Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

piątek, 13 października 2017

Dzień kontrastów


081017

Góry Kaczawskie: z Bystrzycy wokół Księżej Góry z odwiedzeniem moich ulubionych miejsc. Przejazd do końca uliczki Modrzewi i przejście wybranymi drogami fragmentu przełomu Lipki.

Przejazd do Nielestna, pokazanie skał na dnie przełomu, później wejście na szczyt Grodowej.



Jechałem wyjątkowo wolno; nie dość, że na drodze jest mnóstwo objazdów i padał deszcz, to na dokładkę nie obudziłem się do końca, mimo wypitej mocnej kawy. W rezultacie Janek czekał na mnie ponad pół godziny, za co raz jeszcze przepraszam. Mimo niekorzystnych prognoz namówiłem go na wyjazd powołując się na konieczność wykorzystania dnia, i mam nadzieję, że nie żałuje.

Na miejscu, we wsi Bystrzyca, byliśmy ponad godzinę po rozpoczęciu dnia; zapowiadano opady, uznaliśmy więc, że godziny wędrówki przesuniemy nieco ku zachodowi słońca. Faktycznie, w południe staliśmy schowani przed deszczem pod leszczyną, później szliśmy w płaszczach, ale oprócz chmurnego nieba, aura dała nam słoneczne popołudnie i bardzo ładne kolory zachodu.

Jak się później okazało, nie jedyny to był kontrast tego dnia.

Nie miałem planu drogi, a właściwie miałem: pokazać koledze te miejsca, które ostatnio widziałem i które mi się podobały; chciałem wrażeniami podzielić się z Jankiem.

Więc dwa niczym niewyróżniające się (poza swoją urodą) miejsca pod Bystrzycą, obydwa bez imienia i bez swojego śladu na mapach, ale właśnie dlatego bardziej moje, a jeśli odwiedzane, to chyba przez mieszkańców wioski i takich kaczawskich wędrowców jak ja, czyli odwiedzane przez nielicznych. Jedno jest ledwie małym wypiętrzeniem na stoku zaoranego wzgórza, rośnie na nim parę modrzewi i różanych krzewów, nie ma panoramicznego widoku, ale dla mnie jest tam tak ładnie, że byłem kilka już razy i jeśli Prządki pozwolą, będę jeszcze nie raz. 


Drugie miejsce jest przy wiosce, z pobliskiej drogi polnej jest nie do zauważenia; ot, mały garbik ziemi porośnięty drzewami. Jednak gdy skręci się ku niemu i przejdzie na drugą stronę, pod dęby, okaże się nagle, że stoimy na górce wznoszącej się kilkadziesiąt metrów nad domami wioski, i że widok mamy ładny i daleki, aż za Bóbr. Parę już razy, kręcąc się po okolicy, widziałem te wzgórze i miałem chęć wejść na nie, ale jakoś nie było okazji, dopiero tydzień temu, w jeden z tych nielicznych słonecznych dni moich włóczęg, usiadłem pod dębem. Słońce, pierwsze brązowe liście na drzewie, żołędzie pod nogami, a przede mną dal – już to tylko połączenie wystarczy, by miejsce nabrało cech szczególnych. Dębowe Wzgórze.

Mój towarzysz niewiele mówił, przeżywając swoje ważne sprawy, mam jednak nadzieję na spodobanie się mu pokazanych miejsc.

Ach, wspomnę jeszcze, że przecięliśmy górski masyw, i tym razem przejście lasem bez drogi pamiętałem dokładnie.



Wioska Modrzewie mało jest znana, także mnie. Byłem w niej raz, zapamiętałem wąską szosę pnącą się stromo pod górę ciasną serpentyną, a tuż przy niej urwiste i kamieniste brzegi jaru z ciemnym strumieniem na dnie. Dzisiaj po raz pierwszy jechałem tamtędy samochodem. Dziwnie się czuje kierowca jadąc szosą, na której nie wyminą się dwa pojazdy. W ciasnym zakręcie, a takich jest tam parę, widać drogę dziesięć czy dwadzieścia metrów do przodu. Asfalt był mokry i pokryty liśćmi, a ja, powoli jadąc wpatrzony przed siebie, myślałem, co będzie gdy nagle zza tych skał zasłaniających widok wynurzy się samochód… Na pewno nie odważyłbym się jechać tam w zimie. Zaparkowałem na końcu stróżki asfaltu, przy ostatnim domu wioski (za uprzejmą zgodą właścicielki), ponieważ stamtąd jest żabi skok do paru ładnych miejsc przełomu Lipki, a ich urokiem chciałem się podzielić z towarzyszem.

Łagodne, wyrównane pługiem obłości pola obniżają się tworząc ledwie widoczną, ale bliżej lasu pogłębiającą się dolinkę – jakby pole otwierało się na las – a ten wychodzi naprzeciw wąskim cyplem drzew, wśród których bierze początek strumień. Wątły, mdlejący w suche dni, wyraźniejszy dopiero sporo niżej, wśród mroku i kamieni. Tam widać potencjalną siłę tego strumyka: wszak kamieniste dno stromego jaru jest jego korytem, więc i dziełem. Spływa on po stromym zboczu przełomu Lipki i do niej wpływa kilkadziesiąt metrów niżej.

Słoneczny i sielski krajobraz rozległych pól o spokojnych i jasnych liniach, a obok dzikość i chłodna mroczność, ciasnota i kamienisty chaos. Właśnie te bliskie sąsiedztwo, niemal natychmiastowy przeskok, ten silny kontrast, czynią na mnie wrażenie.

Równie duże uczynił grzyb, którego zobaczyłem na zapomnianej przez ludzi dróżce prowadzącej brzegiem lasu: masywny, gruby prawdziwek o niemal dwudziestocentymetrowym kapeluszu. Prawdziwy prawdziwek: kasztanowego koloru skórka, seledynowa barwa od spodu i dołem pęczniejąca noga. Nim ukręciłem go (w ziemi został wyraźny dołek), obaj, Janek i ja, zrobiliśmy mu sesję zdjęciową. Nie pamiętam, ile lat temu znalazłem równie dużego prawdziwka. Tego dnia znalazłem ich – lub znalazł Janek i pozwolił mi je wziąć –  jeszcze parę, także kilka kozaków i sporo podgrzybków; po ususzeniu grzyby zapełniły dwa litrowe słoiki.



Zbocze przełomu trawersuje droga, która spodobała mi się od pierwszej chwili jej zobaczenia. Ona swoim biegiem też tworzy ładny kontrast: jest wygodna, pozioma, jasna jak na leśną drogę, a biegnie stromym zboczem. Z jednej strony las pnie się w górę, miejscami bardzo stromo i trzeba zadzierać głowę by wzrokiem sięgnąć najwyższych drzew, z drugiej opada ku Lipce. Gdy wygodnie i bez wysiłku idzie się tą drogą, zatrzymując się często i rozglądając, wyobraźnia podsuwa obraz męczącego podejścia bez wytyczonej drogi.

Pod lasem, na drodze, pasły się konie. Niby wiem, że spokojne i mądre to zwierzęta, ale… ale takie duże, więc może by znaleźć inną drogę? Janek był odważniejszy: wyciągnął przed siebie dłoń i spokojnym tonem mówiąc coś do koni podszedł do pierwszego. Ten powąchał mu rękę i nawet dał się pogłaskać, chociaż widziałem jego nieufność; była więc obustronna. Zebrałem się w sobie i ruszyłem za Jankiem, ale na wyciągnięcie dłoni do koni zabrakło mi odwagi. Przeszliśmy.



U wylotu przełomu, ledwie kilometr od wioski Nielestno, w zimie znalazłem dziw, który bardzo mnie zaskoczył: przedzierałem się dnem przełomu, torując sobie drogę wśród przybrzeżnych chaszczy lub pokonując skaliste brzegi, gdy nagle zobaczyłem skały. Nie ma ich wiele, na długości trzydziestu metrów w rządku stoją piaskowce wysokości kilku metrów. Dołem czerwone, pionowe ściany o bogatej rzeźbie, a na nich leży ciemna skała, najwyraźniej bardziej odporna na niszczące czynniki, skoro grubymi czapami wisi nad czerwonym podłożem. Przewieszenia są wyraźne i płaskie, czynią wrażenie, zwłaszcza gdy stojąc nieco z boku zobaczy się las rosnący na tych kamiennych płytach. Całość przypomina najładniejsze miejsca Gór Stołowych, chociaż kolorystyką, także dzikością otoczenia, kaczawskie skały są ładniejsze.




