Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

niedziela, 25 czerwca 2017

Moje drogi


240617

Potrzeby drogi nie uczymy się, my się z nią rodzimy. Tkwi ona w nas głęboko, jest częścią dziedzictwa ludzkości, spadkiem po odległych przodkach, do którego w każdym pokoleniu dodajemy nowe treści. Właśnie tej przemożnej chęci zobaczenia co jest dalej, pójścia za horyzont, ludzkość zawdzięcza szybkie zaludnienie całej Ziemi i późniejsze wyprawy Kolumba, da Gamy, Magellana, wędrówki na dziki zachód Stanów, dotarcie do najbardziej niedostępnych miejsc Ziemi. Jej zew objawia się tak trudną do opisu tęsknotą budzoną dalekim horyzontem, widokiem drogi niknącej w oddali, ale i w innej skali odczuwanymi wrażeniami przy patrzeniu na rozgwieżdżone niebo lub na ptaki szybujące w bezmiarze nieba. Droga jest synonimem naszych życiowych wyborów, naszej drogi życia. Idąc nią odczuwamy jedność ze światem i naszą naturą, znajdujemy spełnienie, a z nim spokój.

Wracając z parodniowych wyjazdów w góry bywa, że odczuwam zmęczenie drogą, nasycenie się dalą, czuję chęć posiedzenia w fotelu z książką w ręku, bycia nieruchomym, ale też wiem, że szybko, już po paru dniach, wróci tęsknota i chęć pójścia w dal. Godzę się na tę przemianę, a nawet witam ją z uśmiechem, ponieważ odczuwana tęsknota nie przynosi smutku, będąc podobna raczej do oczekiwania miłosnego spełnienia. Gorzej, gdy to oczekiwanie przedłuża się: budzi się wtedy niepokój i ta gorsza tęsknota, szarpiąca, dokuczliwa, nakazująca mi iść bez względu na okoliczności i warunki.

Szczególnie wtedy droga nabiera cech kobiecych; czasami myślę, że dzieje się tak nie bez powodu, że w ten sposób droga chce silniej na mnie wpłynąć, skuteczniej wołać.

Droga, jedna z moich miłości.




Niżej wklejam fragmenty tekstów o drogach z ostatnich paru lat.



Na zakończenie wędrówki zobaczyłem drogę, taką zwykłą polną drogę: przez chwilę przytulała się do świerków lasu, by zaraz porzucić je beztrosko i skręcić na otwartą przestrzeń pól. Przecinała je śmiałą linią, zapraszająca, wołająca, i ginęła za szczytem wzniesienia. Była zwykłą zimową drogą, mokrą i szarą wśród szaro-brązowych pól, ale nawet nie mając urody swoich letnich sióstr wystrojonych zielenią i polnymi kwiatami, ciągle miała to, co tamte: nostalgiczny urok wołający wędrowca. Nie mogłem odjechać nie odpowiedziawszy na jej wołanie.



Gdy patrzę na wąską i mało znaną, czasami nawet bez numeru, szosę meandrującą wśród pól, lasów i wzgórz, mam wrażenie jej lekkości, zwiewności nawet; wydaje mi się, że ta droga ledwie dotyka zieleni traw, że silniejszy powiew wiatru może ją zdmuchnąć, na powrót czyniąc ziemię dziewiczą. Takie drogi są jej przyjazne: ocienione jaworami wspinają się bez protestów na pagóry i ochoczo opadają w doliny, wymijają stare domy i odwieczne kamienie, skręcają ku małej wiosce schowanej w fałdzie ziemi, wiosce, o której nikt nie pamięta poza nimi i garstką mieszkańców. Takie drogi uśmiechają się do podróżującego, są ciekawe ludzi i świata wokół.

Autostrada jest inna: obca, wyniosła, pyszna, ignorująca krajobraz. We wzgórzach ryje głębokie wąwozy wyglądające niczym rany ziemi zadane pługiem olbrzyma, dziurawi góry, zasypuje doliny lub wznosi się nad nimi estakadami, odsuwa się od ludzkich siedzib poboczami i ogrodzeniami, pędząc nieprzytomnie i nic nie widząc wokół siebie z wyjątkiem niedosiężnego horyzontu. Ją tylko pęd interesuje i pochłaniane kilometry.



Przyciągają mój wzrok i radują go swoją zwiewnością i beztroską, gdy biegną obok mnie, jasną nitką przecinając kępy zmierzwionych traw. Są opiekuńcze, gdy dwiema swoimi odnogami biorą w objęcia kępę brzóz; fantazyjnie wiją się między drzewami i wzgórkami, beztrosko wpadają pod koła i tam giną, lub cudem odnajdują się ponownie. Czuję osamotnienie, gdy szukam tej zgubionej między zaroślami, a gdy pojawia się, zwykle wypływając zza drzew w niespodziewanym miejscu, przez moment patrzę na nią nieufnie, nie mając pewności czy jest tą szukaną, moją, czy może tamtą zgubiłem znajdując inną, obcą, ale już po sekundzie czuję i wiem, że jest moją nawet będąc inną.

Kapryśne, nieprzewidywalne, zmienne, urocze ścieżki widziane z okna pociągu.



Czasami chciałbym posiedzieć gdzieś, pogapić, zamyślić się z wzrokiem utkwionym w niebieską dal, posłuchać chwili i spróbować zjednoczyć się z nią tak ściśle, jak to czasami udaje się mi, nawet nierzadko tak robię, ale jednocześnie coś mnie goni dalej: pójść za szczyt wzniesienia, za zakręt drogi, jeszcze dalej. Więcej zobaczyć, bardziej zachłysnąć się przyrodą, widokami, drogą - niecierpliwość i zachłanność.

Droga… To ona tak kusi, ona woła mnie każdym swoim zakrętem, każdym szczytem; błotnista, czy kamienista, szara pod burym niebem czy wystrojona słońcem - woła, a ja idę za jej głosem niczym ten owad kuszony feromonem kochanki w wiecznie żywej nadziei spełnienia.



Po minięciu domów wioski wszedłem na uroczą dróżkę polną celującą prosto w niebo. Gdy już zaprowadziła mnie w jego pobliże, skręciła pod niskimi gałęziami rosochatej sosny i wbiegła między drzewa lasu roztrącając jedne i omijając drugie. Zatrzymałem się i odwróciłem: niskie i bliskie gałęzie sosny dawały kontrastową ramę dla dali, ku której wzrok biegnie radośnie jak zawsze, gdy goni odległy horyzont, a niżej wystawały z fałd ziemi, niczym rodzynki z rosnącego ciasta, dachy domów od których prowadziła mnie moja droga. Wszedłem między drzewa małego lasku, a ona już wybiegła na łąkę, już wspięła się na szczyt wzniesienia i znikła mi z oczu. Gdy doszedłem tam, była tuż za szczytem, jakby czekała na mnie, ale zaraz pobiegła w dół roześmianą, uciekającą mi z pod nóg wstęgą. Słońce wyszło zza chmur, droga mijała kwitnące właśnie brzozy, a ja patrząc na nią pomyślałem, że mając ten jej uśmiech mam wszystko co mieć mogę, bo o ile góry są niezaspokojonym pragnieniem, o tyle droga jest dążeniem i poszukiwaniem. Symbolem losu.

Proste i kręte, leśne i polne, suche i błotniste, trawiaste i kamieniste, przysypane śniegiem lub liśćmi, wyraźne i niknące wśród drzew lub na łące, samotne lub splątane z innymi; okolone miedzami lub drewnianymi płotami, prowadzące gdzieś, albo nigdzie – drogi kaczawskie. Moje drogi.



Szedłem drogą wśród pól, jedną z tych dróg, które mają dar przywoływania mnie nawet z daleka; często słyszę głos drogi, a mimo iż tak cichy, jest przemożny. Wtedy gdy tylko mogę, pakuję plecak i jadę do niej. Szedłbym nią nawet gdyby nie wołała mnie, bo sam jej urok, tak tajemniczy i nieodparty, wystarczy, bym czekał z utęsknieniem na spotkanie. Droga biegła przede mną uroczymi meandrami, ocieniając się kępami drzew, przeskakując kałuże, chowając się pod kasztanowcem obsypującym ją połyskliwym brązem swoich owoców, lub otaczając się zielonymi miedzami pachnącymi ziołami. Niezdecydowana i kapryśna, jak wszystkie jej siostry, przytuliła się do ściany lasu, przez moment nawet wbiegła między drzewa, by nagle zmienić zamiar i znowu biec polem po łagodnym zboczu góry celując w błękit nieba. Moja droga, moje drogie drogi.

Ta jedna zdradziła mnie. Rozpłynęła się wśród zarośli, znikła niczym Syringa goniącemu ją Panowi, zostawiając mnie samego, ale nie miałem do niej żalu wiedząc o kapryśności piękna. Wyciągnąłem mapę, rozejrzałem się wokół, wybrałem kierunek i poszedłem.



Po lewej wznosiło się niewielkie samotne wzgórze wśród pól. Przyciągało wzrok. Szubieniczna – przeczytałem na mapie. Dziwna nazwa. Nie można było nazwać tego ładnego wzgórza inaczej? Wspomniałem Storczykowe Wzgórze, brzydsze od tego, ale dzięki magii swojego imienia wołające wędrowca. W pobliżu tego wzgórza usiadłem na miedzy, piłem herbatę i patrzyłem na drogę wybiegającą zza horyzontu, mijającą mnie i biegnącą ku odległym wzgórzom. Przysiągłbym, że w nieruchomym pędzie, w lekkich zakrętach, widzę jej uśmiech. Uśmiechnąłem się w odpowiedzi.

A później zostawiła mnie samego na polu, jak tyle innych jej sióstr: po prostu skończyła się na brzegu pola.



Wędrowałem jedną, ale tysiąckroć powtórzoną drogą.

Biegnie przodem, ogląda się na mnie, a ja w tych jej spojrzeniach przez ramię czytam chęć większego podobania się. Idę wpatrzony w nią, uśmiechem odpowiadając na jej śmiech. Jesteś piękna, szepczę cicho, tylko dla siebie, ale przecież wiem, że ona słyszy mnie. Słyszy, wszak to jej radosną odpowiedź czuję w sobie. Teraz, w zimie, gdy świat tak mało ma kolorów i słońca, droga czarodziejskim sposobem zachowuje swoją dziewczęcą urodę, a nawet gdy zdarzy mi się spotkać ją nieładną (rzadko, ale zdarza się to), ona w jakiś przedziwny sposób odbiera mój zawód sobą, przekształca go i odsyła do mnie jako swój smutek budzący we mnie poczucie winy, a za nim potrzebę zaprzeczenia pierwszemu wrażeniu. Mówię jej, jakby zawstydzony: nie słuchaj mnie, pójdę za tobą. I idę, a droga przestaje być brzydka.

Czasami zdarza się coś, co dziwi mnie: oznaki zmęczenia nią. Martwię się tym moim odczuwaniem, ale droga chyba lepiej mnie zna niż ja znam siebie, bo jest spokojna, pewna siebie i swojej władzy nade mną. Lepiej ode mnie wie, że już po kilku dniach usłyszę jej szept, a po kilku tygodniach będę chciał biec do niej, słysząc jej ciche, ale dla mnie przemożne, wołanie budzące we mnie trudną do opanowania tęsknotę.



Szedłem, a droga szła ze mną. Zatrzymałem się i obejrzałem, droga zamarła w bezruchu. Ruszyłem, ona bezszelestnie ruszyła także. Uśmiechnąłem się: nie dała się złapać w ruchu, ale kiedyś, gdy obejrzę się dostatecznie szybko, złapię ją na podkradaniu się za mną.



