjściu.

Przyjechawszy do bazy, kamping postawiłem przy ogrodzeniu, za którym biegnie alejka wysadzana wysokimi topolami i jesionami; wśród ich konarów ukrywają się wilgi. Na pewno słyszałem je i we wcześniejsze dni, te zimne i deszczowe, ale przysiągłbym, że dopiero od wczoraj budzą mnie tym swoim jakże pięknym dla mnie śpiewem jednoznacznie kojarzącym się z ciepłą porą roku. Budzę się i słucham ich śpiewu, wiem, że za chwilę zadzwoni budzik zmuszając mnie do wielogodzinnej pracy, ale nie czuję niechęci; słucham wilg i czuję, że dobrze zaczyna się ten dzień.

Po pracy poszedłem za miasto; brzegiem lasu biegnie tam znajoma dróżka odwiedzana ilekroć w dłuższe dni pracuję w bazie firmy. Rzadko się to zdarza, ale przez minione kilkanaście lat wiele znalazłem, a nawet odkryłem, idąc tą drogą, niemało chwil i wspomnień związało mnie z nią. Na przykład w niedzielne jesienne i zimowe popołudnia 2004 roku przychodziłem tutaj dla ochłonięcia, gdy po kilku godzinach pisania czułem potrzebę oderwania się od klawiatury. W tamte gorączkowe dni spacery zawsze kończyły się tak samo: szybką chęcią powrotu do słów.

Dzisiaj witałem się z pamiętanymi drzewami i widokami, patrzyłem na zieleń i słońce, na ładną polną dróżkę bez kałuż.

Wzdłuż drogi najwięcej rośnie dębów, ale przecież nie tylko: na samym jej początku wznosi się szpaler wysokich kasztanowców, a do ich pni tulą się bzy, czyli lilaki. Zaczynają kwitnąć, więc nachylałem się nad kiściami kwiatów i wąchałem ich ładny, świeży zapach, któremu trudno dorównać tym wszystkim laboratoryjnym zapachom zamykanym w szkle i sprzedawanym w luksusowych sklepach.

Te krzewy otulały cieniem i zapachem dom mojej babci, dom dzieciństwa, a teraz, po tyluż latach, widząc je równie ładnymi, do ich urody dodaję wiele wspomnień, barw i skojarzeń, wśród których jest także wiele mówiąca nazwa łacińska, a poprzez nią grecka mitologia, miłość i moje pisanie.

Właściwie wystarczy zwolnić, czasami zatrzymać się, rozejrzeć i posłuchać siebie, by dostrzec tysięczne nici łączące nas ze światem, niepoliczone związki chwili obecnej z przeszłością.

Dęby. Jest tam kilka staruszków o klasycznym wyglądzie: grube, krótkie pnie, faliste konary wśród których trudno szukać linii prostych, masywność wyglądu, robiąca wrażenie rosochatość (lubię stare słowa), zwłaszcza wtedy, gdy rosocha usycha, co zdarza się nierzadko, a żywa tkanka drzewa próbuje zamknąć ranę po uschniętej gałęzi. Rosnąc na brzegu lasu, drzewa wychylają gałęzie w jedną stronę, na pola, do słońca, a sięgnąć nimi potrafią daleko. Widuje się wielometrowe poziome gałęzie, które wciskają się w wolną przestrzeń, czasami przy samej ziemi, by tam, w słońcu, rozwinąć swoje liście.

Zdziwiony byłem ilością buków czerwonych, także swoim wcześniejszym niedostrzeganiem ich. Starałem się uchwycić cechy charakterystyczne pni tych drzew, odmiennych od innych dębów, by móc je rozpoznać w zimie, gdy nie ma tak łatwych w identyfikacji liści; mam pewne spostrzeżenia, ale trudna to sztuka, zwłaszcza dla mnie. Z rozróżnieniem odmiany szypułkowej i bezszypułkowej też miałem kłopoty. Tak, tak, pamiętałem: dąb bezszypułkowy na liście bardziej symetryczne i z większą ilością wcięć, czyli klapek, ale dłuższy ma ogonek, czy krótszy? A nerwy? W których dębach dochodzą do wcięć, a w których tylko do szczytów klapek? Ech, zaraza z tą moją pamięcią.

W pewnej chwili, nachylony nad liśćmi, skupiony na oglądzie, szperający w opornej pamięci, roześmiałem się, bo te moje starania rozpoznania odmian wydały mi się ujmującym zajęciem. Ludzie przechodzą widząc… drzewo. Tak widzi znaczna ich część i co gorsza, nie wykazują zainteresowania. Niektórzy rozpoznają dąb bez rozróżnienia odmiany, a rozpoznać te szczegóły potrafią nader nieliczni.

Wróciłem do siebie i zajrzałem do Skarbca Wiedzy Wszelakiej, czyli do internetu: wbijałem sobie do głowy cechy rozpoznawcze, a gdy już ułożyłem chwiejną piramidę słów i zasad na głowie, poszedłem pod las obejrzeć dęby raz jeszcze. Zdziwiłem się ponownie: szypułkowych jest tam mniej niż tych z bez szypułek; możliwe, że z powodu późniejszego rozwijania liści nie miałem możliwości ich rozpoznania.