Z tamtego miejsca, bliskiego szosie, ale z niej niewidocznego i znanego niewielu, na szczyt Grodowej jest pół godziny drogi. Ten sam przełom, który oglądaliśmy z dna stojąc przy skałach, ten, na który wcześniej patrzyliśmy idąc drogą biegnącą połową jego wysokości, teraz oglądaliśmy ze szczytu. 

Rozpogodziło się, słońce świeciło między jasnymi chmurami, świat wokół poweselał.





Na sąsiednim szczycie znowu, jak tydzień temu, zatrzymały mnie grzyby, tym razem opieńki, a wracaliśmy nieco inną drogą, bukowym lasem. Niskie już słońce oświetlało pnie drzew z boku, tworząc uroczy obraz. Widziałem, że Janek robił zdjęcia, bo i widok był ładny kolejnym w tym dniu kontrastem. Górą, wśród liści bukowych koron, była pełnia lata bez śladu jesieni, dołem natomiast, wokół ołowianych pni drzew, rozłożyła się jesień, brązowym kobiercem otulając ziemię.

Dokąd tylko można było, szliśmy brzegiem lasu, myszkując wśród brzóz (nie na darmo), a gdy wyszliśmy na łąkę, zwróciliśmy uwagę na piękne kolory słońca zachodzącego za jakimś izerskim wzgórzem. Przez krótki czas, ledwie minut, było tak, jakby ono rozpylało w powietrzu miedziany, lśniący pył. Nie próbowałem robić zdjęć wiedząc, że moim aparatem nie uda się ujęcie, ale Janek próbował. Ciekawe, z jakim rezultatem.

Późno doszliśmy do samochodu, już po zachodzie słońca, niewiele później wjechaliśmy w mrok październikowej nocy. Po późnym przyjeździe i zwykłych zajęciach, zająłem się grzybami. Minęła pierwsza, gdy w końcu zgasiłem światło. Dzień wykorzystałem.

Nazajutrz, idąc do pracy przed siódmą, ponad dachami bloków zobaczyłem Eos; przysiągłbym, że z przekorą uśmiechała się do mnie.

– Gdzie byłaś wczoraj? – zapytałem, ale usłyszałem tylko jej śmiech.




wtorek, 10 października 2017

Początku sezonu dzień drugi


011017

Tarczyn, Pasternik, zbocza Buczyńca i Księżej Góry, Sołtysia Czuba, Szklarka, Pasternik, Tarczyn.

Dojazd do Nielestna, wejście na Grodową.




Pierwszy sygnał budzika obudził mnie, chwilę leżałem przypominając sobie gdzie jestem.
Konopka w Czernicy.

Zapomniałem wziąć ciapy, a że buty bardzo stukają, na bosaka poszedłem do łazienki, umyłem zęby, zebrałem wszystkie swoje rzeczy i zszedłem na dół, do kuchni. Zaspane psy spojrzały na mnie nieprzytomnie i ponownie ułożyły głowy na przednich łapach. Termosy napełniłem kawą i herbatą, zapakowałem torbę i plecak, a przed wyjściem na dwór jeszcze spojrzałem na piękne, kamienne sklepienie kuchni. Była godzina 5.30, ciemna noc, ale na wschodzie widziałem pierwsze nieśmiałe jaśnienie. Świeciły gwiazdy, miał się zacząć kolejny ciepły i słoneczny dzień.

Za cały plan dnia miałem chęć zobaczenia znanych i lubianych miejsc w masywie Księżej Góry pod Bystrzycą i wybadanie możliwości… nowego przejścia lasami z wioski Tarczyn na szczyt Pasternika.

Do wioski wiedzie wąska stróżka asfaltu ostro pnącego się po zboczu góry. Stoi tam znak nakazujący jazdę z łańcuchami na kołach, i faktycznie, między listopadem a kwietniem lepiej nie próbować jazdy bez stalą zbrojonych kół, nawet na dobrych zimowych oponach. Na górze, pod wioską, jest ładne miejsce widokowe i tam się zatrzymałem dla obejrzenia budzenia się Eos.

„W szacie o barwie szafranu spłynęła Eos na ziemię”, pisał Poeta 27 wieków temu, a ja, po upływie tego oceanu czasu, z lubością szepczę jego słowa.

Wczoraj jakaś mała chmurka przysłoniła oblicze bogini, dzisiaj wstawała piękna, promienna, kolorowa, uśmiechnięta. Chyba ma nowego kochanka – pomyślałem z odrobiną zazdrości, ale nie było we mnie zawiści. Eos jest zbyt piękna, żeby chować do niej urazę. Nawet Wenus długo jej towarzyszyła, a przecież wiadomo, że one obie nie pałają do siebie sympatią.

Gdy wzeszło słońce, zobaczyłem jego odbicie od szyb obserwatorium na Śnieżce. Przez chwilę było silne, jakby świeciło tam drugie słońce. Widok, mimo iż nie pierwszy raz oglądany, zadziwia i czaruje.



Ranek był śliczny. Wiele razy widziałem, jak ładnie oświetla świat niskie słońce, ale dzisiaj patrzyłem wokół jakbym urodę słonecznego ranka widział po raz pierwszy. Malarz w firmie czasami kładzie nową warstwę bezbarwnego lakieru na malowidła fasad, a wtedy te nabierają świeżości barw i połysku. Dokładnie takim widziałem świat: świetlistym, bajecznie kolorowym, żywym i radosnym. Rosą umytym. Ta jego radość i mnie się udzieliła, z uśmiechem rozglądałem się czując w sobie pogodę ducha i radość przeżywania dnia. Gdy idąc lasem na dno doliny wyszedłem na śródleśną polanę, zobaczyłem prześwietlone słońcem opary rosy, od której trawa była szarosrebrzyście skrząca.

Helios spijał łzy Eos płaczącej nad Memnonem.



Mgiełka świeciła perłową barwą, a sąsiednie drzewa stały w powodzi kolorowego światła. Patrzyłem, robiłem zdjęcia i znowu patrzyłem chcąc zapamiętać każdy szczegół widoku i każde swoje odczucie.

Później ta odmienność w oświetleniu znikła niepostrzeżenie, i chociaż dzień był kolorowy i słoneczny, to w porównaniu do ranka wydawał się wyblakły, jakby przepalony silnym słońcem.

Na mapie jest niezalesione przejście z wioski na wzgórze Pasternik, ale w rzeczywistości rośnie tam młody, gęsty, dziki las, pełen kolczastych roślin i gęstwin. Uznając się za pokonanego, wyszedłem na łąki i okrężną drogą wszedłem na wzgórze. Ono broni się przede mną, pomyślałem wspominając próbę sprzed kilku laty dotarcia tutaj inną drogą, czy raczej innym bezdrożem. Pamiętam ciemny i dziki las porastający strome zbocza jaru i omszałe głazy na dnie. Ładnie tam było, może więc któregoś dnia wrócę do tego lasu?..

U podnóża najwyżej góry okolicy, Księżej Góry, jest niewielkie, ale uroczo wyglądające bezimienne wzgórze, a po drugiej stronie dna doliny wznosi się Szklarka. Nieco z tyłu, już za masywem górskim, jest miejsce odwiedzane przeze mnie, jedno z najładniejszych miejsc w tych górach. Tak oto ustalił mi się plan: najpierw to urocze miejsce, później przejście masywu lasem i poznanie obu wzgórz po drugiej stronie.

Falujące łąki i pola, nitki dróżek i drzew rosnących nad strumieniami, zagajniki, kępy głogów i róż, ukryte w fałdzie ziemi domy z dachami wystającymi spomiędzy drzew, ciemna ściana lasu opadająca w dolinę i tam niknąca za obłym wybrzuszeniem wzgórza, albo przeciwnie – wznosząca się po stoku i dotykająca nieba. To są moje Góry Kaczawskie i takie są widoki z ulubionego miejsca na stoku Buczyńca.





Przejście przez las udało się niemal idealnie. Niemal, bo rozległa gęstwina jeżyn wyniosła mnie jakieś dwie setki kroków od najkrótszej trasy, ale swoim zwyczajem zawróciłem żeby lepiej poznać przejście. Warto je znać, ponieważ łączy dwa urokliwe miejsca. To drugie jest wspomnianą bezimienną górką wznoszącą się nad wioską, vis a vis Księżej Góry. Siedziałem na szczycie pod dębem i najnormalniej nie chciało mi się opuszczać tego miejsca. Dlaczego do tej pory nie byłem tutaj? Wzgórze zapisuję do swojej listy najpiękniejszych miejsc kaczawskich.