Drogi i dróżki pokrywają gęstą siecią naszą ziemię, ale trudno w ich układzie dopatrzyć się planu, jakichś szerszych zamierzeń. Są kapryśną, nieprzewidywalną, nierzadko rozrzutną, plątaniną tworzoną lokalnie przez ludzi chcących przejechać do sąsiedniej wioski, na stację kolejową, do kościoła czy na drugą stronę rzeki. Zapewne nawet wtedy, gdy były jedynymi drogami łączącymi ludzkie siedziby, nikt nie znał je wszystkie, jako że używano jedynie nieliczne, te „swoje”, i tylko wielkie zdarzenie, wojna lub nadzieja na zysk, goniły ludzi poza znane granice, a wtedy potrzebna była dobra znajomość tej poplątanej sieci.

Drogi, jak wioski, bywają wieczne, istniejące od zawsze, czyli odkąd ludzie osiedlili się tutaj, Drogami takimi można było iść daleko, poprzez wiele wsi, przez lasy i góry, aż do miasta na krańcu świata. Teraz różne fragmenty tych dróg spotkały odmienne losy: niektóre nadal są wykorzystywane do lokalnego ruchu, czasami nawet dorobiły się asfaltowej nawierzchni, inne, z różnych powodów niepotrzebne, zostały zaorane lub po prostu opuszczone. Ich role przejęły szosy, ale o ile stare trakty skrupulatnie liczyły kilometry wybierając najkrótsze połączenia, szosy baczą raczej na szybkość, a im są szersze, tym bardziej ignorują odległości i oddalają się od ludzkich siedzib.

Były i nadal są drogi służące rolnikom do przewozu plonów ziemi. Wychodząc spod wrót stodół, biegną brzegami pól, coraz mniej widoczne, w końcu rozpływają się na granicy kolejnego pola lub łąki. Znam je dobrze i lubię, mimo iż wiele razy zostawiały mnie samego gdzieś pod lasem, wśród pól. Inne drogi zmieniają swoje przeznaczenie – jak ta wygodna szutrowa droga poznana dzisiaj: już nie łączy odległych wiosek i miast, a w lesie zamkniętym dla podróżnych służy do wywozu drewna.

Wiele dróg trwa w zapomnieniu. Powoli zarastają trawą a nawet drzewami, słuchając już nie skrzypienia wozów i pokrzykiwania woźniców, a buczenia owadów i śpiewu ptaków. Niektóre ratuje od zapomnienia ciekawość turystów: idą zobaczyć drogę mającą swoją nazwę – ostatni ślad dawnej świetności, nierzadko bogatej historii. Dzwonkowa Droga, Celna Ścieżka, Czarcia Droga, Miejska Ścieżka, Brzozowa Droga – echa turkoczącej kołami przeszłości.



Ten weekend, dwa dni łażenia po kaczawskich wzgórzach, zapamiętam także z powodu polnych dróg.

Szukałem je, znajdowałem i gubiłem; trafiałem na niezaznaczone na mapie albo daremnie szukałem tych zaznaczonych; były kapryśne albo i zwodnicze, skoro po prostu kończące się gdzieś na łące lub przy świerku w lesie. Cóż, dla ich urody wybaczam wady.

Kaczawskie drogi…

Jeśli tylko nie są rozjeżdżone przez maszyny leśników zostawiających za sobą wyrżnięty las, podobają mi się wszystkie, ale oczywiście mam w tych górach dróżki wyjątkowo lubiane i pamiętane. Nawet nie muszę oczu zamykać, żeby stojąc na brzegu lasu zobaczyć jedną z nich, dwoma wąskimi śladami opasującą zbocze wzgórza przy brzozowym zagajniku. Wzrokiem biegnę za nią, a ona celuje w niebo i na jego tle kończy się. Czuję w sobie ciekawość i pragnienie poznania jej, idę więc za nią po stoku, a gdy jestem wyżej, tam, gdzie droga dotyka nieba, gdy wydaje mi się, że i ja zaraz go dotknę, horyzont ucieka otwierając przede mną dolinę. To czarodziejska chwila, chwila nagłego otworzenia się rozległego widoku – jakby ta pojawiająca się przede mną dolina została stworzona właśnie w tej chwili.

Moja droga czekała na mnie za szczytem, a teraz, widząc mnie, wbiega między szpaler głogów i róż, przeskakuje cienie dzikich czereśni i wpadając między domy wioski, znika mi z oczu. Szukam jej po drugiej stronie doliny, ale nie znajduję. Po chwili uśmiecham się, bo wydaje mi się, że spomiędzy domów słyszę jej radosny śmiech.

Ta droga przynajmniej doprowadziła mnie do wioski, a ileż to razy szedłem prowadzony którąś z nich, ufając jej, a ona zostawiała mnie samego gdzieś na polach lub w lesie! One są płoche i figlarne, bywają oszukańcze, ale dla ich uroku godzę się na każdy ich psikus. Z właściwym dla nich wdziękiem wołają mnie, a ja, widząc ich uśmiech, zapominam o wszystkim i idę wpatrzony w nie.



Dlaczego Góry Kaczawskie? Dlaczego te pagórki, na wyrost nazywane górami?

Może przywiódł mnie tutaj ten chłopak, który kiedyś biegał po polnych drogach i miedzach podlubelskiej wsi, drogach nieco podobnych do kaczawskich? Może chodzę tymi drogami, bo mało jest we mnie zdobywającego mężczyzny, a w tych górach nie ma co zdobywać? Może chodzę nimi, bo więcej we mnie Amfiona niż Zetosa?.. Te góry przemierza się, poznaje, kontempluje, w tych górach zakochuje się, a nie zdobywa. To one zdobywają wędrowca. Czarują swoim urokiem, ale tak, jak nieświadomie, a nawet niechcący, czyni to kobieta śliczna swoją kobiecością; kobiecością, którą najpierw trzeba odkryć, żeby zostać nią olśniony, bo ta jej cecha nie jest na pokaz, nie rzuca się w oczy, będąc dla mężczyzn potrzebujących nade wszystko ciepła. Nie przypadkiem piszę tutaj o kobiecie: kaczawskie wzgórza i drogi mają dla mnie cechy niewieście, myślę o nich i piszę jak o kobietach. Szczerze mówiąc, to i o zorzy porannej, o strumieniu i o mojej mirabelce myślę jak o niej. Cóż, w końcu jestem facetem, a w moim odczuciu istotną cechą męskości jest zauroczenie kobiecością. Jest we mnie jakaś nić łącząca fascynacje kobiecym uśmiechem z kaczawskimi drogami. One uśmiechają się do mnie, gdy idę nimi, a gdy jestem od nich daleko, wołają mnie. Słyszę ich głos w sobie; jest dziwną, bo przyjemną w odczuwaniu, tęsknotą, jest nieugaszonym pragnieniem, a ostatnio i oczekiwaniem jesieni wyznaczającej początek moich wędrówek. Gdy po raz pierwszy poczułem w sobie to oczekiwanie, byłem nie tylko zaskoczony, ale i rozbawiony: czekać na listopad!:)

Są i inne powody. Dziwnie silne identyfikowanie polnych dróg z drogami życiowymi i wędrówki nimi jako synonimu życia; także poczucie swobody i jednocześnie prostoty życia na szlaku, skoro wystarczy iść, a iść można gdzie oczy poniosą. Odczuwam też pragnienie najzupełniej irracjonalne, ale przecież najpiękniejsze: pragnienie dotknięcia horyzontu. Nie jestem pięknoduchem ani poetą, wcale: najgłębszym źródłem tego pragnienia jest inne pragnienie - zostawienia tego i tamtego za sobą, więc ucieczki, ale i oczyszczenia. Będąc wyrazem mojej potrzeby kontaktów z przyrodą i z pięknem, moje wędrówki są więc też swoistym katharsis.

Raz jeden widziałem miejsce wsparcia tęczy o ziemię, raz jeden dotknąłem horyzontu. Naprawdę! W górach jest to dość proste: wystarczy podejść pod wyraźny, ostro zarysowany grzbiet, przy jego szczycie kucnąć albo położyć się, i wyciągnąć rękę do najwyższego miejsca – tego, które dotyka nieba. Dotknąłem. W dotyku horyzont do złudzenia przypominał … trawę:)



Wiele razy zastanawiałem się nad najgłębszą przyczyną mojej potrzeby wędrówek, wiele podawałem możliwych wyjaśnień, ale tak naprawdę nie wiem, co mnie ciągnie na szlak. Droga jako symbol życiowej drogi, jej przemierzanie jako wyraz potrzeby zmian, dziania się, dążenia do celu? Może moje włóczenie się zaspakaja jakąś cząstkę potrzeby wolności, nieskrępowanej swobody? Nie wiem. Wiem, że kocham drogę i że wobec jej uroku jestem bezbronny i bezradny. Droga ma dla mnie cechy kobiece, co doskonale tłumaczy moją bezradność, jakże męską, także moje jej kochanie, zapatrzenie w nią i nienasycenie.

O drodze myślę jak Anglik o łodzi. She. Ona.

Nie tylko w drodze dostrzegam cechy kobiece, w zorzy porannej też.:



Było czarno, później zrobiło się szaro, w końcu nastał chmurny dzień bez promyka światła. Eos zawiodła mnie jak rzadko kiedy.

Nie, nie będę na nią psioczyć, a nawet korzystając z okazji chciałbym wziąć ją w obronę, bo ludzie różne bzdury o niej wygadują. Ona… to wszystko zaczęło się od tej nieszczęsnej historii z Titonosem. Mówi się, że zapomniała prosić o jego wieczną młodość. Tak, zapomniała, ale czyż nie było to oczywiste? Każdy wiedział, że roztrzepana z niej dziewczyna, Zeus też, dlaczego więc nie dał jej mężowi tego daru? Ja wiem: bo miał chrapkę na Eos, a że ta odmówiła mu, okazał swoją złośliwość. Nawiasem mówiąc, on zawsze uważał, że swoją męskością zniewala kobiety, ale prawda była zupełnie inna: jedne po prostu bały się go, drugim imponowały względy męża Hery. No i gdy nieszczęsna Eos zobaczyła w domu świerszcza, coś się w niej zmieniło. Są tacy, którzy źle mówią o jej prowadzeniu się, ale to nie tak: ona w nowych kochankach szuka kogoś podobnego do swojego ukochanego Titonosa. Późną wiosną i w lecie, gdy musi bardzo wcześnie wstawać, jeszcze jakoś trzyma się, ale gdy ze zbliżającą się jesienią ma nieco więcej czasu, zaczyna ją nosić. Wraca nad ranem, nie zawsze sama, zasłania story i kładzie się spać nie pamiętając o swojej powinności bogini świtu.

Tak więc oczywistym sprawcą chmurnych brzasków bez kolorów jest Zeus, ten stary pierdoła z myszami w brodzie, a nie biedna i samotna Eos.

Że podkochuję się w niej i dlatego bronię? Ależ tak! Jakże być obojętnym na jej urok? Jej wystarczy uśmiechnąć się, by obudzić we mnie szaleńczą nadzieję nie liczącą się z niczym, a już najmniej  z doświadczeniem. Oczywiście po chwili przychodzi gorzka refleksja: wszak ona do wszystkich tak się uśmiecha, ale ta konstatacja gasi tylko moją nadzieję, nie jej urok i moje nim zniewolenie.



Dobrze się idzie równą i wyraźną drogą leśną, zwłaszcza gdy trawersuje zbocza, ale jednocześnie w dziwny sposób przyciągają mnie zapomniane przez ludzi, zarastające dukty. Wchodzę na nie z poczuciem odwiedzania kogoś samotnego, opuszczonego, niechcianego, niepotrzebnego. Smutnego. Wydaje mi się, że idąc taką dróżką, sprawiam komuś przyjemność, robię dobry uczynek, tylko nie wiem komu. Drodze? Nie wiem, chociaż nie wykluczam, bo czasami mam skłonność do personifikowania nie tylko zjawisk przyrody, ale i jej obiektów, także rzeczy.