Może ktoś wie, nota bene, dlaczego edytor tekstu uznaje słowo „internet” za błędnie napisane? Już wiem: napisałem wielką literą i czerwone podkreślenie znikło. Błędem jest jego wyświetlanie, ponieważ za błąd mam pisownię internetu z wielkiej litery; jeśli się mylę, z chęcią przeczytam uzasadnienie.

Nie jestem znawcą drzew, ani wyjątkowym ich miłośnikiem, jednak wielkie drzewa robią na mnie duże wrażenie. Wiele lat temu dane mi było zachwycić się po raz pierwszy ogromem dębu Bartek rosnącym w Górach Świętokrzyskich; kilka razy widziałem Bolesława i Warcisława, dwa wiekowe dęby rosnące niedaleko Ustronia Morskiego. Niedawno dowiedziałem się, że Bolesław, najstarszy dąb w Polsce, skończył żywot, a ja nadal widzę żonę i córkę opartych o jego pień i patrzących w górę, na konary. Leży zwalony i decyzją władz będzie leżeć. W wakacje postaram się zobaczyć pień.

Ilekroć jechałem do Żagania, w wiosce na trasie widziałem tabliczkę informującą o wiekowym dębie, ale jadąc długim ciężarowym zestawem nie miałem możliwości wjechania na mały parking i pójścia pod drzewo. Dopiero parę lat temu, jechałem wtedy busem, udało mi się zobaczyć Chrobrego, najstarszego obecnie dęba w Polsce. Wszedłem do drzewa, do jego wypróchniałego pnia, podniosłem głowę i zamarłem, oczarowany. Jakbym w świątyni natury się znalazł; nie w tym betonowym bunkrze zwanym świątynią, a w miejscu, które świętość wespół z Naturą upodobały sobie. Nierówne, chropawe ściany wewnętrzne pnia ledwie majaczyły w ciemności (wypada powiedzieć, że sypiącego się próchna nie ma tam, olbrzymia dziupla jest oczyszczona), a wzrok przyciągały jaśniejące nieregularne okna wznoszące się na kilku poziomach: to boczne dziuple, pozostałości po spróchniałych konarach. Widok i wrażenie niesamowite i wyjątkowe; gdzież przeżyć można taką chwilę? Od tamtych niezapomnianych minut (w drzewie byłem krótko, wszak wchodząc złamałem zakaz) przejeżdżając pobliską szosą czuję pragnienie pójścia tam jeszcze raz, chociaż teraz, po niedawnym podpaleniu drzewa, zapewne nie miałbym już okazji wejść do dziupli.

Ktoś napisał, że widok sekwoi olbrzymich jest jednym z tych, które koniecznie należy w życiu zobaczyć. Wierzę mu, i gdyby nie Fenicjanie, poleciałbym na drugą stronę Atlantyku. Póki co staję pod każdym dużym drzewem spotkanym na trasie swoich wędrówek i chłonę ową tajemniczą aurę roztaczaną przez wielkie drzewo.







wtorek, 2 maja 2017

O miłości, która nie spadła z nieba


210417

Odkąd napisałem parę zdań o miłości, nie przestaję myśleć o źródłach naszych zdolności duchowego przeżywania; może gdy podejmę jeszcze jedną próbę nakreślenia swoich przemyśleń i wiedzy, uporządkuję je w ten sposób i w końcu oderwę się od tematu.

Dopisek. Z powodu licznych zajęć służbowych i pilnego wyjazdu w rodzinnych sprawach, tekst leżał przez niemal dwa tygodnie. Gdy dzisiaj wróciłem do niego, poczułem, że od tematu uwolnił mnie czas i już nie muszę posługiwać się tekstem, ale że u mnie napisane słowa nabierają cech osobowych, zaraz zamieszczę je na blogu, mimo iż doskonale wiem, że tekst raczej wypaczy mój obraz u czytelników, niż go wyprostuje. Trudno, zostanę wierny zasadzie głównej: na swoim blogu zamieszczam to, co mnie interesuje.



Wydawało mi się, że istnieją dwa zasadnicze stanowiska w kwestii naszej duchowości: mamy ją od Boga, albo została wykształcona w toku ewolucji; ostatnio zaczynam wyraźniej dostrzegać poglądy pośrednie: przy braku negacji faktu ewolucji, obecne jest oczekiwanie wyjęcia wyższych, psychicznych zdolności naszego umysłu spod praw ziemskiego życia i jego ewolucji.

Dla porządku zaznaczę, że takie pojęcia jak duch, dusza, psyche, używam wymiennie, mając na myśli naszą świadomość i całe życie wewnętrzne człowieka; nasze „ja”. Podobnie używam słów umysł i mózg, jako że dla mnie nie ma w tych określeniach innych różnic, jak te ze słownika: w przypadku mózgu ma się na myśli bardziej twór materialny; mówiąc o umyśle, myśli się raczej o funkcjach mózgu, zwłaszcza tych psychicznych. Tkwi w tym pojmowaniu zasadnicze założenie zgodne z wiedzą naukową: nasz mózg jest twórcą i siedliskiem naszego „ja”. Zaznaczam to, ponieważ spotkałem się ze stanowiskiem, dość licznie reprezentowanym wśród wierzących, że umysł jest niematerialną emanacją duszy, a mózg służy jedynie do zawiadywania naszym ciałem i jego zmysłami. Nie zamierzam ustosunkowywać się do takiego stanowiska, jako że wynika ono z wiary, nie wiedzy, a tym samym nie podlega wpływom argumentów.