Od północy horyzont zamknięty jest długim, zalesionym masywem górskim, tylko miejscami jaśnieją łąki wchodzące na szczyty. Na jednym z takich odkrytych miejsc zobaczyłem grupę wysokich drzew. Przyciągała wzrok ładnym wyglądem, wyróżniała się, wołała. Pójdę tam i spod tamtych drzew spojrzę te wzgórze! – powiedziałem sobie w pierwszym odruchu, ale po chwili patrzenia coś mi zaczęło świtać w głowie. Eureka! Przecież byłem tam i to nie raz, to drugi, wyższy szczyt Babińca! Ot, skleroza i inny punkt patrzenia.

 Szedłem zakolem, chcąc zobaczyć w ciepły dzień pewną przełęcz pamiętaną z wędrówki w śnieżny i mroźny dzień; stałem wtedy na siodle i patrzyłem na rzeźby tworzone w twardym śniegu przez wiatr. Byłem ciekaw, jak wygląda dzisiaj tamto miejsce. Wygląda zupełnie inaczej i ładniej, ale porównując widoki ucieszyłem się, nie odczuwając niechęci na myśl o zimowej wędrówce, a nawet doceniając jej urodę. Inną, surową, czasami trudną w odbiorze, ale istniejącą i znaną mi, swojską.

 Poznałem Szklarkę, też ładne wzgórze, a na niej wielkie ilości dzwonków, wiele nieznanych mi gatunków kwitnących roślin, i jak niemal wszędzie krwawnik pospolity. Z nim było tak, jak miewałem z wieloma już maleńkimi i niepozornymi kwiatkami, takimi, obok których się przechodzi nawet ich nie zauważając. Któregoś dnia, całkiem niedawno, nachyliłem się nad nim, jako lupę wziąłem drugą parę okularów i zobaczyłem te kwiaty tak naprawdę po raz pierwszy w życiu. Z bliska są ładne, mimo iż tak pospolite i niepozorne.




 
Idąc przez szczyt Pasternika, ponownie podjąłem próbę znalezienia dogodnego przejścia w stronę Tarczyna, teraz w przeciwną stronę; niemal na pewno nie ma tam takiego, ale spróbować było warto.

Już wcześniej, wiedząc o sporej rezerwie czasu, zdecydowałem pojechać do wioski Nielestno i zostawiwszy tam samochód, wejść na szczyt Grodowej dla zobaczenia z góry przełomu Lipki. Byłem tam w zimie, miejsce zrobiło na mnie wrażenie, dzisiaj chciałem je zobaczyć w słoneczny dzień kolorowej jesieni. Łagodnym stokiem góry podchodzi się prawie pod szczyt, a tam zbocze załamuje się nagle i spada na łeb na szyję siedemdziesiąt metrów. Ciemnym i niewidocznym z góry dnem płynie sprawca tej wielkiej wyrwy, strumień Lipka. Po drugiej stronie zbocze wznosi się równie stromo; widziane na wprost, wydaje się niemal pionowe, ale nieco na prawo otwiera się daleki widok w stronę Stromca i dalej, aż po Karkonosze.






Stałem tam patrząc, zmieniałem miejsce i znowu patrzyłem, brałem plecak odchodząc i wracałem by spojrzeć raz jeszcze. Robiłem własne zdjęcia, i, jakby niepewny swojej pamięci, kilka razy wyciągałem z kieszeni aparat i nim robiłem kopie swoich zdjęć.

Tylko czy aparat zobaczy to wszystko, co ja widzę?

Czy zobaczy urodę tej wykrzywionej sosny, kolory liści czereśni stojącej w ciepłym świetle niskiego słońca, niski konar dębu tworzący ramę obrazu odległego Stromca, muszki latające w smudze światła, błękitniejącą dal? Na pewno nie zarejestruje furkotu ptasich skrzydeł, szumu drzew na wietrze i mojego nastroju, ale może jego zdjęcia pomogą wrócić pamięcią do tego dnia.

Szczyt był blisko, trudno więc nie odwiedzić pokaźnego buka zapamiętanego z powodu dzikości miejsca, które wybrał sobie do życia, i skał wyglądających tak, jakby wyrównała je ręka człowieka. Wszedłem w las, po chwili zobaczyłem pierwszego grzyba i nic się już nie liczyło. Na skały i drzewo ledwie spojrzałem, kręcąc się po szczycie ze wzrokiem myszkującym po ziemi. Tak, niewątpliwie grzyby mają jakiś tajemniczy urok.

Wbrew spodziewaniu, w tym roku ususzyłem prawie pięć litrów grzybów. Udanie rozpocząłem też sezon wyjazdów na włóczęgi.







czwartek, 5 października 2017

Słoneczny początek sezonu


300917

Rząśnicka Przełęcz, stok Rogatki, Janówek, Czernicka Góra, wokół Stromca, Przełęcz Chrośnicka, Lastek, zbocza Ptasiej, Janówek, zbocza Babińca, Rząśnicka Przełęcz.





W firmie soboty i niedziele nadal są pracujące, więc swoim zwyczajem miałem opory przed braniem dwóch dni wolnych, czyli niepłatnych. Zdecydowałem się nie tyle ze względu na dobre prognozy pogody, co przez wspomnienie tych wszystkich przegapionych bądź zaniechanych okazji pojechania gdzieś i zobaczenia, przeżycia. Coraz częściej mówię sobie, że nie mogę odkładać planów, bo może okazja już się nie powtórzy – kolejne znamię czasu. Mojego czasu. Gonię go wypełniając dni od wczesnego ranka do późnej nocy, ale nie mogę dogonić, co bardziej mnie cieszy niż smuci.

W piątkowe popołudnie miałem tyle zajęć, że na posiedzenia nad mapą zabrakło czasu, pojechałem więc bez ustalenia trasy, i chyba tylko wspomnienie chmurnego początku poprzedniego sezonu zawiodło mnie tam, gdzie rok temu, na Rząśnicką Przełęcz w Górach Kaczawskich.

Punktualnie o szóstej, więc w szary jeszcze przedświt, poszedłem na wschodni stok sąsiedniego wzgórza zobaczyć Jutrzenkę.

Po pogodnej, gwieździstej nocy, niebo na wschodzie nabierało czystych, wyrazistych kolorów. Ilekroć, nota bene, przychodzi do opisu kolorów, żałuję swojej niewiedzy w ich ładnym nazywaniu, jak potrafią to robić malarze. Napiszę więc tylko, że najpiękniejsza chwila świtu miała trzy warstwy barw: środkiem rozpostarty seledynowy pas oddzielał niskie pomarańczowe kolory od chłodnych błękitów i granatów górnego nieba. Barwy intensywniały, ale gdy słońce było już bliskie horyzontu, jasność nieba poczęła je gasić. Gwiazdy już wcześniej znikły, jedynie Wenus długo jeszcze świeciła na niemal już dziennym niebie, a roztopiła się w nim dopiero tuż przed wschodem słońca.




Poszedłem tam, gdzie oczy mnie poniosły, a im zachciało się przejść raz jeszcze odkryte, widokowe stoki Ptasiej. Gdy już tam byłem, uznałem, że powinienem znaleźć nowe przejście na drugą stronę masywu i pójść dalej, w stronę Stromca. W ten sposób powoli precyzował się plan dużej pętli; gdy później przyjrzałem się mapie, uznałem, że niewiele zabrakło mojej drodze do trzydziestu kilometrów długości. Nogi, nieco odwykłe od tak długich wędrówek, wieczorem powiedziały mi, co myślą o takiej trasie na pierwszy dzień; rano wstawałem z obawą, ale nogi niosły mnie bez protestów, udobruchane dość długim odpoczynkiem nocnym.

Miałem na sobie grubą odzież, świt był zimny, ale popołudnie zrobiło się bardzo ciepłe, więc w miarę upływu godzin plecak pęczniał pakowanym weń ubraniem, aż poczułem swobodę wędrowania w samej koszuli, czując wiatr we włosach i słońce na twarzy.



Pola są już jesienne, puste i zaorane, jednak na drzewach kolory jesieni są dopiero akcentami wśród dominującej jeszcze zieleni. Dęby niewiele się zmieniły, brzozy są w pół drogi ku jesieni, natomiast dla czereśni, sumaków i oczywiście klonów zaczął się festiwal kolorowych impresji. Stojąc w słońcu tak bajecznie kolorowe, klony potrafią czarować swoim wyglądem, natomiast sumaki zadziwiają mnie przemianą, budzeniem się tych niepozornych drzewek do przeżycia swoich krótkich chwil jesiennej chwały. 