Krążę i krążę, nie zaczynając opisu? Robię dokładnie to, co robiłem tego dnia: po prostu krążyłem po niewielkim obszarze niedużej góry Wywołaniec i jej najbliższym otoczeniu. Pisząc tak, opisuję ten dzień. Nie mogąc zdecydować się gdzie iść, czasami dochodzę do wniosku, że tak naprawdę nie jest ważne, gdzie pójdę, ważne, żeby iść i drogę mieć przed sobą.



Zszedłem do drogi, a nieco dalej, na rozdrożu, skręciłem w drogę obiecującą wyprowadzić mnie na tamte odsłonięte wschodnie zbocza. Obietnicy dotrzymała, chociaż nie od razu, bo za pierwszymi łąkami znowu były lasy. Przesmyk między nimi okazał się być gęstym młodniakiem brzozowym, nie do przejścia, a droga gdzieś sobie poszła zostawiając mnie samego. Nie mam jej tego za złe, wszak i ja z nimi też tak postępuję, jeśli z jakichś powodów pasuje mi taka niewierność. Znalazłem inną, chyba chciała mnie wypróbować, bo kluczyła po lesie (żeby mnie zgubić?), ale w końcu poddała się wyprowadzając na otwarte przestrzenie. Byłem tam, gdzie być chciałem.



Na koniec wieczoru otworzyłem folder ze zdjęciami dróg kaczawskich. Popatrzyłem i stęsknione serducho szarpnęło mi się w piersi.: Iść! Rzucić wszystko i iść jedną z tych uroczych dróżek. Iść po horyzont i dalej, póki sił w nogach, póki czar działa i Mojra nie odebrała możliwości przeżywania.

Pójdę dopiero za dwa miesiące.



Codziennie, zwłaszcza w dni wiosny i lata, pojawiają się we mnie obrazy drogi, którą idę. Pracuję, czytam lub piszę, zamieram zasłuchany w swoje myśli lub tulony jestem snem, a wtedy bywa, że nagle widzę obraz jednej z tych, których dziesiątki przechowuje moja pamięć. Na ogół wizja trwa tylko chwilę, jest jakby krótkim smsem: „Widzisz mnie? Jestem.”  - i zaraz znika. Jednak obraz bywa też intensywniejszy i dłużej trwający, budzący trudne do opanowania pragnienie rzucenia wszystkich moich obowiązków, więzów mnie krępujących, i pójścia drogą gdziekolwiek, byle daleko.

Drogę widzę wtedy inaczej: jej meandry stają się uśmiechem, zniknięcie na zakręcie pod lasem zalotnym spojrzeniem przez ramię, dotknięcie nieba na horyzoncie obietnicami kochanki.

-Chodź, zaprowadzę cię za horyzont. Sprawię, że nigdy nie będziesz miał mnie dość. Dam ci jednoczesne spełnienie i wieczne spełnienia pragnienie. U celu będziesz i na początku swojej drogi. – szepcze droga. Nie, oczywiście, że nie szepcze, ale… szepcze. Słyszę ją. Ona woła mnie.

Łzy stają mi w oczach, bo wiem, że nie wyciągnę do niej dłoni, nie mogę mając swoje obowiązki.

Pozostają mi krótkie, bo jednodniowe, jesienne i zimowe rendez-vous, dni nierzadko kradzione mojej rodzinie, oraz niepewne plany na przyszłość. Pozostaje też tęsknota. Właściwie powinienem się nią cieszyć, wszak zwykłem mówić, iż jest uczuciem arcyludzkim. Bywa, że gdy dopiecze mi pragnienie wędrówki, otwieram folder ze zdjęciami dróg. Z każdej wędrówki przywożę zdjęcia dróg, mam ich setki. Ulubione mają swoje kopie na pulpicie. Oglądając zdjęcia dróg, czasami nie patrzę na opis, starając się po szczegółach otoczenia powiedzieć sobie, gdzie było zrobione.

Marzy mi się iść drogą cały dzień, przespać się gdzieś i iść dalej. Nie wracać do cywilizacji, a być w drodze. Skłonny byłem mieć te moje pragnienie za przejaw ucieczki od codzienności, w jakiejś mierze zapewne nią jest, ale C. Sagan w swojej „Błękitnej kropce” poddał mi pod rozwagę inne wyjaśnienie.

„Przez 99,9% czasu, jaki upłynął od pojawienia się pierwszych ludzi, byliśmy myśliwymi i zbieraczami, przemierzaliśmy sawanny i stepy. (…) Pomimo wszystkich korzyści materialnych, jakie dał nam osiadły tryb życia, tkwi w nas pewien niepokój, poczucie niespełnienia. Choć od czterystu pokoleń żyjemy w wioskach i miastach, nie zapomnieliśmy wszystkiego. Nieustannie pociąga nas droga, niczym zapomniana piosenka dzieciństwa. Odległe miejsca zawsze są dla nas czymś romantycznym. Przypuszczam, że poczucie to nieprzypadkowo utrwaliło się w procesie ewolucji: było niezbędne dla przetrwania gatunku. (…) Twoje życie, życie Twoich pobratymców czy wręcz życie Twojego gatunku, drogi Czytelniku, może zależeć właśnie od tych, których dręczy niepokój, wewnętrzny zew, często niezrozumiały i trudny do wyartykułowania, tęsknota ku nieznanym lądom i nowym światom.”

Wydaje się to prawdopodobne; dość prosty jest sposób działania tutaj procesu ewolucyjnego doboru, jednak akurat takiego wyjaśnienia nie brałem pod uwagę. Mimo iż bez trudności rozumiem i przyjmuję genetyczne uwarunkowania wielu naszych cech, tutaj czuję niezgodę, bo wydaje mi się, że zapisanie w genach mojej potrzeby drogi ograbia mnie z części mojej duchowości. Dokładnie to samo czuję na myśl o genetycznych (i prokreacyjnych) źródłach miłości. Chciałbym, aby to wzniosłe uczucie i moje pragnienie drogi były tylko moimi, nie danymi mi z żaden sposób, nie narzuconymi mi przez geny otrzymanymi od przodków. Żebym ja i tylko ja był ich twórcą.

Dziecinny protest, wiem, ale teraz nie mam ochoty na zgłębianie zasięgu wolności mojego ducha. Teraz jest tylko droga.

(…)

Nieco dalej droga chowała się wśród drzew, ale wiedziałem, że za tym niewielkim zagajnikiem znowu wybiega łagodnymi zakolami na otwarte przestrzenie. Poszedłem tam w nadziei usłyszenia jej radosnego śmiechu.

Błotnista lub piaszczysta, niknąca we mgle lub na odległym horyzoncie, przecinająca rozległy przestwór pól lub szukająca dla siebie miejsca między drzewami lasu, prosto zmierzająca do sobie tylko znanego celu lub niezdecydowanie meandrująca, rozpalona letnim słońcem lub skuta zimowym mrozem, pod słońcem lub pod zwałami sinych chmur, wśród polnych kwiatów lub burych resztek zeszłorocznego kwitnienia – zawsze ma to „coś”, czym przyciąga mnie do siebie.

















niedziela, 11 czerwca 2017

Dwa światy


090617

Dwa światy

Czasami mam wrażenie życia w tytułowych dwóch światach, a najczęściej wieczorem, gdy po skończeniu pracy odgrodzę się od chaosu karuzel myślami, muzyką i słowami. Dzisiaj mam calutkie sześć godzin czasu dla siebie! Lubię te rzadkie w sezonie wieczory, gdy mogę dłużej posiedzieć. Tyle godzin to dużo, ale czas ten mija niezwykle szybko, co potwierdza znaną prawdę o szybkim upływie dobrego czasu. Odpisuję na listy, piszę swoje teksty, trochę słucham muzyki albo czytam książki; zajęcia te przenoszą mnie daleko stąd, a przez to pozwalają odpocząć. Najwyraźniej odczuwaną ich cechą jest ogromny kontrast między tym, co dzieje się ze mną i wokół mnie w pracy, a w te ciche wieczorne i nocne godziny.

Nierzadko wrażenie odmienności światów bywa rezultatem nagłej zmiany otoczenia.

Przez trzy ostatnie dni chciałem wysłać pilny list, ale nie miałem możliwości wyrwania się z pracy na pocztę. Wczoraj wieczorem nadciągnęła burza, taka prawdziwa burza, z piorunami i rzęsistym deszczem. Słysząc wyjątkowo głośne bębnienie kropel o dach, wyjrzałem na dwór i przez ścianę wody zobaczyłem szary świat. Szybko zamknąłem drzwi i usiadłem odczuwając luksus suchości i ciepła. Gdy ucichło, wyszedłem na plac: niemal cały był zalany wodą na głębokość dwudziestu centymetrów. Dzień w gumowcach, westchnąłem i nim położyłem się spać, zapytałem google jak dojechać do placówki pocztowej w nieznanym mi mieście. Rano wody było „tylko” pięć centymetrów, było też błoto. 



Po śniadaniu wziąłem busa i w końcu pojechałem na pocztę. Idąc ulicą, w brudnych drelichach i w zabłoconych gumowcach, zobaczyłem mężczyznę idącego z naprzeciwka. Ładnie, czysto, lekko ubrany, na stopach miał białe adidasy. Zatrzymałem się i patrzyłem na jego buty wypatrując chociaż grudki błota, niechby ślad brudu, który potwierdziłby przynależność mężczyzny do tego samego świata.

Były idealnie czyste.

Chcąc dowiedzieć się, ile przejdę kilometrów w pracy, kupiłem krokomierz; okazało się, że w przeciętny dzień stawiam 15 do 20 tysięcy kroków. Przejście w gumowcach dystansu kilkunastu kilometrów po wertepach i błocie bardzo męczy nogi, ale to zmęczenie szybko mija, u mnie nawet bardzo szybko. Gorzej, że błoto męczy psychikę, która nie regeneruje się w tempie mięśni.

Nazajutrz po przelotnym deszczu chmury przeszły nad horyzont, nade mną niebo zajaśniało umytym błękitem, a wysokie trawy za ogrodzeniem zaświeciły kroplami wody. Wziąłem aparat i na chwilę opuściłem rozjeżdżony, błotnisty plac. Pobocze wału Warty płynącej opodal porastają klony jesionolistne, a wokół mnie rosły, jedne przy drugich, małe drzewka, samosiejki tego gatunku. 



Wspomniałem wierzbę iwę widzianą niedawno w Górach Kaczawskich, i myśląc o drzewach, na chwilę znalazłem się daleko stąd, w innym świecie.


W iwie tkwi wyraźna sprzeczność. Iwa jest jak ta matka, która rodzi wiele dzieci, ale niewiele się nimi zajmuje. Jest w niej żywiołowość i żywotność, silne pragnienie życia, ale przy tym ona nie dba o jego jakość. Iwa chce żyć, jednak żyje byle jak. Łamie się i przewraca, ale nawet próchniejąc, wydaje nowe pędy, a te, nie zważając na nic, pną się w obłędnym pędzie ku słońcu, oby tylko zdążyć wydać nasiona. Iwa nastawiona jest na ilość, nie na jakość. Jej życiowa maksyma mogłaby brzmieć tak: żyć, niechby krótko i w trudzie, byle zasypać świat swoim nasieniem.