Myślę, że wśród ludzi, którzy przyjęli do wiadomości fakt ewolucji, nie ma sprzeciwów, gdy mowa jest o obsłudze przez nasz mózg fizycznych potrzeb ciała i przetwarzanie informacji ze zmysłów. Wiadomo, że ciało wymaga zarządzania, że im większe ciało, tym większy mózg jest potrzebny, łatwo też o potwierdzające obserwacje. Gdzieś już posłużyłem się przykładem zmysłu równowagi, wykorzystam go i tutaj zaznaczając, iż inaczej odbiera się typowe objawy pracy naszego ciała, jeśli zwracamy na nie uwagę pod kątem funkcjonowania naszego mózgu.

Gdy stanę na jednej nodze, w zasadzie mogę swobodnie rozmawiać lub myśleć, i nie muszę równowagi pilnować. Jednak jeśli wsłucham się w swoje ciało, a jeszcze lepiej, gdy jednocześnie będę patrzeć na nogę i stopę, zobaczę i poczuję działanie mięśni: jedne napinają się, inne zwalniają, a zmiany bywają dość szybkie i liczne. Wiadomo, że nie dzieje się to automatycznie, że pracą mięśni utrzymujących naszą równowagę steruje mózg. Mógłbym pisać o przejściu tych czynności ze świadomości w fazie nauki chodzenia, do podświadomości w późniejszym okresie, ale chyba za bardzo odbiegłbym od tematu, tutaj wystarczy zaznaczyć, że nasz mózg sam potrafi to robić na skutek wyćwiczenia. Całkiem podobnie jest przy chodzeniu, a niewiele inaczej przy każdych czynnościach wykonywanych często i przez długi czas, jak na przykład przy kierowaniu samochodem. Który z kierowców nie złapał się na myśli, że przecież powinien włączyć kierunkowskaz i zapomniał o tym, a gdy sięgnął po dźwignię, okazała się być już włączona.

Ilość przetwarzanej informacji ze zmysłów jest ogromna. Wszak w każdej chwili wiemy, jaką pozycję ma nasze ciało, odbieramy z całej jego powierzchni wrażenia dotyku i temperatury, słyszymy, widzimy, a przecież piszę tutaj tylko o tych działaniach mózgu, które są nam znane, to znaczy, które są nam świadome; działań pod progiem świadomości jest dużo więcej. Gdy przyjrzeć się każdej z tych funkcji, niech będzie to widzenie, zauważyć można coś dziwnego, coś diametralnie odmiennego od tego, co widzimy. Nasze oczy działają podobnie do matryc aparatów fotograficznych: zmieniające się pod wpływem światła stany naszych komórek światłoczułych są czytane, informacja jest wstępnie przetwarzana, i wiązką kabli – włókien nerwowych, przesyłana jest do mózgu, gdzie podlega dalszej obróbce, a to wszystko dzieje się wiele razy na sekundę. Uwaga w nawiasie: u wielu istot, także u ludzi, powierzchnie światłoczułe komórek skierowane są do tyłu oczu, a nie normalnie, ku światłu – twardy orzech do zgryzienia dla kreacjonistów.

W aparacie fotograficznym obraz jest zapisywany w postaci ogromnego ciągu zer i jedynek, czyli w postaci cyfrowej, z wykorzystaniem tylko dwóch cyfr (przeciętnej wielkości zdjęcie to ciąg kilkudziesięciu milionów zer i jedynek); u nas jest to bardziej skomplikowane, chociaż zapis cyfrowy nie jest nam obcy, tyle że przy użyciu nie dwóch, a czterech znaków. To, co ważne dla mojej myśli przewodniej, to dość proste stwierdzenie: obraz, jaki widzimy, istnieje tylko na poziomie naszej świadomości, natomiast nasz umysł operuje na ciągu umownych znaków i tak też przechowuje w swojej pamięci obrazy naszego życia. To przetwarzanie, dość wierne, a przy tym diametralnie zmieniające informację wejściową, jest powszechne u nas: każde wrażenie zmysłowe wysyłane jest jako ciąg impulsów o zmiennych parametrach, by w mózgu zostać przetworzonym do stanu zrozumiałego dla niego samego i dla nas.

Dokładnie tak samo mają wszystkie zwierzęta, chociaż zachodzą oczywiste różnice ilościowe: jedne widzą lepiej, drugie gorzej od człowieka, albo wzroku nie mają lub patrzą pod szerszym kątem i kilkoma parami oczu. To, co tutaj ważne, to przyjęcie do wiadomości, iż mechanizmy wykształcania zmysłów i ich funkcjonowania były (i są nadal) podobne, a w najszerszym ujęciu takie same u wszystkich żywych istot na Ziemi.

Poza zmysłami, w oczywisty sposób wspomagającymi zdolności przeżycia, natura wykształciła u zwierząt cały szereg funkcji mających na celu posiadania potomstwa i opiekę nad nim. Zaznaczam, iż pisząc o celu natury, nie opisuję istniejącego stanu, korzystam jedynie z języka stworzonego przez ludzi, a my wszędzie doszukujemy się sprawcy i celu. Same mechanizmy ewolucji są bezosobowe, bezrozumne, automatyczne, nie mające żadnego celu, ku któremu zmierzają.