Każdy z nas nosi w sobie obrazy będące symbolami ciepłych i słonecznych dni, obrazy pojawiające się w zimie na myśl o złotych dniach wczesnej jesieni. Dla mnie są nimi żołędzie leżące na gruntowej dróżce, trawa poprószona pierwszymi żółtymi liści brzozy, spomiędzy których wystaje czerwony kapelusz muchomora, żółte rżysko lub lśnienie słońca w gładkich skibach pługiem przewróconej ziemi, wychylona nad leśną drogą gałązka buka z pięknie brązowymi i lśniącymi liśćmi, a ostatnio coraz częściej kwitnąca cykoria podróżnik. Każdy z tych obrazów widziałem w wielu odmianach.

Na łąkach w najlepsze trwa kwitnienie, ich mnogość o tej porze roku zadziwia mnie. Najwięcej kwitnie dzwonków, chyba rozpierzchłych, kwiatów barwą przypominających mi cykorię, mimo tak odmiennych kształtów; bywało ich tyle, że niebieską plamę wśród zieleni łąk dostrzegałem z daleka. Niżej, przy ziemi, między trawami łąk lub uschniętymi kikutami rżysk, widziałem niezliczone drobne kwitnienie i niepozorne owocowanie maleńkich roślinek; patrząc na nie, miałem wrażenie ich pośpiechu, pragnienia dokończenia dzieła rozsiania nasion przed zimą.

Wiele razy już z odległości dziesiątków kroków widywałem grzyby nieodmiennie kojarzące mi się z okrągłą ogrodową altaną: wielkie i wysokie kanie. Było ich tyle, że mógłbym, bez przesady, wrócić w kilkoma wiadrami tych grzybów. Ilekroć spotykałem ich kępy, od nowa analizowałem możliwości zabrania ich ze sobą, ale za każdym razem dochodziłem do wniosku, że nie mam jak, a pamięć, zdrajczyni chcąca mi dokuczyć, przypominała mi wspaniały smak kań smażonych rok temu przez żonę.


Droga wiodła szczytem Czernickiej Góry, omijanej do tej pory z powodu zalesienia i braku widoków. Wszedłem w las z postanowieniem przecięcia pasma gór, i po chwili zobaczyłem niecodzienny widok: dwa ogromne prawdziwki o nogach jak ręka w nadgarstku; niestety, ślimaki były pierwsze, a zostawiły tak niewiele, że już nie odbierałem im resztek posiłku.

Pierwszego zauważonego podgrzybka zostawiłem; miałem przed sobą dwa dni wędrowania, cóż miałbym robić z grzybami? Nieco wyżej zobaczyłem, że nie tylko ja omijałem tę górę: w jednym miejscu znalazłem kilkanaście podgrzybków brunatnych, a niewiele dalej pierwsze w tym roku prawdziwki i kozaki. Nie wiedziałem, co z nimi zrobić, ale zostawić nie potrafiłem. Wkładałem je do obszernych kieszeni wiatrówki, a gdy zabrakło miejsca, kije włożyłem pod pachę, a kolejne grzyby wkładałem nóżkami między palce lewej dłoni. W pewnej chwili próbowałem doczepić kolejny grzyb, ale już nie potrafiłem go utrzymać, więc trzymając w drugiej dłoni ostatnie grzyby, poszedłem w stronę brzegu lasu zastanawiając się, co zrobię, gdy zobaczę kolejną kępę. Na szczęście więcej nie znalazłem, a może dlatego, że podniosłem głowę. Z tej góry jednak też są widoki, co prawda nie panoramiczne, ale między drzewami widać zawsze urokliwy kontrast zielonej doliny i niebieskich Karkonoszy.

Na łące zająłem się plecakiem: upchnąłem mocniej jego zawartość, przejrzałem grzyby, włożyłem je do reklamówki, a tę ostrożnie usadziłem w plecaku, zapiąłem luźniejszymi paskami i poszedłem. W niezłym stanie doniosłem je do samochodu i ułożyłem na podłodze. W niedzielę cała procedura powtórzyła się z nowymi grzybami, a wieczorem, po powrocie, okazało się, że tylko kilka najstarszych nie zniosło dwudniowego jeżdżenia.

Droga, jak to bywa z nimi, rozpłynęła się między drzewami, więc mimo iż bez kłopotów wyszedłem na otwarte przestrzenie po drugiej stronie, przejścia nie zapamiętałem. W te dwa dni wędrowania parę razy próbowałem poznać skróty przez lasy, ale chyba tylko raz udało mi się na tyle, że przejście mógłbym powtórzyć. Mapy niedokładnie pokazują linie brzegowe lasów, a na zastosowanie pewnego i z dobrym skutkiem kiedyś zastosowanego sposobu zapoznania się ze zdjęciami satelitarnymi nie miałem czasu. Jeszcze lepiej byłoby mieć ze sobą GPS z mapą do pieszych wędrówek, ale nie mam i nie kupię, chcąc uniknąć obrastania w cywilizacyjne gadżety, nawet kosztem przedzierania się przez jeżynowe zarośla.

Szedłem wielkimi połaciami pól wprost na Stromca, a góra powolutku, niemal niedostrzegalnie, obracała się i rosła. Początkowo była górką, którą zasłoniłem dłonią na wyciągniętym ramieniu, a gdy byłem u jej podnóża, ona zasłoniła sobą wszystkie inne góry, nawet Śnieżkę. Zmiany widoków w zależności od miejsca patrzenia bądź przemieszczania się, tak normalne przecież, nieodmiennie zadziwiają mnie. Widzimy świat nadając miejscu naszego patrzenia cechę jego środka; kiedyś zastanawiałem się, jak wyglądałby świat bez automatycznego i nieuniknionego wyznaczania jego centrum, aż któregoś dnia puknąłem się w czoło: wszak trochę wiem, jak wyglądałby taki świat. Otóż techniczne rysunki elementów właśnie tak są przedstawiane. Jeśli narysuje się na nim powiedzmy sześcian, wszystkie ściany przedstawia się tak, jakbyśmy patrzyli na nie mając oczy na wysokości ich krawędzi, czyli bez rzutów perspektywy; ściana będzie wtedy widoczna jako kreska. W efekcie sześcian zamieni się w kwadrat, i dopiero dodatkowe rzuty przedmiotu z innych stron, oraz pewna wiedza i obycie, pozwalają na czytanie takich rysunków. Zauważyłem, że człowiek bez tej wiedzy rzadko kiedy jest w stanie wyobrazić sobie wygląd przedmiotu na podstawie takiego rysunku, a sam odruchowo rysuje rzut perspektywy ze swojego miejsca patrzenia, technicznie niepoprawny, ale pozwalający rozpoznać cały kształt przedmiotu bez dodatkowych jego równie nienaturalnych rzutów.

W lasach Stromca trochę się zmieniło, więc, niepewny pamiętania dróg na szczyt, po wyjściu na łąki zawróciłem i poszedłem z powrotem: ja mam nie wiedzieć, gdzie prowadzi ten dukt?? Nie znam ich wszystkich ani nie mam ambicji poznania, ale lubię wiedzieć, gdzie zaprowadzi mnie ta czy tamta dróżka.

U podnóża Chrośnickich Kop jak zwykle odwiedziłem źródło bijące ze skalnej ściany, bo źródła, zwłaszcza takie jak te, czyste i skalne, mają magnetyczny urok, a poza tym zwyczajnie chciało mi się pić. Woda ma tam wyborny smak i jest bardzo zimna.



Po wejściu na siodło przełęczy wyznaczyłem nową swoją drogę w stronę Lastka, najbardziej mojej góry w tych górach. 


Samotne tete a tete z miejscem i z najurokliwszym pomieszaniem fantazji z rzeczywistością przerwała mi grupa motocyklistów. Zatrzymali się, jeden z nich zdjął kask i przywitał się po… niemiecku. Poczułem niechęć do tych ludzi; zapewne w Niemczech nie pozwala się im niszczyć polnych i leśnych dróg tymi hałaśliwymi maszynami ryjącymi koleiny, więc przyjeżdżają do nas. W moment później przyszła mi do głowy mściwa myśl: gdyby nie wszczęli wojny, do dzisiaj byłyby tutaj Niemcy.

Inną niż zwykle, nową drogą przeciąłem dolinę z wioską i idąc zakolem po zboczu Babińca, po dwunastu godzinach włóczęgi doszedłem do Rząśnickiej Przełęczy i do samochodu.