To drzewo jest bardzo smutne w wyglądzie. Owszem, młoda i zdrowa iwa ma wgląd zwykłego, tuzinkowego, można powiedzieć, drzewa, ale szybko się starzeje, łamie, obumiera, a kończąc swój żywot, jeszcze daje soki nowemu życiu. Rosnąc w zwarciu, tworzy bardzo gęste, splątane lasy. Właściwie nie tyle lasy, co surrealistyczny splot życia i śmierci, próchna i młodych pędów. W Górach Kaczawskich widziałem laski łęgowe utworzone z wierzb, głównie iw. Gdy ogląda się je od wewnątrz, stojąc w nierzadko trudnym do przejścia gąszczu, pod chmurnym niebem zimowym, ma się wrażenie patrzenia na cmentarz drzew i jednocześnie na ich szkółkę, ale też widać tam przemożne pragnienie życia mimo wszystko. Żyć, by zostawić po sobie nowe pokolenie! Kiedyś z odrobiną zdumienia uświadomiłem sobie, że lubię łęgi wierzbowe właśnie dla ich żywiołowości, dzikości, tej ich nonszalancji wobec siebie. Te miejsca dają wyobrażenie dawnych puszcz i nieprzebytych mokradeł, przyrody nietkniętej ludzką ręką.

Natura często jest rozrzutna. Organizm mężczyzny wytwarza miliony plemników dziennie, topole rozsiewają wokół siebie dosłownie deszcz genów w ilości niewyobrażalnej. W plenności, w jakże skutecznym dążeniu do zostawienia po sobie potomków, podobne do iw są klony jesionolistne, które każdego roku wytwarzają krocie tysięcy nasion, a czynią to już w wieku kilku lat. Nie ma czasu! Trzeba szybko żyć, szybko owocować! Nic nie jest ważne, tylko życie. Znaleźć miejsce dla siebie i rosnąć. Byle zdążyć wydać nasiona, byle nowe pokolenie drzew z nich wyrosło.

Rośnie. Mocniejszy niż iwa, ale też niedbały w swoim życiu, łatwo łamiący się i pokręcony reumatyzmem już od wczesnych lat życia, klon jesionolistny pleni się bardzo szybko i właściwie wszędzie, chociaż najchętniej w wilgotnych lasach.

Wszedłem między drzewa i tam zobaczyłem kolejny kontrast dwóch światów: z półmroku, spomiędzy gęstych gałęzi klonu, strzelała w górę… kratowa konstrukcja słupa wysokiego napięcia. Wysoko nade mną zobaczyłem między liśćmi fragment jednej z trzech nitek przewodów wiodących niepojętą, niewidoczną, a jednak potężną moc wytworzoną przez człowieka.

Pewnego dnia przyjadą tutaj ekipy elektryków – pomyślałem – i wytną te drzewa, ale może jeszcze zdążą one rozsiać wokół swoje nasiona, zaczątki nowego życia.

Brzoza też jest plenna, zasiedlająca wolne przestrzenie i niewybredna, ale w trudny do opisu sposób czyni to inaczej. Ona łączy w sobie żywiołowość z dbałością, pospolitość z urodą, elegancję z liczebnością, tym samym godząc przeciwności swoim istnieniem. Głogi różowe, jabłonie czy magnolie są piękne w porze kwitnienia, kasztanowce i dzikie grusze w słoneczny dzień wrześniowy są urokliwe i ciepłe, klony i miłorzęby pysznią się kolorami jesieni, brzozy natomiast są piękne cały rok. Kiedyś zatrzymałem się, oczarowany, przed brzozą rosnącą na ulicy (pamiętam: było to na ulicy Ruskiej w Lublinie, jakieś 20 lat temu), w dzień późnego listopada. Na drzewie trzęsło się kilka ostatnich pożółkłych listków, a mnie się wydało, że brzoza broni się przed zgubieniem ostatnich śladów swojej urody, chcąc się podobać. Ujęła mnie bardzo swoim staraniem, wszak niezależnie od pory roku widzę ją ładną. Właśnie tak jest, ponieważ brzoza ma jeszcze jedną cechę wyjątkową: jest drzewem najbardziej żeńskim, najbardziej kobiecym. Po prostu najpiękniejszym. Gdy stanę pod brzozą płaczącą i podniosę głowę, nieodmiennie mam wrażenie patrzenia na kobiece ramiona wyciągnięte do mnie.

Niektóre wielkie drzewa wytwarzają wokół siebie niemożliwą do opisu aurę, ale najsilniejszą, i to już od swoich młodych lat, wytwarza brzoza. Aby ją poczuć, wystarczy położyć dłonie na pniu brzozy i wsłuchać się w siebie.

To, co się usłyszy lub poczuje, będzie jej szeptem i naszą odpowiedzią. Będzie naszą rozmową z brzozą. O ile zechce z nami rozmawiać, a my potrafimy ją usłyszeć.

W czasie ostatniej łazęgi, idąc stokami Maślaka, oczywiście obejrzałem brzozy, które kilka lat temu, gdy widziałem je po raz pierwszy, wyłoniły się z mgły, nagie i oszronione, a wyglądały niczym zjawy z ładniejszego świata. Były wtedy piękne niczym dworki z orszaku Pani Zimy. Stałem i gapiłem się na nie, chyba nawet z otwartymi ustami. Od tamtej chwili odwiedzałem je wielokrotnie, a potrafię wypatrzyć je z odległości kilku kilometrów; któregoś zimowego i śnieżnego dnia mozolnie szedłem ku nim, wysoko podnosząc nogi w kopnym śniegu.










Za wzniesieniem wału przeciwpowodziowego rosła akacja, czyli robinia akacjowa. Stoi tam sama, niewiele ma kiści kwiatów, ale budzi wspomnienia. Kiedyś, na wędrówce w Górach Wałbrzyskich, zachłystywałem się zapachem jej kwiatów – jakbym pierwszy raz w życiu je wąchał. Odkryłem wtedy dwa poziomy tego zapachu: pod słodkim, miodowym aromatem wyczuwałem inny, lekki i orzeźwiający. Wąchałem, odchodziłem i wracałem, by poczuć ten bukiet raz jeszcze. Wiele lat temu przyjechałem w ciepłą noc czerwcową do miejscowości, której nazwy już nie pamiętam; ostatni odcinek drogi wiódł akacjową aleją. Tamtej nocy szedłem tą aleją dosłownie brodząc w opadłych kwiatach, a one cicho szeleściły rozgarniane stopami, pachnąc miodem i słońcem.



Pod wieczór, licząc się z możliwością telefonu od szefa wzywającego do pracy (w zasadzie nie mam unormowanych godzin pracy), nie przebierając się poszedłem na spacer. Ubranie robocze ma, nawiasem mówiąc, istotną zaletę: mogę wejść gdzie chcę i usiąść gdziekolwiek.

Szczytem wału biegnie dróżka gruntowa, wokół zieleń, między kępami drzew widać rzekę. 



Niskie słońce nabierało tych intensywnych barw, które wyzłacają świat, ludzkiego ducha i zdjęcia.

Lubię polne i leśne drogi. Nawet gdy jadę samochodem bywa, że oglądam się i patrzę na nie z przyjemnością, czując chęć pójścia nimi i zobaczenia, gdzie mnie powiodą. Zapewne w moim zauroczeniu Górami Kaczawskimi niemały udział, a może i główny, mają ich urocze dróżki. Czasami wydaje mi się, że polne drogi zaczarowały mnie, gdy małym będąc chłopcem biegałem na bosaka drogami rodzinnej wsi mojej mamy. Mam w swoich zbiorach setki zdjęć dróg, wiele z nich rozpoznaję, a wszystkie są mi miłe. Drogi mają dla mnie cechy jednoznacznie kobiece: bywają kapryśne, zmienne i nieprzewidywalne, ale w tych ich cechach dostrzegam urok - właśnie jak u kobiet; potrafią czarować swoją urodą niezależnie od pory roku i pogody, budzą we mnie radość, pieszczą zmysł estetyczny, wypogadzają mojego ducha. Budzą tęsknotę i niemożliwe do ugaszenia pragnienie widzenia ich i pójścia nimi za horyzont. Gdy idę polną drogą, miewam wrażenie, właściwie pewność jej uśmiechania się do mnie – w odpowiedzi uśmiecham się do niej. 








Zza drzew wybiegł pies, zatrzymał się i patrzył na mnie; wyglądał na niepewnego albo zaciekawionego. Tak nie zachowuje się agresywne zwierzę, więc odezwałem się do niego. Podbiegł, a po chwili zobaczyłem jego właściciela. Później pomyślałem, że gdybym był kobietą, spodobałby mi się ten przystojny trzydziestolatek z ładnymi oczami i bujną czupryną.

Zaczęliśmy rozmowę, która z jego inicjatywy już po minucie zeszła na temat Boga i wiary.

Zaskoczyła mnie ta rozmowa ateisty z niewielką domieszką agnostyka, z teistą bliskim, jak mi się wydało, panteizmowi. Miła, spokojna, ciekawa, rzeczowa na tyle, na ile pozwalał jej temat, w końcu sprawiająca mi przyjemność.

Rzadko mam okazję normalnie porozmawiać na takie tematy, a właściwie na jakikolwiek temat; z typowym katolikiem w naszym kraju raczej nie można, a to z powodu czasami odczuwanego u nich patrzenie na mnie z góry albo bardzo małej wiedzy o swojej wierze, co często się zdarza. Ich wywyższanie się (nagminne wśród kapłanów) wywołuje u mnie raczej rozweselenie, w rozmowie jednak przeszkadza. Ten mężczyzna był inny. Sprawiał wrażenie prawdziwie i głęboko wierzącego tą wiarą, która ma cechy osobistego związku z Bogiem i której nie są potrzebni pośrednicy ani instytucje.

Zawróciłem towarzysząc Sebastianowi w jego drodze, później jeszcze staliśmy pod parkingiem rozmawiając, a przed pożegnaniem wymieniliśmy się telefonami.

Zadziwiające spotkanie kolejnych dwóch światów.

A wyszedłem na krótki spacer po pracy.






niedziela, 4 czerwca 2017

Majowy dzień w Górach Kaczawskich


200517

Komarno, Dudziarz, Połom, Skopiec, stoki Maślaka, Ogier, Komarno.




Mimo iż wstałem o drugiej, świt zastał mnie w drodze; cóż, niewiele już brakuje dniom z końca maja do najdłuższych w roku. Dzień wstawał chmurny, świat przygnieciony był zwałami ciężkich, sinych chmur. Jechałem licząc na zmianę pogody w ciągu dnia. Samochód zaparkowałem na końcu uliczki wsi Komarno, o kwadrans drogi od Skopca, i dobrze znanymi dróżkami ruszyłem na Ziemski Kopczyk, szczyt, z którego są ładne i rozległe widoki – od Jeleniej Góry po szczyty Gór Wałbrzyskich. Ścianę Karkonoszy zobaczyłem zimową: zamgloną, ciemną, zimną, bez kolorów, na które tak bardzo liczyłem.

Może wrócę? Spojrzałem na zegarek i policzyłem, że do pracy spóźniłbym się dwie godziny.



Trochę wahałem się, nim wziąłem wolny dzień by zobaczyć pełnię wiosny w moich górach, wszak jestem na swoim wygnaniu z dala od rodziny dla pieniędzy, a strata płacy i koszt wyjazdu tworzą razem niezłą sumkę. Zdecydowałem się jechać pamiętając o rezygnacji z wyjazdu pod Dover dla zobaczenia wapiennych klifów, których później już nie miałem okazji zobaczyć. Jest jeszcze coś, co czasami przeważa moje zobowiązania finansowe i ostatnio zauważoną u siebie chytrość pieniędzy: otóż nierzadko wspominam słowa usłyszane dawno temu, tak dawno, jakby nie mnie dotyczyły, a innej osoby, słowa o niewiedzy przeżywania ostatniego spotkania.