Najsilniejszym bodźcem tego rodzaju jest popęd seksualny, bez którego nie było toków, rykowisk, walk, nieskończonej ilości zalotów, rytuałów, przeobrażeń w zachowaniu i wyglądzie. Natura posłużyła się tutaj przysłowiową marchewką: przyjemnością, chociaż zdaje mi się, że odczuwają ją jedynie te zwierzęta, których mózgi dostatecznie są rozwinięte, by „zmieścić” w sobie wrażenie tak oderwane od codziennych zabiegów, jak rozkosz. Ta uwaga też jest ważna. Te wszystkie mechanizmy wykształciły się po prostu dlatego, że okazały się przydatne, co jest ogólną cechą zmian ewolucyjnych. Zwierzę nie ma świadomości potrzeby zachowania gatunku, przekazania życia; wszystkie działania w tym kierunku podejmuje pod wpływem silnie odczuwanej instynktownej potrzeby. Podobnie jest z opieką nad potomkami, chociaż u różnych zwierząt wykształciły się bardzo odmienne zwyczaje – od starannej opieki przez pierwsze lata, do zostawiania swojego potomstwa samemu sobie. Natura potrafi budzić w młodej matce potrzebę opieki i obrony swoich dzieci, uruchamia mechanizmy laktacji (jeśli jest ssakiem), często uniemożliwia zajście w ciążę w czasie karmienia, itd.

Trudno opisywać wszystkie mechanizmy, w wielu przypadkach nie tylko o wielkość tego tekstu chodzi, ale i o brak specjalistycznej wiedzy, więc poprzestanę na tych paru przykładach zaznaczając, iż wszystkie te zachowania zwierząt i zmiany w ich organizmach są fenotypowe, czyli będące skutkiem działania genów. Tylko przy pomocy genów matka nie opiekująca się potomstwem mogła przekazać dzieciom zespoły odpowiednich zachowań, tylko przy pomocy genów można nakłonić zwierzęta posiadające najprostsze systemy nerwowe do zachowań rozrodczych. Piszę tak, bo czasami myślę, że u zwierząt mających najbardziej rozwinięte mózgi, może występują też zaczątki świadomych działań, jednak zawsze na podłożu uczynionym przez geny.

Każde materialne wcielenie genu trwa co prawda krótko, wiele razy w ciągu naszego życia jest zamieniane na nowe kopie, jednak geny są niemal wieczne w sensie informacji, jakie niosą. Ta przechodzi z pokolenia na pokolenie, a przekaz jest prawie idealnie wierny. Potrzebne są tysiąclecia, żeby zauważyć mikroskopijne zmiany; może z wyjątkiem bakterii, u których wszystko przebiega szybciej. Kopiowaniu i przekazywaniu następnemu pokoleniu podlega cały genom zwierzęcia (ludzie też są zwierzętami w sensie biologicznym, obcym jakimkolwiek wartościowaniom), bez względu na to, jak często cechy, w których zaistnieniu brał udział określony gen, są używane czy przydatne; kopiowaniu podlegają także te geny, które w ogóle nie są używane u danej osoby, na przykład dotyczące męskich cech w genach córki, które mogą się objawić dopiero u jej syna, ale też geny nieużywane od pradawnych czasów. Większość naszych genów jest takim milczącym świadkiem zamierzchłych czasów. Tak jest, ponieważ mechanizmy kopiowania są automatyczne, pozbawione inteligencji, a sama technologia zapewnia niemal wieczne ich trwanie.

Dlatego nadal nosimy w sobie ślady dawno minionych czasów, mamy odruchy i skłonności niepotrzebne w zmienionym przez nas świecie, a nawet szkodliwe.

Jesteśmy cząstką życia Ziemi i wszystkie prawidła dotyczące genetyki zwierząt dotyczą także nas, ponieważ wszystkie istoty żywe na Ziemi są kuzynami i mają bardzo podobną budowę na poziomie komórek i genów; dość wspomnieć, że są geny, które (z minimalnymi różnicami) dzielimy z całą ziemską fauną – aż do bakterii, a wszystkie one i u wszystkich istot zapisane są dokładnie takim samym językiem. Nie ma w nas nic, co wyróżnia nas w zasadniczy sposób, co czyni niepodległym prawom życia Ziemi.



Ponieważ nie czujemy pracy naszego mózgu w żaden sposób, możemy tylko wyobrażać sobie, jak liczne operacje są wykonywanego przez niego, gdy w ułamku sekundy uznajemy, iż musimy się cofnąć dwa kroki, by złapać piłkę lecącą ku nam.

Właśnie ten styk jakże technicznych działań naszego mózgu – i świadomości, to przejście od „komputerowych” obliczeń do uświadamiania siebie, do mówienia „ja”, jest najbardziej fascynujący i najdziwniejszy. Czasami można odnieść wrażenie, iż dwiema jesteśmy osobami: nasze ciało i my. Nie dziwić się wielu religiom, które ten podział uświęcają doktrynami. Co ja na to? Znowu zwrócę się ku zwierzętom najinteligentniejszym: przyglądając się im, dochodzę do wniosku, iż one także mają świadomość, a tym samym poczucie swojego „ja”. Bronić tego stwierdzenia można na wiele sposobów, ale wydaje mi się, że nie ma takiej potrzeby, ponieważ ubywa ludzi, którzy odbierają zwierzętom wszystko, co chociaż trochę przypomina cechy uznawane za typowo ludzkie.