W piątkowy wieczór wahałem się nad wyborem miejsca noclegu, mając do wyboru dwa znane mi domy prowadzące tak zwaną agroturystykę. Wybrałem dom „Konopka” w Czernicy. Ledwie kilka razy korzystałem z gościny Bożeny, właścicielki domu, trudno więc powiedzieć, że jestem stałym bywalcem. Ostatni raz nocowałem tam przynajmniej rok temu, ale gdy zadzwoniłem i usłyszałem radosne powitanie, ciepło mi się zrobiło na serduchu. Wieczorem zostałem powitany jak domownik, który ledwie na parę dni wyjechał i wrócił do siebie: po prostu naturalnie. Ilekroć jestem w tym domu, są goście, i ciekawe rozmowy z nimi przerywa dopiero późna pora. Bożena potrafi sprawić coś, co mało komu się udaje: że wśród mało znanych ludzi czuję się swobodnie.













niedziela, 24 września 2017

Nie tylko o grzybach


220917

Od jutra dzień będzie krótszy od nocy, mijają właśnie ostatnie minuty lata. Nie rozpieszczało nas, ale przecież razem z nim mija cud długich dni, chodzenie w krótkich portkach, widok jaskółek. Niemal dwa tygodnie temu patrzyłem na niebo pełne ekspresyjnego wirowania tych pięknych ptaków. Było ich więcej niż widuje się w pełni lata czy wiosny, latały inaczej, szybciej, jakby chciały w najkrótszym czasie złowić najwięcej owadów. Patrzyłem na nie ze zwykłą przyjemnością, ich widok nieodmiennie wypogadza mojego ducha, ale też patrzyłem z odrobiną smutku, ponieważ wiedziałem, że one zebrały się w większą gromadę szykując się do dalekiego lotu.

Pełnia lata mija wraz z ich odlotem. Zostają puste pola i puste niebo.



Kątem oka zobaczyłem skrawek czegoś brązowego wystającego zza pnia sosny, spojrzałem tam, ale nic nie zobaczyłem. Gdy już miałem odchodzić, wydało mi się, że znowu coś widzę. Stałem chwilę patrząc w inna stronę i niespodziewanie, szybko, odwróciłem głowę. Dał się złapać: przy pniu drzewa stał spory i zgrabny podgrzybek brunatny. Gdy nachylałem się ku niemu, zrobił kwaśną minę przegranego.

Na szczycie pochyłości rósł samotny grzyb z kapeluszem błyszczącym po niedawnym deszczu. Kucnąłem i nożykiem przeciąłem mu nogę, a wtedy wypsnął mi się z ręki, śliski, i zaczął uciekać tocząc się w dół. Może i udałoby mu się zbiec, ale utknął wśród wysokiego mchu i tam go dopadłem.



W ostatnie dni pracę zaczynam wcześnie chcąc mieć dłuższe wolne popołudnia. Kilka ostatnich wypełniłem rzetelną i mozolną pracą nad swoimi wybranymi tekstami, mając nadzieję na zainteresowanie nimi wydawcy. Parę dni temu, słysząc od znajomych o pojawieniu się grzybów, uznałem, że króciutki wypad jest możliwy. Pracę kończę o godzinie 17, do podmiejskiego znanego mi lasu jest kilka minut jazdy, parking blisko pierwszych drzew, więc… na grzyby!

Nie przebierałem się, wpadłem tylko na moment do kampingu po jedzenie i torbę, w rezultacie już dwadzieścia minut po skończeniu pracy wszedłem między pierwsze drzewa. Miałem nie więcej jak półtorej godziny czasu do zmroku o którym wiadomo, że między drzewami lasu pojawia się najszybciej.

Znajoma zapytała się mnie, co takiego jest w grzybach, że czuje się zazdrość i chęć pójścia do lasu, gdy słyszy się o udanych grzybobraniach. Faktycznie, czuje się zazdrość, a jeszcze dodam od siebie, że gdy zobaczę w lesie grzybiarza, to co prawda mile go przywitam i zagadam, ale w głębi ducha mam skłonność traktowania go jak konkurenta, a jego grzyby jako łup mnie odebrany, więc istotnie, coś tajemniczego mają w sobie grzyby znajdowane w lesie.

Cóż to takiego?

Dla mnie pierwszy, najsilniej odczuwany i najoczywistszy urok grzybów tkwi w ich pierwszym zobaczeniu. Bywa, że stoję nad znalezionym grzybem smakując tę chwilę, nim nachylę się po niego, ale przecież nie tylko moment zauważenia tworzy aurę grzybobrania. Oczywiście urok lasu i jego zapachów, u mnie także odruchowe kojarzenie grzybów z wigilijnymi potrawami – i dalej to wszystko, co czuje się na myśl o zimowych świętach – także tradycja sięgania w kuchni po grzyby zebrane w lesie, a nie kupione. Jest tutaj wyraźny związek ze zwyczajami, na szczęście nadal istniejącymi w wielu domach, zaopatrywania spiżarni w przetwory własnej roboty, i to niekoniecznie dla oszczędności, a raczej dla domowej atmosfery. Po prostu dla tworzenia Domu i wspólnoty jego mieszkańców. Gdy próbuję sięgnąć myślą głębiej dla znalezienia wszystkich związków i przyczyn, pojawiają mi się niewyraźne już myśli o dawnym życiu w zgodzie z naturą, o zagospodarowaniu i wykorzystaniu wszystkich jej darów dla przeżycia chłodnych i głodnych miesięcy. Sposób i podejście odległe od sklepowych półek i chwalące się bardzo starym rodowodem. Gdy patrzę na półki regału zapełnione domowymi przetworami, na wianuszek główek czosnku lub suszących się grzybów, odnoszę wrażenie przenikania się czasów, obecności we mnie śladów zwyczajów ludzi żyjących wieki temu. Tamta zazdrość jest echem dawnej zazdrości o pełniejszą spiżarnię.

Związek z dawnymi czasami, z ludźmi żyjącymi z tego, co sami zebrali i przetworzyli, przed erą całodobowych sklepów i lodówek w każdym mieszkaniu, dzisiaj poczułem wyraźniej dzięki zabranej ze sobą kolacji.

Otóż na jednym z festynów zobaczyłem litewskie stoisko z żywnością. Wędliny wyglądały bardzo smakowicie i bardzo tradycyjnie, mocno wędzone i suche, ale moją uwagę przyciągnęły ciemne pasemka czegoś, co okazało się suszoną wołowiną; kupiłem parę skrawków do spróbowania. Dało się to zjeść, o ile ucinało się nożem plasterki w poprzek włókien. Gdy po pracy wpadłem jak po ogień do kampingu, nagle pojawił się pomysł na kolację w lesie, kolację dawnego wędrowca. Włożyłem w kieszeń dwa kawałki tej twardej i słonej wołowiny, równie twardy kawałek ciemnego chleba i pojechałem. Szedłem wypatrując grzybów i jadłem, a właściwie żułem kolację czując wyraźnie, że ten posiłek pasuje do grzybobrania, że między tymi dwiema czynnościami jest związek, pokrewieństwo w rodowodzie.

Ciekawe, jaką drogę przeszły moje myśli łącząc grzyby z posiłkiem, jaki mógł kiedyś spożywać grzybiarz, i szerzej – z dawnymi czasami ludzkiej zależności od przyrody, czasami, w których ludzie musieli się natrudzić by przeżyć. Wydaje mi się, że cała moja wiedza o dawnych czasach, wspomnienia lektur książek, których akcja dzieje się w odległej przeszłości, moje wyobrażenia tych czasów i współczucie dla ludzi żyjących w ciężkich warunkach, że to wszystko uległo we mnie transformacji, w efekcie której jedząc w lesie swój prymitywny posiłek odczuwałem duchowy związek z anonimowym człowiekiem, którego śladami być może szedłem. A może przekaz nie jest kulturowy? Może wiele pokoleń ludzi zbierających plony natury dla przeżycia, więc z konieczności, przekazały mi w genach swój dar pomocy dla mnie, ich dalekiego potomka – skłonność do wykorzystywania grzybów i nie tylko?

Nie wiem.





Nazajutrz nic nie zapowiadało wyjazdu na grzyby. W czasie obiadu powiedziano mi o awarii młyna, pięknej i wielkiej widokowej karuzeli. Szafa sterownicza wypełniona jest mnóstwem podzespołów pracujących pod dyktando komputerowego sterownika, a ten uparcie twierdził, że ma przegrzany jeden z silników kręcących kołem. Silnik był zimny, ale jak przekonać do tego uparciucha? Zrezygnowany, mozolnie rozgryzałem system zależności i połączeń. Była 16.30, gdy znalazłem uszkodzony podzespół. Dobrze, nawet bardzo, wszak znalazłem przyczynę, ale jak uruchomić karuzelę, skoro tego elementu nie miałem i nie był do kupienia w pierwszym lepszym sklepie? Jak oszukać sterownik, by łaskawie zgodził się dać zezwolenie na kręcenie kołem? Pomogła mi bardzo logiczna budowa systemu i wzorowe opisanie wiązek przewodów. Odczułem ulgę i radość, gdy kolega krzyknął ze sterówki, że system nie sygnalizuje przegrzania. Po chwili koło ruszyło. Spojrzałem na zegarek, była godzina 17.05.