Moja praca tak jest dla mnie ciężka psychicznie, że coraz częściej jestem bliski decyzji zwolnienia się i powrotu do domu, więc każdy wyjazd w moje góry może być… niekoniecznie ostatnim, ale mieszkając na drugim końcu Polski i niewiele zarabiając, jak często mógłbym przyjeżdżać w Góry Kaczawskie?

Tak więc stałem na łagodnym szczycie kaczawskiego wzgórza i odczuwając zawód patrzyłem na niebo, jakże podobne do zimowego. Wtedy poczułem w sobie strumień szybko zmieniających się odczuć. Pierwszy pojawił się żal zabarwiony goryczą z powodu więzów, które narzucam na siebie i tych, które narzucane są niezależnie od mojej woli, ale też żal z powodu odczuwanego zawodu.

-Przecież jestem w moich górach, widzę młodą zieleń drzew, kwitnące kwiaty, a z rezygnacją myślę o powrocie jakbym doznał tutaj rozczarowania!

Żal zanikał zmieniając się w złość na siebie, a do niej dołączył protest. Dopiero później, gdy zastanawiałem się nad tym, co czułem w ciągu tych paru sekund znacznie szybszych od tego opisu, zrozumiałem powody.

Protestowałem przeciwko zatruwaniu niezadowoleniem swojego dnia, tak cennego dnia, skoro niemożliwego do powtórzenia; przeciwko zmartwieniom, których być nie powinno, także złości, której podstawy jakże są kruche, a nade wszystko protestowałem przeciwko płytkości swojego przeżywania. Buntowałem się przeciw mojej ślepocie na drobne uroki dnia, przeciw zbyt słabemu dostrzeganiu piękna zwykłych chwil.

Szkoda mi się zrobiło dnia – jakbym znajomą osobę krzywdził swoją niesprawiedliwą oceną.

Starzenie się, proces, z którym zaznajamiam się w ostatnich latach, jest stopniowym zamykaniem się możliwości wyboru, ubywaniem możliwych zdarzeń przede mną, przesuwaniem się ich za plecy. W związku z tą moją definicją wspomniałem deszczową wędrówkę majową tymi górami sprzed paru laty i moje podsumowanie tamtego dnia: zobaczenie po raz pierwszy w życiu słonecznego dnia majowego w Górach Kaczawskich nadal jest przede mną.

Dzisiaj powtarzam te słowa: taka wędrówka i jej widoki nadal czekają na mnie. Domu już mieć nie będę, jednak czekają na mnie, i doczekają się, widoki nigdy nie oglądane: moich gór w majowym słońcu.



Nie układałem planu wędrówki dzisiejszego dnia, po prostu odruchowo pomyślałem o zboczach kilku ulubionych gór i tam pojechałem. Stoki Dudziarza stopniowo wysuwają się na czoło mojej listy najbardziej urokliwych i najbardziej urozmaiconych miejsc. Byłem tam wiele razy, a w czasie każdej wędrówki odkrywam nowe zakątki. Chyba nigdzie nie ma tak wielu zboczy, dolinek, malowniczych kęp drzew, schowanych przed wszystkimi zaułków, a na pewno nie ma tak wiele głogów i róż. Są tam miejsca, które bez przesady można nazwać laskami głogowymi i różanymi. 




Róże jeszcze zbierają siły do kwitnienia, głogi właśnie zaczynają swój godowy okres. Ich kwiaty są takie… zwykłe, jednak białe pąki mają urok trudny do przewyższenia. Miałbym kłopoty z określeniem, dlaczego właśnie głogi są tak mi bliskie; gdy sięgając w głąb siebie próbując znaleźć odpowiedź, niezmiennie pojawia się wspomnienie Marcela Prousta i… Gór Kaczawskich. Tych tysięcznych dróg i widoków, czasu tutaj spędzonego i przeżyć tutaj zaznanych. Tak oto miesiące spędzone nad książkami genialnego Francuza i obrazy zapewne nieznanych mu gór sudeckich łączą się u mnie – miłośniku jego twórczości i kaczawskim wędrowcu.




Zadziwiała mnie zieleń drzew i traw – jakże zwykła o tej porze roku i jak bardzo niezwykła dla mnie, zimowego łazika. Uśmiechałem się obserwując u siebie odruchowe rozpoznawanie gatunków drzew po pniach i korze, nie liściach, chociaż trzy stojące w Trzmielowej Dolinie wielkie wiązy dopiero pokazawszy mi swoje liście, pozwoliły się rozpoznać bez wątpliwości. Wiązy... Są one przykładem tych licznych splotów realności z fantazją, teraźniejszości i przeszłością, które razem tworzą nasze życie wewnętrzne. Kiedyś zwiedzałem starą posiadłość w UK (a tam stary dom musi mieć chociaż 500 lat; dwustuletni nie jest starym), zapamiętałem widziane w parku ogromne rosochate wiązy z pniami pełnymi zgrubień i narośli; w chmurny dzień zimowy wydawały się ilustracją horroru, a te dzisiaj oglądane niewiele im ustępują czynionym wrażeniem. Pamiętam chwile pod wiązem samotnie rosnącym opodal nieistniejącej wioski w bieszczadzkiej głuszy, pamiętam też te drzewa z parków w Żaganiu, Szamotułach, w Śremie; w Poznaniu przez dwa tygodnie obserwowałem ich kwitnienie i rozwijanie się liści. Teraz do tej listy dodaję wiekowe wiązy rosnące w najładniejszej dolinie kaczawskiej.

Kwiaty wśród traw. Czasami pojedyncze lub w małych grupkach, częściej widoczne z daleka białe żółte lub niebieskie duże łany. Moja znajomość ich nazw jest zawstydzająco słaba, rozpoznałem jedynie kaczeńce i niezapominajki, a wszystkie były dla mnie, przywykłego chodzić wśród zimowych martwych traw, uroczymi zjawami z innego świata. 








Nie mogę powiedzieć, że wszystkie kwiaty, jednak niewątpliwie ich większość jest dla mnie materialnym obrazem idei piękna. Nawet te dzisiaj oglądane zwykłe kwiatki łąkowe takie są, a żeby dostrzec owe piękno zaklęte w ich kształtach i kolorach, wystarczy chwila czasu, oczy szeroko otwarte i z bliska patrzące oraz potrzeba zobaczenia – czynnik tutaj najważniejszy.

W kwiatach fascynuje mnie bogactwo kolorów, symetria ich budowy, wdzięk linii. Kształt kielicha konwalii, łuk jego rozchylenia na brzegach, jest doskonałością. Tak bardzo godny podziwu wygląd kwiatów zadziwia tym bardziej, że przecież nie dla nas, nie dla naszego podziwu, został wykształcony, prędzej już dla zapylających je owadów.

Oglądałem czereśnie, oczywiście już przekwitłe, chociaż znalazłem jedno drzewo spóźnialskie, w ostatniej chwili kwitnienia; mało, nawet bardzo mało widziałem zawiązków owoców. Nie trafiły te drzewa w dobry czas swoim kwitnieniem. Nigdy nie widziałem czerwonych owoców czereśni w moich górach, nigdy ich nie próbowałem. Może jednak kiedyś zobaczę i spróbuję?…

Wszedłem w las znany mi z poprzednich wędrówek chcąc odszukać zaznaczone na mapie skały. Mimo chmurnego dnia, las zobaczyłem zielony, przytulny, swojski, a z pewnej zimowej wędrówki pamiętam go zupełnie innym: na dróżce leżał mokry stary śnieg poprószony uschniętym igliwiem, moje ślady nabiegały czarną wodą, z drzew spadał topniejący śnieg wydając mlaszczące odgłosy, było mokro, zimno i nieprzytulnie. Zapamiętałem tamte chwile z powodu odczuwanego zadowolenia, nawet radości wędrowania, co, wziąwszy pod uwagę aurę, dziwiło mnie. Znalezione skały wydały się bardzo, bardzo stare: głęboko spękane, rozwarstwione, omszałe, czarne. Patrząc na kaczawskie skały, mam silne wrażenie patrzenia na czas liczony w milionach lat. Wydaje mi się, że te skały zamarły w takim kształcie wtedy, gdy wokół biegały dinozaury i od tamtej pory stoją nieporuszone, że są wieczne.

Podejście do nich wiodło chwiejnym rumowiskiem skalnym porośniętym mchami, na których buty się ślizgały lub plątały w gęstwinie płożących pędów jeżyn – dobre miejsce do połamania nóg. W nagrodę miałem satysfakcję z odnalezienia miejsca ukrytego wśród drzew i tyleż już razy odczuwany, a zawsze świeży, podziw dla uporczywości życia wykorzystującego każdą możliwość, niechby to była rysa w skale, by znaleźć miejsce dla siebie i rosnąć. Ze szczelin pionowej skały poziomo wyrasta tam spora lipa, a odsunąwszy się od skały, wygina pień łukiem w górę, ku słońcu. Rośnie, żyje.


Widząc boczny dukt odchodzący od głównego w pasującą mi stronę, poszedłem poznać go. W moich górach nie zabłądzę, ale przecież nie znam wszystkich dróżek, jest ich w lasach cała poplątana sieć. Skręciłem więc i niewiele dalej znalazłem źródło tuż przy dróżce. Takie prawdziwe źródło z wodą bijącą spod kamienia i dźwięcznie dążące po pochyłości stoku ku swojemu przeznaczeniu, ale niewiele niżej zgubiłem strumyk. Zawróciłem chcąc odszukać go i po chwili okazało się, że dla tego strumyka przeznaczenie jest zaskakujące: rozlewał się po płaszczyźnie zbocza i tam, wśród piaszczystych łach, kończył swój żywot, na powrót wracając tam, skąd przybył – do podziemnego świata.

Wziąłem ze sobą dwie butelki wody rezygnując z herbaty zaprawionej sokiem malinowym, której wielki termos zawsze zaparzam szykując się do zimowej wędrówki. Brakowało mi mojej herbaty. Uświadomiłem sobie, że tak przyrządzoną pijam tylko w czasie górskich wędrówek, zapewne dlatego jej smak i aromat do tego stopnia związał się ze szlakiem i górami, że ich obraz okazuje się być niepełny bez herbaty z sokiem malinowym.

Mijając ostatnie drzewa lasu, zobaczyłem w oddali kępkę drzew na małym wybrzuszeniu zbocza Ogiera – jedno z tak wielu bliskich mi miejsc w moich górach.


 Cóż w nim wyjątkowego? Nic, aczkolwiek ma swój naturalny urok śródpolnych i łąkowych kęp drzew. To miejsce jest wyjątkowe przez związek z nim myśli, wrażeń, marzeń, pisania i mojego czasu. To mój duch czyni z kępki brzóz i kupki kamieni miejsce wyjątkowe i wiąże mnie z nim wieloma nićmi; mocnymi, aczkolwiek nieistniejącymi w świecie na zewnątrz mnie. Każdy z nas ma takie miejsca, w których świat zewnętrzny jest bliższy naszemu duchowi. Parę lat temu w tym miejscu umieściłem fragment swojej noweli, czy raczej krótkiej powieści. Od tamtej pory będąc tam, miewam przedziwne poplątanie czasów i światów – jakbym w realnym świecie był i jednocześnie w tamtym, stworzonym przeze mnie na potrzeby noweli. Patrzę na Trzmielową Dolinę spływającą uroczą wstęgą ku wiosce w dole i jednocześnie jakby słyszał rozmowę ich dwojga. Wydaje mi się, że odwracając się, zobaczę ich, ale nie robię tego nie chcąc zepsuć czaru chwili.