Pomyślałem teraz o tych burkach łańcuchowych, rzucających się na wszystkich: że trudno przypisać im niechby niewielką część cech ludzkich. Owszem, ale gdyby człowieka odpowiednio wytresować i trzymać go na łańcuchu, też warczałby na wszystkich. Tak, człowieka można tresować jak psa. Boli ten fakt? Boli, ale faktem pozostaje. W czarnej Afryce dzieci są szkolone do zabijania, czyni się z nich biologiczne maszyny działające jak automaty. Gdzie w nich poczucie piękna i miłość, gdzie empatia? Nie ma. Po prostu nie ma. Z gorzką ironią można by powiedzieć, że mamy tutaj do czynienia z przewagą ducha nad materią, bo przecież i w tych dzieciach są te wszystkie geny, które skłaniają człowieka ku drugiej osobie.

Wracając do meritum, zwrócę uwagę na płynność zmian wszystkich cech u zwierząt. By zostać przy mózgu: są gatunki zwierząt nieco mniej inteligentnych od psa, ale są i inne, mające inteligencji odrobinę więcej. Nie ma tutaj żadnych ostrych granic, a tylko płynność. Na jednym końcu tego szeregu są jakieś najprostsze żyjątka pozbawione inteligencji, a w swoim życiu popychane odruchami na stałe wpisanymi w ich geny, na drugim istoty najbardziej inteligentne – ludzie. Co prawda na tym końcu szeregu różnica jest spora: nasz mózg jest dużo większy od szympansiego, jednakże przy takiej samej budowie i działaniu pozostaje różnicą ilościową. To dzięki różnicy w wielkości mózgu (a za nią i możliwości) ludzie stworzyli erotykę i technikę, małpy nie, jednak mają one mózg dostatecznie duży, by stworzyć świadomość. Ta najdziwniejsza, najbardziej tajemnicza cecha mózgu nie jest cechą wyłącznie ludzką, chociaż trudno uchwycić różnice (bardziej je czujemy) w poziomie świadomości i jeszcze trudniej wyznaczyć granicę jej zaniku u zwierząt z mniejszym mózgiem.

Zwykliśmy akceptować genetyczne uwarunkowanie różnic w wyglądzie fizycznym, taki ich wpływ na nas nie budzi protestów. Podobnie jest z uwarunkowaniami zdrowotnymi: wszak wszyscy wiedzą, że jeśli ojciec i matka przebyli chorobę nowotworową, ich dzieci z dużo większym prawdopodobieństwem też zachorują. Trudność w przyjęciu wpływu genów pojawia się, gdy mowa o naszych cechach psychicznych, ponieważ całą sferę życia wewnętrznego przywykliśmy mieć za wyłącznie ludzką dziedzinę i w pełni zależną od naszej woli. Niezupełnie tak jest, a żeby dostrzec pewne zależności, trzeba najpierw pozbyć się złudzeń co do wyjątkowości człowieka i jego odmienności do zwierząt.

Przykładów wpływu genów na naszą psychikę można podawać mnóstwo, wspomnę tylko o paru, niekoniecznie najważniejszych, a po prostu tych, które mi się nasunęły. Ot, powiedzmy PMS. Cóż w jego czasie może się dziać z kobietą? Podaję za wikipedią: uczucie ciężkości, zmieniony apetyt i odczuwanie gorąca, ale też smutek, a nawet depresja, także rozdrażnienie i huśtawki nastrojów. Objawów jest więcej, ale poprzestanę na nich zwracając uwagę na ich dwoistość: dotyczą zarówno funkcjonowania ciała, jak i umysłu. Fakt bycia w depresyjnym stanie nie ma tutaj innej przyczyny, jak zmiany poziomów określonych hormonów, a więc jest natury chemicznej.

Znane są różnice charakterów, czasami bardzo znaczne, między rodzeństwem wychowywanym w takich samych warunkach i w ten sam sposób. Gdzie powody tych różnic? Tylko w mniejszej części można je wyjaśnić różnicami pozagenetycznymi, na przykład innym wpływem organizmu matki w czasie rozwoju płodu, niż przy wcześniejszej ciąży. Główne skrzypce grają tutaj geny. Rodzeństwo ma średnio 50% wspólnych genów, i już ta różnica wystarczy, ale to różnica uśredniona, w praktyce może być i bywa mniejsza lub większa (wyjaśnienia dla zainteresowanych). Oczywiście w późniejszym okresie zaczynają odgrywać ważną rolę wpływy środowiska, ale wszystkie możliwe czynniki wpływające na osobowość człowieka działają na fundamencie uczynionym przez geny.

Tak też jest z miłością erotyczną. Jej podstawą jest popęd seksualny, który odpowiada za

naszą skłonność ku osobom drugiej płci. Cała sfera erotyki, bez której nie ma miłości, jest zmienionym przez nas pożądaniem drugiej osoby, a więc popędem seksualnym. To fundament naszych miłości, zaznaczę raz jeszcze: erotycznych miłości, i jak to z fundamentami jest, są niezbędną częścią budowli, aczkolwiek niewidoczną. Czy byłaby możliwa miłość bez naszego stałego (w przeciwieństwie do wielu zwierząt) apetytu na seks – nie wiem, ale raczej nie. Może byłyby zawierane umowy na zapłodnienie i wspólne odchowanie potomka, a miłość miałaby cechy przyjaźni? Kto wie? Na pewno byłoby zupełnie inaczej.