Grzyby! Jeszcze zdążę!

Poderwałem się do biegu, w efekcie dwadzieścia minut później wchodziłem między pierwsze drzewa lasu, po kolejną porcję małych podgrzybków. Zwróciłem uwagę na nagłą zmianę, która niemal zawsze ma dla mnie urok: w ciągu krótkiego czasu od szafy sterowniczej karuzeli, od kabelków i przekaźników, do lasu i grzybów – dwa światy w dwadzieścia minut.

Później upewniłem się przy pomocy googli, że oprócz podgrzybków brunatnych i sitarzy, zebrałem nieco podgrzybków złotawych czy też złocistych; wcześniej zbierałem je nie znając ich nazwy.

W kolejny dzień nie mogłem pojechać do lasu, pracę skończyłem dopiero po dwudziestej, jednak dzisiaj, w sobotę, byłem między drzewami już o 15.30. Od rana padał deszcz, ale nawet na chwilę nie pojawiła się myśl o rezygnacji, wszak dzień trzeba wykorzystać. Nie zmokłem mając na sobie gumowce i płaszcz, a grzybów zebrałem sporo, mimo silnej konkurencji innych grzybiarzy.

Suszą się. Czuję zapach wigilii.

Dopisek z następnego dnia, z niedzieli.

Mając możliwość, oczywiście pojechałem do lasu. Było to najdłuższe, bo niemal pięciogodzinne, i prawdopodobnie ostatnie moje grzybobranie. Z kilkuset zebranych małych podgrzybków wybrałem najładniejsze i przyrządziłem je w zalewie octowej. Będą na świąteczny stół.



Tak mi się przypomniało, chyba przez kontrast.:

W UK nie można chodzić po polach tak, jak u nas, bo te są ogrodzone, nierzadko lasy też. Tylko tu i ówdzie wyznaczone są publiczne ścieżki dla pieszych, stosownie oznaczone i opisane, wiodące także przez prywatne pola i lasy. Któregoś razu szedłem taką ścieżką w lesie, co kilkadziesiąt metrów mijając tabliczkę zakazującą zbierania grzybów. Właściciel lasu nie chce konkurentów w grzybobraniu? Ależ nie! Typowy Anglik nie odróżnia kani od podgrzybka, ani kurki od muchomora, ponieważ grzyby zbiera na sklepowych półkach, a tam są one opisane.

Po co więc tamte tabliczki?

Zauważyłem, nota bene, że od powrotu z Anglii używam nazwy tego kraju w wersji angielskiej. Jeszcze pamiętam te ich „jukey”. My zwykliśmy mianem „Anglia” określać całe Zjednoczone Królestwo, dla Wyspiarzy różnica jest istotna.





Na zakończenie coś całkowicie odmiennego.

Szukając czegoś w komputerze… Właśnie! Pamięć jest wirtualna, fizycznie mając postać malutkiej kasetki, ale w jej niewielkiej objętości mieści się ogromna przestrzeń, która dokładnie tak jak przestrzeń rzeczywista może być rozległa i trudna do ogarnięcia z powodu bałaganu i mnogości zakamarków. Trzeba ją porządkować dokładnie tak, jak przestrzeń fizyczną, rzeczywistą. Czyż nie jest to dziwne?

Więc przy okazji poszukiwań znalazłem plik niemal zapomniany. Nosi datę z 2002 roku i zatytułowany jest „wiersze”.

Oto jeden z nich, erotyk. Może i niewiele warty, ale jest pamiątką czasu. Mojego czasu.



Uszy mi mówią, że chcą cię słyszeć,

Oczy, że chcą cię widzieć.

Usta wyszeptują swoją tęsknotę,

Samotne dłonie szukają twoich dłoni.

Dlaczego?



Ustami przy twoich ustach,

Zatracić chciałbym się przy tobie.

Czas przeszły i obecny gubiąc,

Roztopić się w niepamięci i w tobie.

Dlaczego?



Obejmując cię głodnymi ramionami,

Chciałbym zrosnąć się z tobą.

Bez jednej myśli, z jednym pragnieniem:

Być jeszcze bliżej.

Dlaczego?



Wdychać twój oddech prędki,

Gorącą całować twą kobiecość,

Podziwiać łuk bioder i kształt piersi

Chciałbym jednocześnie, a nie mogę.

Dlaczego?



Sto ust całujących cię wszędzie,

Sto par oczu chciałbym mieć,

Aby widzieć cię całą jednocześnie.

Nie mam ich tyle.

Dlaczego?




piątek, 15 września 2017

Garść myśli o życiu


100917

Na brzegu placu stoi brzoza płacząca. Chodzę tam patrzeć na nią i obejmować jej pień. Na trawie wokół leżą jej opadłe listki, ale ona nadal jest piękna, teraz chyba nawet bardziej niż na wiosnę. Jej żółte liście są jak pierwsze zmarszczki na kochanej twarzy: budzą rozczulenie i potrzebę objęcia. Przed chwilą wyszedłem na dwór i zobaczyłem ją inną, ale równie ładną: prześwietloną światłem lampy stojącej za nią. Chwilę patrzyłem na poruszające się na wietrze wiotkie gałęzie, na migotliwą grę światła wśród liści, ale zaraz wróciłem do kampingu, do słów.

Czasu mam bardzo mało. Minęła godzina druga, rano zaczynamy przeprowadzkę, więc powinienem położyć się spać, ale może chociaż zacznę pisać, bo zapisane słowa dopominają się towarzyszy i pomagają w ich znalezieniu.

Dla mnie czymś naturalnym jest powołanie się na słowa przeczytane w książce. Książki, a więc myśli innych ludzi, miały i mają wpływ na mnie i na moje myśli, są moimi towarzyszkami od wczesnej młodości. Biblioteka jest dla mnie najważniejszym miejscem domu, miejscem naprawdę moim. Z tych powodów często przywołuję w swoich tekstach słowa z książek.

Jako młody chłopak bardzo ceniłem książki Stanisława Lema, przeczytałem je niemal wszystkie, a przez minione lata wielokrotnie wracałem i nadal wracam do ulubionych pozycji. W opowiadaniu „Ananke” są słowa, na które dawno temu zwróciłem uwagę; w głównym swoim nurcie mówią o psychologicznych aspektach starzenia się, ale tutaj cytat ograniczę do fragmentu wymową związanego z myślami, które mam nadzieję wyrazić.

„Smuga cienia to jeszcze nie memento mori, ale miejsce pod niejednym względem gorsze, bo już widać z niego, że nie ma nietkniętych szans. To znaczy: teraźniejsze nie jest już żadna zapowiedzią, poczekalnią, wstępem, trampoliną wielkich nadziei, bo niepostrzeżenie odwróciła się sytuacja. Rzekomy trening był nieodwołalną rzeczywistością; wstęp — treścią właściwą; nadzieje — mrzonkami; nie obowiązujące zaś, prowizoryczne, tymczasowe i byle jakie — jedyną zawartością życia.”

Czasami wydaje mi się, że tymi słowami Lem zasiał we mnie nasiona, które długo leżały uśpione, ale z czasem zaczęły puszczać kiełki licząc na przyjęcie się we mnie. Teraz wiem, że działo się tak, ponieważ cudzych myśli nie jesteśmy w stanie przyjąć od razu. Aby uczynić je swoimi, to znaczy w pełni zrozumiałymi i wzbogaconymi własnym doświadczeniem i przemyśleniami, aby one jakoś odcisnęły się w naszym wnętrzu, musimy dojść do nich swoją drogą, jakby na nowo odkryć prawdy, które stoją za nimi. Bez tej własnej ścieżki cudze słowa nie mają swojej wymowy, cała głębia myśli nimi wyrażonych nie dociera do nas, spływając po nas niczym krople wody po zatłuszczonej szybie. Powtarzamy za innymi słowa o nadrzędnej wartości uczuć w życiu, o cieszeniu się życiem bez negatywnych emocji, o bezsensie tracenia swoich dni na zdobywanie pozycji czy majątku, ale dalej robimy swoje idąc w przeciwnym kierunku. Odkładamy wiele spraw najbardziej naszych, najważniejszych spraw naszego życia na później, no bo przecież teraz musimy zarabiać, zdobywać, uzyskiwać, zapewniać sobie – i dopiero gdy to wszystko będziemy mieć, tak sobie myślimy, będziemy żyć naprawdę, to znaczy dla siebie, bliżej naszych bliskich, spełniając się w naszych pasjach, pogodniej i godniej.