Między brzozami zobaczyłem wielką belę sczerniałej trawy. Te kupy sprasowanych traw są zakałą kaczawskich krajobrazów; w wielu miejscach, a zwłaszcza w kępach krzewów i drzew, na miedzach i przy uskokach terenu, leżą i gniją, czarne i śmierdzące, za co obwiniam urzędasów płacących rolnikom za zebranie skoszonej trawy, ale nie za jej wywiezienie. Pomyślałem, że jeśli ruszę tę rolkę z miejsca, potoczy się w dół zbocza, uwalniając i oczyszczając moje miejsce. Zaparłem się raz i drugi, ale nie byłem w stanie jej unieść. Będzie tam leżeć i gnić przez wiele lat.

Przerwałem pisanie, słucham La Notte Vivaldiego. Ten koncert, podobnie jak tamto miejsce na stoku Ogiera, dziesiątkami nici łączy moje fantazje literackie ze mną i światem realnym. Te dźwięki, jak tamto miejsce, są częścią mojego wewnętrznego świata, czyli tego ważniejszego i realniejszego od zewnętrznego, nierzadko obcego i kanciastego.

Na stoku Dudziarza zobaczyłem przewrócone przez starość i próchniejące w trawie ogrodzenie łąki zrobione z żerdzi; czy pisałem, że lubię stare słowa?

Pojawia się człowiek i mówi: to moje! Dzieli odwieczną przestrzeń góry na swoją – nie swoją i wydaje się mu, że teraz jest u siebie. Mija dziesięć lat albo sto, człowiek znika, ogrodzenie przewraca się i obraca w próchno, a góra trwa nieporuszona, w nosie mając owe jętki jednodniówki zwane ludźmi.








Post scriptum

Nazajutrz po powrocie z gór zaczęła się przeprowadzka, czyli przemieszczenie lunaparku do innego miasta. Przeprowadzka jest trzydniową pracą, w czasie której nie mam czasu praktycznie na nic; w tydzień później pojechałem do kolejnego miasta, czyli przeżyłem kolejną przeprowadzkę. Przeżycie jest, nota bene, trafnym określeniem tych dni. Najcięższy jest pierwszy dzień, z reguły poniedziałek. Pracę zaczyna się o siódmej rano, kończy w nocy, albo rankiem we wtorek, bo dojechaniu do nowego miasta; tydzień temu przyjechałem przed czwartą rano. Było już widno, po wyjściu z kabiny poczułem chłód ranka, zobaczyłem cudny błękit nieba i usłyszałem ptasią wrzawę. Wilgotnymi chusteczkami zmyłem z siebie brud dwudziestogodzinnej pracy, spałem pięć godzin i zacząłem dziesięciogodzinną dniówkę.

W minionym tygodniu pracowałem 91,5 godziny, co wystarczająco tłumaczy moje dwutygodniowe pisanie tego tekstu.

Po co to wszystko? Dla pieniędzy, cholera jasna, dla pieniędzy, których nigdzie nie zarobię tyle, ile zarabiam tutaj. Wkurza mnie to wiązanie się przyzwyczajeniami, planami i oczekiwaniami związanymi z pieniędzmi, ale nie potrafię z nich zrezygnować.

Chciałbym chodzić po górach i pisać, ale muszę zarabiać na rodzinę, przy czym nie rodzina, a ja sam zmuszam się do tego.

Jestem facetem, nie potrafię inaczej.




niedziela, 14 maja 2017

Wiosna i dęby


120517

Ciepło wczorajszego dnia przyjmowałem nieufnie, jakbym nie był pewny swojego odczuwania, albo spodziewał się w każdej chwili zimna i deszczu, najpowszechniejszych cech wiosny tego roku. Dopiero dzisiaj uwierzyłem: jest ciepło i świeci słońce, zaczęła się wiosna! Tak, to nie pomyłka: gdy chodzę opatulony ośmioma kilogramami ubrań, z czapką naciągniętą na uszy, nie widzę wiosny, chyba że w kalendarzu. Jest tutaj pewna dziwność w reagowaniu na temperaturę: w zimie pięć stopni na plusie wydaje się dość wysoką temperaturą, w kwietniu to niemal mróz. Ten miniony miesiąc utwierdził istniejące już wcześniej moje pierwsze, odruchowe skojarzenie: kwiecień – zimno. Po całej zimie przepracowanej w nieogrzewanej hali, po kwietniu spędzonym na dworze, jakże często w deszczu i błocie, nie zieleń drzew, a temperatura i słońce decydują o dostrzeżeniu wiosny. Zaczęła się wczoraj, tyle że rośliny nie wiedziały o jej spóźnionym przyjściu.

Przyjechawszy do bazy, kamping postawiłem przy ogrodzeniu, za którym biegnie alejka wysadzana wysokimi topolami i jesionami; wśród ich konarów ukrywają się wilgi. Na pewno słyszałem je i we wcześniejsze dni, te zimne i deszczowe, ale przysiągłbym, że dopiero od wczoraj budzą mnie tym swoim jakże pięknym dla mnie śpiewem jednoznacznie kojarzącym się z ciepłą porą roku. Budzę się i słucham ich śpiewu, wiem, że za chwilę zadzwoni budzik zmuszając mnie do wielogodzinnej pracy, ale nie czuję niechęci; słucham wilg i czuję, że dobrze zaczyna się ten dzień.

Po pracy poszedłem za miasto; brzegiem lasu biegnie tam znajoma dróżka odwiedzana ilekroć w dłuższe dni pracuję w bazie firmy. Rzadko się to zdarza, ale przez minione kilkanaście lat wiele znalazłem, a nawet odkryłem, idąc tą drogą, niemało chwil i wspomnień związało mnie z nią. Na przykład w niedzielne jesienne i zimowe popołudnia 2004 roku przychodziłem tutaj dla ochłonięcia, gdy po kilku godzinach pisania czułem potrzebę oderwania się od klawiatury. W tamte gorączkowe dni spacery zawsze kończyły się tak samo: szybką chęcią powrotu do słów.

Dzisiaj witałem się z pamiętanymi drzewami i widokami, patrzyłem na zieleń i słońce, na ładną polną dróżkę bez kałuż.

Wzdłuż drogi najwięcej rośnie dębów, ale przecież nie tylko: na samym jej początku wznosi się szpaler wysokich kasztanowców, a do ich pni tulą się bzy, czyli lilaki. Zaczynają kwitnąć, więc nachylałem się nad kiściami kwiatów i wąchałem ich ładny, świeży zapach, któremu trudno dorównać tym wszystkim laboratoryjnym zapachom zamykanym w szkle i sprzedawanym w luksusowych sklepach.

Te krzewy otulały cieniem i zapachem dom mojej babci, dom dzieciństwa, a teraz, po tyluż latach, widząc je równie ładnymi, do ich urody dodaję wiele wspomnień, barw i skojarzeń, wśród których jest także wiele mówiąca nazwa łacińska, a poprzez nią grecka mitologia, miłość i moje pisanie.

Właściwie wystarczy zwolnić, czasami zatrzymać się, rozejrzeć i posłuchać siebie, by dostrzec tysięczne nici łączące nas ze światem, niepoliczone związki chwili obecnej z przeszłością.

Dęby. Jest tam kilka staruszków o klasycznym wyglądzie: grube, krótkie pnie, faliste konary wśród których trudno szukać linii prostych, masywność wyglądu, robiąca wrażenie rosochatość (lubię stare słowa), zwłaszcza wtedy, gdy rosocha usycha, co zdarza się nierzadko, a żywa tkanka drzewa próbuje zamknąć ranę po uschniętej gałęzi. Rosnąc na brzegu lasu, drzewa wychylają gałęzie w jedną stronę, na pola, do słońca, a sięgnąć nimi potrafią daleko. Widuje się wielometrowe poziome gałęzie, które wciskają się w wolną przestrzeń, czasami przy samej ziemi, by tam, w słońcu, rozwinąć swoje liście.

Zdziwiony byłem ilością buków czerwonych, także swoim wcześniejszym niedostrzeganiem ich. Starałem się uchwycić cechy charakterystyczne pni tych drzew, odmiennych od innych dębów, by móc je rozpoznać w zimie, gdy nie ma tak łatwych w identyfikacji liści; mam pewne spostrzeżenia, ale trudna to sztuka, zwłaszcza dla mnie. Z rozróżnieniem odmiany szypułkowej i bezszypułkowej też miałem kłopoty. Tak, tak, pamiętałem: dąb bezszypułkowy na liście bardziej symetryczne i z większą ilością wcięć, czyli klapek, ale dłuższy ma ogonek, czy krótszy? A nerwy? W których dębach dochodzą do wcięć, a w których tylko do szczytów klapek? Ech, zaraza z tą moją pamięcią.

W pewnej chwili, nachylony nad liśćmi, skupiony na oglądzie, szperający w opornej pamięci, roześmiałem się, bo te moje starania rozpoznania odmian wydały mi się ujmującym zajęciem. Ludzie przechodzą widząc… drzewo. Tak widzi znaczna ich część i co gorsza, nie wykazują zainteresowania. Niektórzy rozpoznają dąb bez rozróżnienia odmiany, a rozpoznać te szczegóły potrafią nader nieliczni.

Wróciłem do siebie i zajrzałem do Skarbca Wiedzy Wszelakiej, czyli do internetu: wbijałem sobie do głowy cechy rozpoznawcze, a gdy już ułożyłem chwiejną piramidę słów i zasad na głowie, poszedłem pod las obejrzeć dęby raz jeszcze. Zdziwiłem się ponownie: szypułkowych jest tam mniej niż tych z bez szypułek; możliwe, że z powodu późniejszego rozwijania liści nie miałem możliwości ich rozpoznania.

Może ktoś wie, nota bene, dlaczego edytor tekstu uznaje słowo „internet” za błędnie napisane? Już wiem: napisałem wielką literą i czerwone podkreślenie znikło. Błędem jest jego wyświetlanie, ponieważ za błąd mam pisownię internetu z wielkiej litery; jeśli się mylę, z chęcią przeczytam uzasadnienie.

Nie jestem znawcą drzew, ani wyjątkowym ich miłośnikiem, jednak wielkie drzewa robią na mnie duże wrażenie. Wiele lat temu dane mi było zachwycić się po raz pierwszy ogromem dębu Bartek rosnącym w Górach Świętokrzyskich; kilka razy widziałem Bolesława i Warcisława, dwa wiekowe dęby rosnące niedaleko Ustronia Morskiego. Niedawno dowiedziałem się, że Bolesław, najstarszy dąb w Polsce, skończył żywot, a ja nadal widzę żonę i córkę opartych o jego pień i patrzących w górę, na konary. Leży zwalony i decyzją władz będzie leżeć. W wakacje postaram się zobaczyć pień.

Ilekroć jechałem do Żagania, w wiosce na trasie widziałem tabliczkę informującą o wiekowym dębie, ale jadąc długim ciężarowym zestawem nie miałem możliwości wjechania na mały parking i pójścia pod drzewo. Dopiero parę lat temu, jechałem wtedy busem, udało mi się zobaczyć Chrobrego, najstarszego obecnie dęba w Polsce. Wszedłem do drzewa, do jego wypróchniałego pnia, podniosłem głowę i zamarłem, oczarowany. Jakbym w świątyni natury się znalazł; nie w tym betonowym bunkrze zwanym świątynią, a w miejscu, które świętość wespół z Naturą upodobały sobie. Nierówne, chropawe ściany wewnętrzne pnia ledwie majaczyły w ciemności (wypada powiedzieć, że sypiącego się próchna nie ma tam, olbrzymia dziupla jest oczyszczona), a wzrok przyciągały jaśniejące nieregularne okna wznoszące się na kilku poziomach: to boczne dziuple, pozostałości po spróchniałych konarach. Widok i wrażenie niesamowite i wyjątkowe; gdzież przeżyć można taką chwilę? Od tamtych niezapomnianych minut (w drzewie byłem krótko, wszak wchodząc złamałem zakaz) przejeżdżając pobliską szosą czuję pragnienie pójścia tam jeszcze raz, chociaż teraz, po niedawnym podpaleniu drzewa, zapewne nie miałbym już okazji wejść do dziupli.