Natura idzie jeszcze dalej, wzbudzając w nas fascynację drugą osobą, ów stan gorączkowego kochania z pierwszych lat związku, co też znajduje proste i przekonywujące wyjaśnienie w historii rozwoju naszego gatunku. Trudno mi ustalić zakresy i pierwszeństwa w działaniu natury i nas samych, jednakże wiadomo, że przy sprzyjających okolicznościach taka miłość potrafi pojawić się ni stąd, ni zowąd. Czasami sami jesteśmy zdziwieni jej pojawieniem się, a gdy minie, bywamy zaskoczeni osobą, której dotyczyła; myślę tutaj o swoistej ślepocie miłosnej, zjawisku dobrze znanym. Powszechnie też znany jest fakt niezależności zakochania się od naszej woli. Miłość pojawia się sama, nie przychodzi wtedy, gdy tego chcemy, a i wygnać ją od siebie jest trudno.

To dalece nie wszystkie cechy zakochania wskazujące na działania niezupełnie zależne od naszych wyborów i woli, działania autonomiczne, co znajduje odbicie także w naszym języku.

U Gołubiewa przeczytałem bardzo ładne nazwanie zakochania: zaplątanie się w kosy dziewczyny. Cóż, zaplątujemy się wbrew sobie, a już na pewno nie celowo.

Nasz jest ciąg dalszy: co zrobimy z tym uczuciem. Słyszałem o ludziach, którym tak bardzo spodobał się stan zakochania, że gdy mija, szukają innej osoby, w której mogliby się zakochać, by ponownie przeżyć, niczym narkotyczne wizje, ten ekscytujący stan. Można by powiedzieć, że uzależnili się od fenyloetyloaminy jak narkoman od amfetaminy.

Te wszystkie fakty, które wyżej opisałem, źle przyjąłem swego czasu. Poczułem się tak, jakby ograbiono mnie z własności najcenniejszej, najbardziej mojej, zależnej tylko od mojego ducha uznającego miłość za arcyludzką. W jakiejś mierze te nasze uwarunkowania pozbawiają nas wolnej woli, jeśli jednak przekształcamy owe genetyczne i chemiczne prapoczątki w dobrą i trwałą miłość, we wspólne życie u boku drugiej osoby, pokazujemy, jak dalece możemy zmienić popęd dany nam w genach.

Uprzedzając możliwe stwierdzenia powiem, iż nie szukałem tej wiedzy, sama przyszła do mnie w czasie zgłębiania tajników ewolucji, a nie przyjąłem jej łatwo. Wolałbym, żeby żadne geny i pod ich dyktando produkowane hormony nie miały wpływu na moje miłości, trudno jednak wojować z faktami, prędzej czy później trzeba je przyjąć, w czym pomocna okazuje się być jedna z naszych cech: ciekawość.

Udało mi się wypracować patrzenie na duchowe cechy człowieka z perspektywy odległych tysiącleci, gdy nasi przodkowie zaczynali stawiać pierwsze kroki w pozycji wyprostowanej, i późniejszych czasów, gdy ruszyliśmy na podbój świata. Widać wtedy fascynujący fakt: nasz mózg, do dzisiaj niewolny od uwarunkowań tamtych czasów, a rozwinięty dla przeżycia w świecie zupełnie odmiennym od dzisiejszego, okazał się być zdolny do czynności diametralnie odmiennych od pierwotnych: zajrzenia w głąb Wszechświata, stworzenia muzyki, i do przekształcenia nakazu rozmnażania się w miłość.

Gdy próbuję spojrzeć na nas i nasze poczynania ze stanowiska religijnego (na tyle, na ile potrafię przyjąć ten obcy mi światopogląd), obraz ulega u mnie dość radykalnej przemianie, ponieważ następuje uwypuklenie naszych wad, nie osiągnięć. Wszak cząstka boskości, jaką mielibyśmy nosić w sobie, nasz duch, nasza psyche, odpowiedzialna jest za bezbrzeżne morze cierpień, jakie sami na siebie sprowadziliśmy przez wszystkie wieki naszej historii, za całe nasze barbarzyństwo (oceniane według obecnych standardów moralnych).

Gdy przyjmie się boskość jako czynnik sprawczy naszych umiejętności i zdolności, nie wydają się one ani wybitne, ani godne podziwu, ale gdy przyjmie się stanowisko naukowe, obraz ulega metamorfozie, mogąc być powodem do dumy: oto jedna z istot żywych tej Ziemi rozwija się na tyle, że mówi o sobie „ja”, a w następnej chwili, zmieniając zwierzęce prawa rozmnażania się, mówi „kocham”.


sobota, 15 kwietnia 2017

O miłości


150417

W pędzie dnia powszedniego bywa, iż usłyszę znaną melodię muzyki z filmu lub piosenki. Na ogół ledwie odnotuję fakt usłyszenia melodii i zaraz o niej zapominam, ale też zdarza się, i to wcale nierzadko, że ta melodia, czasami ledwie kilka taktów, uczepi się mnie i nucę ją, albo słyszę w sobie i bez nucenia. Bywa też, że ten stan ma swoje następstwo, to z kolei ciąg dalszy, zmieniony, ale przecież korzeniami sięgającymi do tego wszystkiego, co obudziła we mnie pierwsza przyczyna – kilka taktów dźwięków.