I tutaj należałoby wrócić do słów Lema. Są one bardzo pesymistyczne, owszem, można jednak pozbawić je pesymizmu i pójść dalej, zaznaczę jednak, że aktualnymi pozostają moje słowa o niemożności bezpośredniego przyjęcia cudzych myśli.

Horacy napisał o chwytaniu dnia, ponieważ nie wiadomo, co bogowie przyniosą.

Swoją drogą, to uwaga na marginesie, nie potrafię zrozumieć, dlaczego wiarę w wielobóstwo uznaje się za mniej idealną i prymitywniejszą od wiary w jednego boga. Moje wyobrażenia są dwojakie: jeśli myślę o Bogu jako kosmokratorze, to widzę go jednym, ale jeśli Bóg miałby być tak wszechobecny na Ziemi i w życiu ludzi, tak ludzki w swoich cechach, jak opisują go religie, wtedy bardziej naturalna wydaje mi się liczba mnoga. Odnoszę wrażenie, iż człowiek wolałby wierzyć i modlić się do boga bardziej wyspecjalizowanego – niechby kosztem swojej wszechmocy – boga bliższego, potrafiącego zrozumieć człowieka przez pewne podobieństwo i nieprzytłaczającą wielkość. Może dlatego chrześcijanie, a już zwłaszcza chrześcijanki, mają swoją boginię w osobie Marii, a ich Kościół przydziela zakresy szczególnych uprawnień i zdolności swoim świętym, bezpośrednim potomkom niezliczonych bóstw politeizmu, według ich życiowych doświadczeń.

Może jednak wrócę do meritum.

Tak naprawdę Horacy wyraził myśl, którą w formie nakazu przysłała mi moje znajoma tuż przed swoją śmiercią: cieszyć się tym, co jest, co właśnie trwa, co dzieje się tutaj i teraz. Nie odkładać życia na później, bo każdy dzień nazajutrz staje się przeszłością, której już nie poprawimy.

Chwytać dzień, ponieważ czego dzisiaj nie przeżyjemy, może nie będziemy mieć okazji przeżyć.

Jeśliby pozostać przy słowach Lema, rozwiązanie pojawia się w sposób nieunikniony i logiczny: wystarczy nie mieć wielkich nadziei i takich ambicji, by pozbyć się zawodów i zyskać spokój. Wystarczy uznać, iż nasze prawdziwe życie jest tutaj i teraz, a nie kiedyś, w przyszłości; że życie na każdym swoim etapie nie jest wstępem ani trampoliną, a treścią właściwą, którą my sami kształtujemy i sami oceniamy. Ten ostatni fakt ma kapitalne znaczenie, ponieważ równie dobrze można być niezadowolonym mając to wszystko, co ludziom przychodzi do głowy gdy myślą o szczęściu i stabilizacji, jak i być zadowolonym mając bardzo, bardzo niewiele i ciężkie przeżycia za sobą.

Nie ma tutaj – nawiązuję do słów Lema – ani krztyny rezygnacji czy opuszczenia rąk, natomiast ambicje są przekształcone. Z coraz większą nieufnością, nota bene, a nawet z podejrzliwością, patrzę na ludzkie ambicje, mając je za jedną z przyczyn nie tylko technicznego postępu, ale i naszych kłopotów w życiu wewnętrznym i w naszych relacjach z bliskimi. Robić dobrze to, co się robi, jest godną ambicją, ale z obłędnym pędem jakże wielu ludzi do znaczenia i bogactwa jest inaczej. Pewien znajomy biznesmen, zapytany po rocznym niewidzeniu się o bieg swoich dni, odpowiedział mi, że chyba jednak majątku Rockefeller’a nie zdobędzie. Pamiętam, że wtedy wzruszyłem ramionami pytając o cel tych zabiegów, ale teraz zadałem sobie pytanie, czy moje uporczywe trzymanie się bardzo ciężkiej pracy w lunaparku dla zarabianych tutaj pieniędzy, tak wiele różni się od dążeń mojego rozmówcy? W pierwszej chwili uznałem, iż nie ma tutaj dużej różnicy, w drugiej zaprzeczyłem. Ja pracą zarabiam na życie, on pracuje dla bogactwa, chociaż zapewne w swoim przekonaniu także po prostu zarabia na życie. Być może on nie wie, że to, co człowiekowi jest niezbędne do życia, rozciąga się od kromki chleba do prywatnego odrzutowca.

Szkoda, że te jakże celne słowa nie są moje.

Jak wyglądałaby nasza cywilizacja – to druga, możliwa do zastosowania, linia obrony milionerów – gdyby wszyscy ci, którzy dorobili się majątków budując firmy, dając pracę i płacąc podatki, w młodości uznali, że zamiast dążyć do bogactwa, lepiej kontemplować urok natury lub się modlić? Myślę, że świat przypominałby wtedy minione już epoki. Czy byłby lepszy? Nie wiem, może tak, ale chyba jednak wolę jeździć samochodem niż dyliżansem; pisać na komputerze, a nie gęsim piórem przy świeczce. Niech więc biznesmeni zajmą się pomnażaniem swoich majątków, skoro w tym upatrują cel swojego życia, albo środek do osiągnięcia swoich celów, ja zajmę się chwilami mojego życia.

Z biegiem lat coraz częściej uznaję, iż celem życia jest jego godne przeżycie, ponieważ godność mam za jedyną odpowiedź, jaką dać możemy światu stworzonemu przez nas i nieuchronnemu końcowi nas samych. To wniosek dokładnie odwrotny w stosunku do wniosków wielu kapłanów i ludzi silnie związanych z Kościołem, którzy uznają, iż ateistę stać na najgorsze, ponieważ nie wierzy w życie po życiu i w boski bat nad sobą. Cóż, umysłowy prymitywizm i zadufanie były i są cechami częściej występującymi wśród tych ludzi, niż w całej ludzkiej populacji.

Znowu odbiegłem od tematu, już wracam. Więc poczucie godności nakazuje życie prawe, ale ta jego cecha jest na tyle ogólna, że raczej niewiele pomaga w biegu zwykłych dni. Potrafi dać satysfakcje po dokonaniu moralnego wyboru, ale i bywa zaprawiona goryczą na widok świętowania zwycięstwa ludzi niegodnych.

Z czasem, wsłuchując się w siebie, ale i prowadząc dyskusję z sobą, coraz większą wagę przykładałem do pozytywnego przeżywania. Do tych wszystkich wrażeń, myśli, czynów, gestów dla mnie miłych, a które nie są dla kogokolwiek przykre. Tutaj w sposób naturalny, właściwie automatyczny, na przedzie pojawiło się to, co najwartościowsze i najgodniejsze: sfera ducha. Trudno pogardzać przyjemnością jedzenia dobrej potrawy, ale jeszcze trudniej ograniczyć się tylko do rozkoszy podniebienia. W gruncie rzeczy trudno uzasadnić wyższość doznań w czasie wędrówki górskiej lub czytania poezji, od doznań w czasie jazdy sportowym samochodem lub oglądania telewizorni, jednak czujemy, że ta wyższość istnienie, że jest niewątpliwym faktem.

Dobrze, więc godność i pozytywne przeżywanie, ale… znowu dochodzi do głosu moja nierzadko uprzykrzona logika, a może zwykłe szukanie dziury w całym. Wszak trudno na tym świecie o nieustające święto dobra, pogody i piękna, wśród których będziemy żyć; wszak takie bywają tylko chwile. Cóż odpowiedzieć?… A może nie pozwolić, by minęły niezauważone, wykorzystać je w pełni, przeżyć do dna i starać się zapamiętać, by w ten sposób działały mimo swojego odejścia? Myśl dobra, ale czy możliwa do wprowadzenia w życie?