Ktoś napisał, że widok sekwoi olbrzymich jest jednym z tych, które koniecznie należy w życiu zobaczyć. Wierzę mu, i gdyby nie Fenicjanie, poleciałbym na drugą stronę Atlantyku. Póki co staję pod każdym dużym drzewem spotkanym na trasie swoich wędrówek i chłonę ową tajemniczą aurę roztaczaną przez wielkie drzewo.







wtorek, 2 maja 2017

O miłości, która nie spadła z nieba


210417

Odkąd napisałem parę zdań o miłości, nie przestaję myśleć o źródłach naszych zdolności duchowego przeżywania; może gdy podejmę jeszcze jedną próbę nakreślenia swoich przemyśleń i wiedzy, uporządkuję je w ten sposób i w końcu oderwę się od tematu.

Dopisek. Z powodu licznych zajęć służbowych i pilnego wyjazdu w rodzinnych sprawach, tekst leżał przez niemal dwa tygodnie. Gdy dzisiaj wróciłem do niego, poczułem, że od tematu uwolnił mnie czas i już nie muszę posługiwać się tekstem, ale że u mnie napisane słowa nabierają cech osobowych, zaraz zamieszczę je na blogu, mimo iż doskonale wiem, że tekst raczej wypaczy mój obraz u czytelników, niż go wyprostuje. Trudno, zostanę wierny zasadzie głównej: na swoim blogu zamieszczam to, co mnie interesuje.



Wydawało mi się, że istnieją dwa zasadnicze stanowiska w kwestii naszej duchowości: mamy ją od Boga, albo została wykształcona w toku ewolucji; ostatnio zaczynam wyraźniej dostrzegać poglądy pośrednie: przy braku negacji faktu ewolucji, obecne jest oczekiwanie wyjęcia wyższych, psychicznych zdolności naszego umysłu spod praw ziemskiego życia i jego ewolucji.

Dla porządku zaznaczę, że takie pojęcia jak duch, dusza, psyche, używam wymiennie, mając na myśli naszą świadomość i całe życie wewnętrzne człowieka; nasze „ja”. Podobnie używam słów umysł i mózg, jako że dla mnie nie ma w tych określeniach innych różnic, jak te ze słownika: w przypadku mózgu ma się na myśli bardziej twór materialny; mówiąc o umyśle, myśli się raczej o funkcjach mózgu, zwłaszcza tych psychicznych. Tkwi w tym pojmowaniu zasadnicze założenie zgodne z wiedzą naukową: nasz mózg jest twórcą i siedliskiem naszego „ja”. Zaznaczam to, ponieważ spotkałem się ze stanowiskiem, dość licznie reprezentowanym wśród wierzących, że umysł jest niematerialną emanacją duszy, a mózg służy jedynie do zawiadywania naszym ciałem i jego zmysłami. Nie zamierzam ustosunkowywać się do takiego stanowiska, jako że wynika ono z wiary, nie wiedzy, a tym samym nie podlega wpływom argumentów.

Myślę, że wśród ludzi, którzy przyjęli do wiadomości fakt ewolucji, nie ma sprzeciwów, gdy mowa jest o obsłudze przez nasz mózg fizycznych potrzeb ciała i przetwarzanie informacji ze zmysłów. Wiadomo, że ciało wymaga zarządzania, że im większe ciało, tym większy mózg jest potrzebny, łatwo też o potwierdzające obserwacje. Gdzieś już posłużyłem się przykładem zmysłu równowagi, wykorzystam go i tutaj zaznaczając, iż inaczej odbiera się typowe objawy pracy naszego ciała, jeśli zwracamy na nie uwagę pod kątem funkcjonowania naszego mózgu.

Gdy stanę na jednej nodze, w zasadzie mogę swobodnie rozmawiać lub myśleć, i nie muszę równowagi pilnować. Jednak jeśli wsłucham się w swoje ciało, a jeszcze lepiej, gdy jednocześnie będę patrzeć na nogę i stopę, zobaczę i poczuję działanie mięśni: jedne napinają się, inne zwalniają, a zmiany bywają dość szybkie i liczne. Wiadomo, że nie dzieje się to automatycznie, że pracą mięśni utrzymujących naszą równowagę steruje mózg. Mógłbym pisać o przejściu tych czynności ze świadomości w fazie nauki chodzenia, do podświadomości w późniejszym okresie, ale chyba za bardzo odbiegłbym od tematu, tutaj wystarczy zaznaczyć, że nasz mózg sam potrafi to robić na skutek wyćwiczenia. Całkiem podobnie jest przy chodzeniu, a niewiele inaczej przy każdych czynnościach wykonywanych często i przez długi czas, jak na przykład przy kierowaniu samochodem. Który z kierowców nie złapał się na myśli, że przecież powinien włączyć kierunkowskaz i zapomniał o tym, a gdy sięgnął po dźwignię, okazała się być już włączona.

Ilość przetwarzanej informacji ze zmysłów jest ogromna. Wszak w każdej chwili wiemy, jaką pozycję ma nasze ciało, odbieramy z całej jego powierzchni wrażenia dotyku i temperatury, słyszymy, widzimy, a przecież piszę tutaj tylko o tych działaniach mózgu, które są nam znane, to znaczy, które są nam świadome; działań pod progiem świadomości jest dużo więcej. Gdy przyjrzeć się każdej z tych funkcji, niech będzie to widzenie, zauważyć można coś dziwnego, coś diametralnie odmiennego od tego, co widzimy. Nasze oczy działają podobnie do matryc aparatów fotograficznych: zmieniające się pod wpływem światła stany naszych komórek światłoczułych są czytane, informacja jest wstępnie przetwarzana, i wiązką kabli – włókien nerwowych, przesyłana jest do mózgu, gdzie podlega dalszej obróbce, a to wszystko dzieje się wiele razy na sekundę. Uwaga w nawiasie: u wielu istot, także u ludzi, powierzchnie światłoczułe komórek skierowane są do tyłu oczu, a nie normalnie, ku światłu – twardy orzech do zgryzienia dla kreacjonistów.

W aparacie fotograficznym obraz jest zapisywany w postaci ogromnego ciągu zer i jedynek, czyli w postaci cyfrowej, z wykorzystaniem tylko dwóch cyfr (przeciętnej wielkości zdjęcie to ciąg kilkudziesięciu milionów zer i jedynek); u nas jest to bardziej skomplikowane, chociaż zapis cyfrowy nie jest nam obcy, tyle że przy użyciu nie dwóch, a czterech znaków. To, co ważne dla mojej myśli przewodniej, to dość proste stwierdzenie: obraz, jaki widzimy, istnieje tylko na poziomie naszej świadomości, natomiast nasz umysł operuje na ciągu umownych znaków i tak też przechowuje w swojej pamięci obrazy naszego życia. To przetwarzanie, dość wierne, a przy tym diametralnie zmieniające informację wejściową, jest powszechne u nas: każde wrażenie zmysłowe wysyłane jest jako ciąg impulsów o zmiennych parametrach, by w mózgu zostać przetworzonym do stanu zrozumiałego dla niego samego i dla nas.

Dokładnie tak samo mają wszystkie zwierzęta, chociaż zachodzą oczywiste różnice ilościowe: jedne widzą lepiej, drugie gorzej od człowieka, albo wzroku nie mają lub patrzą pod szerszym kątem i kilkoma parami oczu. To, co tutaj ważne, to przyjęcie do wiadomości, iż mechanizmy wykształcania zmysłów i ich funkcjonowania były (i są nadal) podobne, a w najszerszym ujęciu takie same u wszystkich żywych istot na Ziemi.

Poza zmysłami, w oczywisty sposób wspomagającymi zdolności przeżycia, natura wykształciła u zwierząt cały szereg funkcji mających na celu posiadania potomstwa i opiekę nad nim. Zaznaczam, iż pisząc o celu natury, nie opisuję istniejącego stanu, korzystam jedynie z języka stworzonego przez ludzi, a my wszędzie doszukujemy się sprawcy i celu. Same mechanizmy ewolucji są bezosobowe, bezrozumne, automatyczne, nie mające żadnego celu, ku któremu zmierzają.

Najsilniejszym bodźcem tego rodzaju jest popęd seksualny, bez którego nie było toków, rykowisk, walk, nieskończonej ilości zalotów, rytuałów, przeobrażeń w zachowaniu i wyglądzie. Natura posłużyła się tutaj przysłowiową marchewką: przyjemnością, chociaż zdaje mi się, że odczuwają ją jedynie te zwierzęta, których mózgi dostatecznie są rozwinięte, by „zmieścić” w sobie wrażenie tak oderwane od codziennych zabiegów, jak rozkosz. Ta uwaga też jest ważna. Te wszystkie mechanizmy wykształciły się po prostu dlatego, że okazały się przydatne, co jest ogólną cechą zmian ewolucyjnych. Zwierzę nie ma świadomości potrzeby zachowania gatunku, przekazania życia; wszystkie działania w tym kierunku podejmuje pod wpływem silnie odczuwanej instynktownej potrzeby. Podobnie jest z opieką nad potomkami, chociaż u różnych zwierząt wykształciły się bardzo odmienne zwyczaje – od starannej opieki przez pierwsze lata, do zostawiania swojego potomstwa samemu sobie. Natura potrafi budzić w młodej matce potrzebę opieki i obrony swoich dzieci, uruchamia mechanizmy laktacji (jeśli jest ssakiem), często uniemożliwia zajście w ciążę w czasie karmienia, itd.

Trudno opisywać wszystkie mechanizmy, w wielu przypadkach nie tylko o wielkość tego tekstu chodzi, ale i o brak specjalistycznej wiedzy, więc poprzestanę na tych paru przykładach zaznaczając, iż wszystkie te zachowania zwierząt i zmiany w ich organizmach są fenotypowe, czyli będące skutkiem działania genów. Tylko przy pomocy genów matka nie opiekująca się potomstwem mogła przekazać dzieciom zespoły odpowiednich zachowań, tylko przy pomocy genów można nakłonić zwierzęta posiadające najprostsze systemy nerwowe do zachowań rozrodczych. Piszę tak, bo czasami myślę, że u zwierząt mających najbardziej rozwinięte mózgi, może występują też zaczątki świadomych działań, jednak zawsze na podłożu uczynionym przez geny.

Każde materialne wcielenie genu trwa co prawda krótko, wiele razy w ciągu naszego życia jest zamieniane na nowe kopie, jednak geny są niemal wieczne w sensie informacji, jakie niosą. Ta przechodzi z pokolenia na pokolenie, a przekaz jest prawie idealnie wierny. Potrzebne są tysiąclecia, żeby zauważyć mikroskopijne zmiany; może z wyjątkiem bakterii, u których wszystko przebiega szybciej. Kopiowaniu i przekazywaniu następnemu pokoleniu podlega cały genom zwierzęcia (ludzie też są zwierzętami w sensie biologicznym, obcym jakimkolwiek wartościowaniom), bez względu na to, jak często cechy, w których zaistnieniu brał udział określony gen, są używane czy przydatne; kopiowaniu podlegają także te geny, które w ogóle nie są używane u danej osoby, na przykład dotyczące męskich cech w genach córki, które mogą się objawić dopiero u jej syna, ale też geny nieużywane od pradawnych czasów. Większość naszych genów jest takim milczącym świadkiem zamierzchłych czasów. Tak jest, ponieważ mechanizmy kopiowania są automatyczne, pozbawione inteligencji, a sama technologia zapewnia niemal wieczne ich trwanie.