Dwa dni temu usłyszałem melodię graną jednym palcem na fortepianie; prostą, znaną i jakże urokliwą melodię z filmu Love story. Później melodia wróciła do mnie raz, drugi i kolejny, a wieczorem chciałem obejrzeć film. Poddałem się tej swojej chęci, i już to jedno zdziwiło mnie, ponieważ rzadko oglądam filmy; w ich oglądaniu przeszkadza mi poczucie tracenia czasu, zbyt wolnego dziania się, mojego nic nie robienia, co z kolei jest rezultatem odruchowego, nie wyrozumowanego przekonania, iż patrzenie na film mniej jest wartościowe od czytania.

Szaleństwo przeprowadzki za mną, przede mną kilka leniwych dni skróconej pracy (czyli 70 godzin tygodniowo, a nie 90) i wolnych wieczorów, więc wczoraj wyszukałem odpowiednią stronę internetu i obejrzałem Love story – po raz pierwszy od ponad ćwierćwiecza. 
Później, już pisząc ten tekst, przyszło mi do głowy, iż w mojej chęci obejrzenia filmu swój udział mogły mieć słowa o miłości przeczytane na zaprzyjaźnionym blogu.
Oczywiście popłakałem się w trakcie oglądania, a właściwie nie ja, tylko ta baba, która siedzi we mnie.

Tutaj pierwsza dygresja. Dwóch jest we mnie Krzysztofów: pierwszy ten płaczący, czujący, skłonny do zachwytów, a nawet egzaltacji, drugi patrzący analizującym okiem filozofa lub naukowca. Właśnie ten drugi zapytał, dlaczego właściwie wzruszają nas do łez zmyślone historie nieistniejących ludzi. Odpowiedź wydaje się być prosta: nie nad nimi się użalamy, a nad sobą, nieświadomie wyobrażając siebie na miejscu tamtych. Po zastanowieniu dodam drugi powód, rzadszy, ale istniejący: my tamtym zazdrościmy uczucia. Opłakujemy swoje minione miłości.

Pasowałoby tutaj przepisać chociaż część hymnu o miłości Pawła z Tarsu, ale przecież wszyscy znają te piękne słowa opisujące i chwalące najwznioślejsze uczucie, jakie może odczuwać człowiek. Nic nie wnosi tak wiele do naszego życia, nie czyni je tak kolorowym i wartościowym, jak miłość. Nic nie jest bardziej wytęsknione, oczekiwane, głębiej przeżywane. Nie ma w naszym życiu nic wartościowszego nad kochanie drugiej osoby, a jeśli ktoś ma inną skalę wartościowania, to coś z nim nie jest tak, jak być powinno. Owszem, nie samą miłością żyjemy, ale ona jest podstawą, fundamentem, na którym możemy postawić gmach naszego udanego życia. Bez niej prędzej czy później na ścianach pojawią się dokuczliwe rysy, albo gmach się zawali zostawiając nas z poczuciem pustki naszych dni i ich bezsensu, zwłaszcza, jeśli nie potrafimy tęsknić za miłością. Tak, tęsknota może być w takich sytuacjach substytutem uczucia. Dlaczego? Bo jej odczuwanie jest wyrazem potrzeby kochania, postrzegana bywa jako nasza umiejętność kochania, a więc podnosi nas we własnej ocenie.



Mój obraz miłości, jej praźródła i rola, jaką odgrywa w ludzkim życiu, ulegał zmianie nie tylko na skutek doświadczeń i lat, ale i wiedzy stricte naukowej. Pamiętam swój bunt odczuwany po dowiedzeniu się o fenyloetyloaminie, którą swego czasu okrzykniętą hormonem miłości, jako że w mózgu zakochanego jest go więcej i odpowiada za wiele objawów zakochania. Gdzieś tutaj  jest tekst o tym hormonie, a raczej o moim sprzeciwie.

Stary to tekst, ma kilkanaście lat, teraz bardziej stonowałbym słowa i nie protestował tak ostro, pogodziwszy się ze status qou, w czym pomogła mi odrobina posiadanej wiedzy o filogenetycznych uwarunkowaniach ludzkiego rozwoju.



Erotyka w całej swojej różnorodności form i w bogactwie wyrazów jest seksem przemienionym przez ludzką kulturę, a wyjaśnienie istnienia w nas potrzeby seksu (i związanej z nim przyjemności) jest najprostsze: nakłonienie nas do prokreacji.

Miłość między dwojgiem ludzi (ale niekoniecznie dwojgiem, jako że nie można odbierać prawa do niej związkom homoseksualnym) jest najwyższą formą erotyki; jest przejawem naszego ducha, tego, co w nas najlepsze. Kochając, najbardziej oddalamy się od przymusu genów, ale nie uwalniamy się całkowicie, ponieważ miłości erotycznej nie da się odłączyć od pożądania, a dalej od seksu i jego potencjalnych skutków. Wiek kochanków uniemożliwiający prokreację, ani niechęć innych par do posiadania dzieci, nie ma tutaj znaczenia, nic nie zmieniając, jako że przyczyny tkwią w nas głębiej i są poza sferą rozumową; właśnie dlatego użycie środków antykoncepcyjnych mało, albo wcale, nie zmniejsza apetytu na seks, a właściwie powinno.