Może należałoby pójść jeszcze dalej, przeskakując trudność: zauważyć, docenić i dobrze przeżyć także te zwykłe chwile, najzwyklejsze, więc najliczniejsze, wypełniające nasz dzień powszedni. Jak jednak osiągnąć taki stan, skoro dni nierzadko są tak bardzo szare? Nie wiem, albo mnożą mi się wątpliwości, wtedy staram się szukać pomocy. Na przykład w świadomości, iż każda chwila jest ważna sama w sobie, stanowiąc cząstkę mojego życia, a nie poczekalnię czy szczeble drabiny mającej zawieść mnie na jakieś wyżyny. Usilnie przypominam sobie samemu fakt powszechnie znany, jednak niedostatecznie zmieniający moje postępowanie zgodnie ze swoją wymową: życie jest jedyne, niepowtarzalne i szybko upływające. Żaden dzień się w nim nie powtórzy, żadna chwila, a skoro tak, to każda jest ważna. Jeśli dzisiaj przeżyłem coś negatywnego, na przykład pokłóciłem się z kimś, zdenerwowany i zły, nie zmienię tego w żaden sposób, skoro czas przeszły jest czasem już dokonanym. Ta złość zostaje za mną jak brudna plama na ciągu moich dni profanując je, zmniejszając wartość życia, które przecież powinno być bezcenne, a więc chronione. Mogę jedynie postarać się, aby już więcej takich plam nie zostawiać za sobą.

Niestety, w tej budowli widzę rysę – rezultat wad w konstrukcji fundamentów.

Rysą jest wyraźne przeciwstawienie wybranych chwil całej reszcie naszego czasu.

Logika podpowiada dwa sposoby naprawy wady konstrukcji: radykalne zwiększenie ilości czasu dobrego, pięknych chwil, albo poprawienie jakości czasu codziennego, tego zwykłego. Cóż… nie bardzo widzę możliwości istotnych zmian, ale jeśli zmienić swoje podejście do zagadnienia, pojawia się trzeci sposób, omijający tamte niemożności. To dystans do siebie, swojego życia i do ludzi. Nie wojować z nimi, pozwolić życiu na swobodny bieg, okazać mu trochę zaufania. Jeśli obejrzawszy się wstecz wspomnimy złe dni i nasze reakcje, niemal zawsze zauważymy, że niepotrzebnie martwiliśmy się, wojowaliśmy czy próbowali innych przekonać do swojego. Powiedzmy sobie krótko: po co?, i zajmijmy się sobą.

Czasami odnoszę wrażenie, iż wszystkie moje starania przypominają zmagania przeciwników, jakby dwóch nas było: ten, który burzy się i szarpie, irytuje, złości i martwi drobiazgami codzienności, oraz ten, który chciałby wznieść się ponad to wszystko, skoro odczuwa tłamszenie i przyduszanie do ziemi. W związku z tą walką wspomnę o przeciwstawianiu nas naszemu umysłowi (częstemu na przykład w filozofiach Wschodu), ale takie rozdzielenie budzi mój sprzeciw. Wszak „ja” jest tworem mojego umysłu, więc czynienie z niego wroga jest dzieleniem jedności, uznaniem, iż sam sobie jestem wrogiem. Owszem, pewne przeciwieństwa i niepożądane cechy są w nas, narosłe w toku ewolucyjnego rozwoju lub wykształcone w dzieciństwie, ale są one nasze i obok dobrych cech czyniące nas ludźmi. Człowiek niemal zawsze działa pod wpływem przeciwnie skierowanych bodźców, także tych umysłowych. Myślę, że jeśli już szukać przeciwnika, to w niezdolności naszego umysłu do przyjęcia wszystkich konsekwencji ograniczoności czasowej naszego życia. My zachowujemy się tak, jakbyśmy mieli żyć wiecznie, albo przynajmniej bardzo długo.

Ludzie starzeją się i umierają, ale ja nie. No… może kiedyś, w nieokreślonej przyszłości.

Przecież takie mniemanie jest podstawą, niemal fundamentem funkcjonowania naszej psychiki, ale właśnie tę jej cechę oskarżam o wiele naszych kłopotów ze znalezieniem sensu, pogody ducha, radości życia. Przez nią popędzamy czas mówiąc: aby do wiosny, aby do wakacji, żeby ten dzień już minął – wszak tych dni mamy (niemal) nieograniczoną ilość. Przez tę cechę z roku na rok odkładamy swoje życiowe plany, bo przecież teraz musimy dorabiać się pozycji i pieniędzy, teraz czynimy przygotowania do prawdziwego życia. Kiedyś będziemy żyć naprawdę. Kiedyś. Przez nią gonimy za mirażami i mało nam nie tylko pieniędzy, ale i przeżywania, dziania się czegoś, czasami czegokolwiek, dla wypełnienia swojego czasu.

O psychologii wiem niewiele, tylko nieco więcej o ewolucji, ale z tych wycinków wiedzy wyłaniają mi się słowa obrony tej naszej cechy psychicznej. Nie da się normalnie żyć z nieustającą świadomością końca, więc… Więc niech tak będzie, że ten koniec jakby dla nas nie istniał. Nie przyjmujmy go w pełni, zachowujmy się tak, jakbyśmy nie pamiętali, jakby nas to nie dotyczyło. No i powstaje sprzeczność, owych dwóch wrogów: jednym jest nasza świadomość śmierci, drugim cecha umysły wyrzucająca ją z pamięci. Zwierzę instynktownie broni się przed śmiercią, ale nie ma jej świadomości – my swoim rozdarciem płacimy za osiągnięty poziom rozwoju umysłowego, za opuszczenie raju niewiedzy i nieświadomości.

Ostatnio sporo rozmawiałem ze znajomą o pewnego rodzaju chwilach, jakie się nam zdarzają. Nie wiadomo dlaczego tutaj i teraz, raczej nagle, zauważam zmianę w percepcji świata i siebie. Trudno opisać ten stan, skoro nic się nie dzieje, a próbowałem kilka już razy. Pisałem o zjednoczeniu swojej świadomości ze światem wokół, o silnym poczuciu bycia tutaj i teraz – i nigdzie więcej, co oznacza także, że poza tym wrażeniem nie ma we mnie innego odczuwania, ale te opisy nie są kompletne, ani idealnie wierne. Ten stan obywa się bez słów, jego opis słów wymaga, a tym samym pojawia się sprzeczność trudna do usunięcia. Moja rozmówczyni stwierdziła, iż jest to trwanie w stanie jedności ze światem. To celne określenie, ponieważ takie chwile niczego się nie dopominają, pragnąc jedynie trwać. Przypominają mi się piękne słowa Drzeżdżona a propos, ale nie mając tutaj jego książek, nie mogę dodać cytatu.

Bardzo mi się te chwile podobają, ponieważ przypominają stanie u wrót innego, lepszego świata. Ostatnio przyszło mi do głowy, iż w czasie ich trwania jakbyśmy się cofali do zwierzęcej niewinności i nieświadomości, do życia dla samego życia w najpierwotniejszych jego przejawach: jestem, patrzę, oddycham, nie odczuwam głody ni bólu, jest więc dobrze. Jest dobrze bez ambicji posiadania znaczenia i wpływów, bycia zamożnym i znanym, a nawet mądrym.

Może wracamy wtedy do raju utraconego, do czasów przed zerwaniem tego nieszczęsnego jabłka?

Niewiele jest miejsc w chrześcijańskich pismach świętych, które bez zastrzeżeń podobają mi się – ta poetycka wizja utracenia dawnej niewinności z powodu wiedzy podoba się bardzo, mam ją za twór geniuszu. Jest też prawdziwa. My ten raj naprawdę utraciliśmy stając się ludźmi. Umysł dał nam swobodę tworzenia abstrakcji i świadomość, a mając je, zaraz zaczęliśmy zadawać sobie pytanie o cel istnienia, odrzucając życie dla jego kontynuacji jako niegodne nas. No i zaczęły się kłopoty, dlatego do dystansu między nami (czyli tyle, co naszą świadomością), a życiem, dodać należałoby też potrzebę spuszczenia z tonu, zejście chociaż z kilku szczebli naszej wysokiej drabiny człowieczeństwa stawianego w opozycji do zwierzęcości. Uznać nam trzeba, iż w naszym życiu nic nie musimy osiągnąć ani nic udowodnić, a mamy je po prostu dobrze przeżyć. Potrzebna jest nam świadomość faktu oczywistego: nadzy tu przyszliśmy i nadzy odejdziemy.



Ideały? Lista życzeń? Po części tak, ale ważne, może nawet najważniejsze, jest określenie ideałów, ponieważ nawet niezrealizowane promieniują ukazując kierunek starań, drogę, którą należy iść.

Pisałem ten tekst pięć dni, w czasie których przepracowałem ponad 60 godzin. Pisałem godzinę albo dwie, przerywałem idąc spać lub dla napisania listu czy zadzwonienia, a na drugi dzień od nowa wgryzałem się w temat i próbowałem przypomnieć sobie dobre myśli i zgrabne sformułowania, które ukazały mi się w pracy, ale wieczoru nie dożyły. Pisałem, ponieważ słowa są dla mnie światem, sposobem, drogą. Właściwie wszystkim.