Dlatego nadal nosimy w sobie ślady dawno minionych czasów, mamy odruchy i skłonności niepotrzebne w zmienionym przez nas świecie, a nawet szkodliwe.

Jesteśmy cząstką życia Ziemi i wszystkie prawidła dotyczące genetyki zwierząt dotyczą także nas, ponieważ wszystkie istoty żywe na Ziemi są kuzynami i mają bardzo podobną budowę na poziomie komórek i genów; dość wspomnieć, że są geny, które (z minimalnymi różnicami) dzielimy z całą ziemską fauną – aż do bakterii, a wszystkie one i u wszystkich istot zapisane są dokładnie takim samym językiem. Nie ma w nas nic, co wyróżnia nas w zasadniczy sposób, co czyni niepodległym prawom życia Ziemi.



Ponieważ nie czujemy pracy naszego mózgu w żaden sposób, możemy tylko wyobrażać sobie, jak liczne operacje są wykonywanego przez niego, gdy w ułamku sekundy uznajemy, iż musimy się cofnąć dwa kroki, by złapać piłkę lecącą ku nam.

Właśnie ten styk jakże technicznych działań naszego mózgu – i świadomości, to przejście od „komputerowych” obliczeń do uświadamiania siebie, do mówienia „ja”, jest najbardziej fascynujący i najdziwniejszy. Czasami można odnieść wrażenie, iż dwiema jesteśmy osobami: nasze ciało i my. Nie dziwić się wielu religiom, które ten podział uświęcają doktrynami. Co ja na to? Znowu zwrócę się ku zwierzętom najinteligentniejszym: przyglądając się im, dochodzę do wniosku, iż one także mają świadomość, a tym samym poczucie swojego „ja”. Bronić tego stwierdzenia można na wiele sposobów, ale wydaje mi się, że nie ma takiej potrzeby, ponieważ ubywa ludzi, którzy odbierają zwierzętom wszystko, co chociaż trochę przypomina cechy uznawane za typowo ludzkie.

Pomyślałem teraz o tych burkach łańcuchowych, rzucających się na wszystkich: że trudno przypisać im niechby niewielką część cech ludzkich. Owszem, ale gdyby człowieka odpowiednio wytresować i trzymać go na łańcuchu, też warczałby na wszystkich. Tak, człowieka można tresować jak psa. Boli ten fakt? Boli, ale faktem pozostaje. W czarnej Afryce dzieci są szkolone do zabijania, czyni się z nich biologiczne maszyny działające jak automaty. Gdzie w nich poczucie piękna i miłość, gdzie empatia? Nie ma. Po prostu nie ma. Z gorzką ironią można by powiedzieć, że mamy tutaj do czynienia z przewagą ducha nad materią, bo przecież i w tych dzieciach są te wszystkie geny, które skłaniają człowieka ku drugiej osobie.

Wracając do meritum, zwrócę uwagę na płynność zmian wszystkich cech u zwierząt. By zostać przy mózgu: są gatunki zwierząt nieco mniej inteligentnych od psa, ale są i inne, mające inteligencji odrobinę więcej. Nie ma tutaj żadnych ostrych granic, a tylko płynność. Na jednym końcu tego szeregu są jakieś najprostsze żyjątka pozbawione inteligencji, a w swoim życiu popychane odruchami na stałe wpisanymi w ich geny, na drugim istoty najbardziej inteligentne – ludzie. Co prawda na tym końcu szeregu różnica jest spora: nasz mózg jest dużo większy od szympansiego, jednakże przy takiej samej budowie i działaniu pozostaje różnicą ilościową. To dzięki różnicy w wielkości mózgu (a za nią i możliwości) ludzie stworzyli erotykę i technikę, małpy nie, jednak mają one mózg dostatecznie duży, by stworzyć świadomość. Ta najdziwniejsza, najbardziej tajemnicza cecha mózgu nie jest cechą wyłącznie ludzką, chociaż trudno uchwycić różnice (bardziej je czujemy) w poziomie świadomości i jeszcze trudniej wyznaczyć granicę jej zaniku u zwierząt z mniejszym mózgiem.

Zwykliśmy akceptować genetyczne uwarunkowanie różnic w wyglądzie fizycznym, taki ich wpływ na nas nie budzi protestów. Podobnie jest z uwarunkowaniami zdrowotnymi: wszak wszyscy wiedzą, że jeśli ojciec i matka przebyli chorobę nowotworową, ich dzieci z dużo większym prawdopodobieństwem też zachorują. Trudność w przyjęciu wpływu genów pojawia się, gdy mowa o naszych cechach psychicznych, ponieważ całą sferę życia wewnętrznego przywykliśmy mieć za wyłącznie ludzką dziedzinę i w pełni zależną od naszej woli. Niezupełnie tak jest, a żeby dostrzec pewne zależności, trzeba najpierw pozbyć się złudzeń co do wyjątkowości człowieka i jego odmienności do zwierząt.

Przykładów wpływu genów na naszą psychikę można podawać mnóstwo, wspomnę tylko o paru, niekoniecznie najważniejszych, a po prostu tych, które mi się nasunęły. Ot, powiedzmy PMS. Cóż w jego czasie może się dziać z kobietą? Podaję za wikipedią: uczucie ciężkości, zmieniony apetyt i odczuwanie gorąca, ale też smutek, a nawet depresja, także rozdrażnienie i huśtawki nastrojów. Objawów jest więcej, ale poprzestanę na nich zwracając uwagę na ich dwoistość: dotyczą zarówno funkcjonowania ciała, jak i umysłu. Fakt bycia w depresyjnym stanie nie ma tutaj innej przyczyny, jak zmiany poziomów określonych hormonów, a więc jest natury chemicznej.

Znane są różnice charakterów, czasami bardzo znaczne, między rodzeństwem wychowywanym w takich samych warunkach i w ten sam sposób. Gdzie powody tych różnic? Tylko w mniejszej części można je wyjaśnić różnicami pozagenetycznymi, na przykład innym wpływem organizmu matki w czasie rozwoju płodu, niż przy wcześniejszej ciąży. Główne skrzypce grają tutaj geny. Rodzeństwo ma średnio 50% wspólnych genów, i już ta różnica wystarczy, ale to różnica uśredniona, w praktyce może być i bywa mniejsza lub większa (wyjaśnienia dla zainteresowanych). Oczywiście w późniejszym okresie zaczynają odgrywać ważną rolę wpływy środowiska, ale wszystkie możliwe czynniki wpływające na osobowość człowieka działają na fundamencie uczynionym przez geny.

Tak też jest z miłością erotyczną. Jej podstawą jest popęd seksualny, który odpowiada za

naszą skłonność ku osobom drugiej płci. Cała sfera erotyki, bez której nie ma miłości, jest zmienionym przez nas pożądaniem drugiej osoby, a więc popędem seksualnym. To fundament naszych miłości, zaznaczę raz jeszcze: erotycznych miłości, i jak to z fundamentami jest, są niezbędną częścią budowli, aczkolwiek niewidoczną. Czy byłaby możliwa miłość bez naszego stałego (w przeciwieństwie do wielu zwierząt) apetytu na seks – nie wiem, ale raczej nie. Może byłyby zawierane umowy na zapłodnienie i wspólne odchowanie potomka, a miłość miałaby cechy przyjaźni? Kto wie? Na pewno byłoby zupełnie inaczej.

Natura idzie jeszcze dalej, wzbudzając w nas fascynację drugą osobą, ów stan gorączkowego kochania z pierwszych lat związku, co też znajduje proste i przekonywujące wyjaśnienie w historii rozwoju naszego gatunku. Trudno mi ustalić zakresy i pierwszeństwa w działaniu natury i nas samych, jednakże wiadomo, że przy sprzyjających okolicznościach taka miłość potrafi pojawić się ni stąd, ni zowąd. Czasami sami jesteśmy zdziwieni jej pojawieniem się, a gdy minie, bywamy zaskoczeni osobą, której dotyczyła; myślę tutaj o swoistej ślepocie miłosnej, zjawisku dobrze znanym. Powszechnie też znany jest fakt niezależności zakochania się od naszej woli. Miłość pojawia się sama, nie przychodzi wtedy, gdy tego chcemy, a i wygnać ją od siebie jest trudno.

To dalece nie wszystkie cechy zakochania wskazujące na działania niezupełnie zależne od naszych wyborów i woli, działania autonomiczne, co znajduje odbicie także w naszym języku.

U Gołubiewa przeczytałem bardzo ładne nazwanie zakochania: zaplątanie się w kosy dziewczyny. Cóż, zaplątujemy się wbrew sobie, a już na pewno nie celowo.

Nasz jest ciąg dalszy: co zrobimy z tym uczuciem. Słyszałem o ludziach, którym tak bardzo spodobał się stan zakochania, że gdy mija, szukają innej osoby, w której mogliby się zakochać, by ponownie przeżyć, niczym narkotyczne wizje, ten ekscytujący stan. Można by powiedzieć, że uzależnili się od fenyloetyloaminy jak narkoman od amfetaminy.

Te wszystkie fakty, które wyżej opisałem, źle przyjąłem swego czasu. Poczułem się tak, jakby ograbiono mnie z własności najcenniejszej, najbardziej mojej, zależnej tylko od mojego ducha uznającego miłość za arcyludzką. W jakiejś mierze te nasze uwarunkowania pozbawiają nas wolnej woli, jeśli jednak przekształcamy owe genetyczne i chemiczne prapoczątki w dobrą i trwałą miłość, we wspólne życie u boku drugiej osoby, pokazujemy, jak dalece możemy zmienić popęd dany nam w genach.

Uprzedzając możliwe stwierdzenia powiem, iż nie szukałem tej wiedzy, sama przyszła do mnie w czasie zgłębiania tajników ewolucji, a nie przyjąłem jej łatwo. Wolałbym, żeby żadne geny i pod ich dyktando produkowane hormony nie miały wpływu na moje miłości, trudno jednak wojować z faktami, prędzej czy później trzeba je przyjąć, w czym pomocna okazuje się być jedna z naszych cech: ciekawość.

Udało mi się wypracować patrzenie na duchowe cechy człowieka z perspektywy odległych tysiącleci, gdy nasi przodkowie zaczynali stawiać pierwsze kroki w pozycji wyprostowanej, i późniejszych czasów, gdy ruszyliśmy na podbój świata. Widać wtedy fascynujący fakt: nasz mózg, do dzisiaj niewolny od uwarunkowań tamtych czasów, a rozwinięty dla przeżycia w świecie zupełnie odmiennym od dzisiejszego, okazał się być zdolny do czynności diametralnie odmiennych od pierwotnych: zajrzenia w głąb Wszechświata, stworzenia muzyki, i do przekształcenia nakazu rozmnażania się w miłość.

Gdy próbuję spojrzeć na nas i nasze poczynania ze stanowiska religijnego (na tyle, na ile potrafię przyjąć ten obcy mi światopogląd), obraz ulega u mnie dość radykalnej przemianie, ponieważ następuje uwypuklenie naszych wad, nie osiągnięć. Wszak cząstka boskości, jaką mielibyśmy nosić w sobie, nasz duch, nasza psyche, odpowiedzialna jest za bezbrzeżne morze cierpień, jakie sami na siebie sprowadziliśmy przez wszystkie wieki naszej historii, za całe nasze barbarzyństwo (oceniane według obecnych standardów moralnych).

Gdy przyjmie się boskość jako czynnik sprawczy naszych umiejętności i zdolności, nie wydają się one ani wybitne, ani godne podziwu, ale gdy przyjmie się stanowisko naukowe, obraz ulega metamorfozie, mogąc być powodem do dumy: oto jedna z istot żywych tej Ziemi rozwija się na tyle, że mówi o sobie „ja”, a w następnej chwili, zmieniając zwierzęce prawa rozmnażania się, mówi „kocham”.