Chciałbym widzieć w miłości uczucie wyłącznie moje, zależne od mojego ducha, a nie od produkowanego pod dyktando genów hormonu zalewającego mój mózg, jednak obecnie nie da się obronić takiego idealistycznego przekonania.

Czy to mi przeszkadza? Nie, ponieważ z tą wiedzą jest tak samo, jak z powszechną wiedzą o nieuniknionym końcu życia: ona jest jakby z boku, uświadamiana tylko czasami  i w gruncie rzeczy nie zmieniająca pragnień.

O tych wszystkich uwarunkowaniach i praprzyczynach się wie, miłość jest odczuwana i przeżywana.

Wszystkim, którzy zajrzą tutaj i dotrą do końca tekstu, życzę miłości, a im są starsi, tym mocniej jej życzę. Niech wasze mózgi pływają w fenyloetyloaminie, bo co prawda jej wytwarzanie uruchomią jakieś geny, to jednak ciepełko odczuwane w piersi na widok ukochanej osoby będzie tylko wasze.

Tak jak tęsknota za miłością.


Dopisek.

Na podobny temat pisałem już tutaj  przy okazji rozmowy w Octavio Pazem.


Człowiek to chemia, fakt. Łykniesz tabletkę przypisaną przez lekarza, i przestają Cię boleć mięśnie, bo dostarczyłeś im magnezu. Łykniesz inną, i świat eksploduje kolorami, bo podkręciłeś mózg meskaliną czy innym paskudztwem, ale, co gorsza, my sami, to znaczy nasz organizm, też wytwarza tego typu substancje aktywne psychicznie. Gdzie problem? Ano, łatwo powiedzieć, że przeżycia po zażyciu sztucznego psychodeliku są fałszywe, nieprawdziwe, i tak też będzie. Co jednak powiedzieć, gdy my sami wytwarzamy tego rodzaju substancje, i to nie tylko fenyloetyloaminę, która budzi takie wzburzenie, ale na przykład podobną do niej adrenalinę i na pewno inne?…
Trudno zaprzeczyć, iż w swojej pracy mózg używa mnogich substancji chemicznych, i wcale nie są to mazidła do smarowania jego zębatek. Sam fakt istnienia substancji psychoaktywnych jest bardzo znamienny: to tyle, co stwierdzenie, iż na stany naszego ducha ma wpływ chemia.
O prądach w nim buszujących też wiadomo, coś tam się słyszało o miliardach neuronów i nieskończonej ilości połączeń między nimi, więc chemia i fizyka naszego mózgu nie powinna wzbudzać emocji.

Przy odrobinie starań można dojść do ciekawego i wiele zmieniającego wniosku: nasze wspomnienia, przeżycia, upodobania, uczucia, wszystko, co o nas stanowi, nie jest zapisywane w mózgu tak, jak my to czujemy. Ten zapis to mnogość substancji chemicznych i zmiany układów połączeń naszych neuronów, a zarówno jedno, jak i drugie, nijak nie jest podobne do naszej tęsknoty za nią, ani do naszego upodobania górskich wędrówek.
Kiedyś, gdy miałem późną jesienią psychicznego dołka, lekarz chciał mi przypisać lek poprawiający nastrój, chodziło o uzupełnienie substancji brakujących organizmowi. Nie zgodziłem się z tego samego powodu, dla którego czułem bunt na wieść o fenyloetyloaminie i dla którego Ania nie zgadza się na chemię naszych uczuć: bo i ja i ona chcielibyśmy, aby wszystko, każde nasze uczucie i drgnienie serca, każdy nasz nastrój, każda radość i smutek też, były tylko nasze. Nasze, to znaczy zależne wyłącznie od naszego świadomego ja, od naszej duszy. 
Stoimy więc po tej samej stronie, moi czytelnicy, tyle że ja już nie buntuję się przeciwko wpływowi genów na nas, ani na chemię naszych uczuć. Pogodziłem się nie tylko z powodu wiedzy, ale i swoich przemyśleń.
W końcu te geny, które skłaniają nas ku osobom drugiej płci, też są nasze; w końcu wiadomo jest wszystkim, że nigdy nie mieliśmy i nie mamy pełnej władzy naszej woli nad swoim ciałem, w tym i mózgiem. Pomogła mi moja religijna obojętność, ponieważ dzięki niej łatwo mi przyszło ujrzeć człowieka nie jako kogoś z zewnątrz, kogoś z nieśmiertelną duszą i celami istniejącymi poza Ziemią i poza ziemskim życiem, a jako istotę wykształconą w toku ewolucji, tym samym podległą takim samym prawom i mechanizmom, jakim podlegają wszystkie żywe stworzenia Ziemi. Patrząc z takiej perspektywy, inaczej widzi się nasze wady i zalety, także nasze osiągnięcia. Bardziej dostrzega się nasze wyzwalanie spod wpływu genów, niż istniejącą jeszcze podległość. W tym historycznym i ewolucyjnym ujęciu także i sprawy zakochania się widzi się inaczej. O tyle inaczej, o ile nasze zachowania związane z seksualnością różnią się od zachowań naszych najbliższych kuzynów. To kwestia strony porównywania: nie do boskości, obojętnie jak ją definiować i gdzie jej szukać, a do naszej przeszłości.
Tego rodzaju myśli pomagały mi, pomagają nadal, w przyjęciu do wiadomości, iż nie władam całością swoich przeżyć psychicznych, a w moim zakochaniu się niemałą rolę odgrywają geny.