100917
Na
brzegu placu stoi brzoza płacząca. Chodzę tam patrzeć na nią i obejmować jej
pień. Na trawie wokół leżą jej opadłe listki, ale ona nadal jest piękna, teraz
chyba nawet bardziej niż na wiosnę. Jej żółte liście są jak pierwsze zmarszczki
na kochanej twarzy: budzą rozczulenie i potrzebę objęcia. Przed chwilą
wyszedłem na dwór i zobaczyłem ją inną, ale równie ładną: prześwietloną
światłem lampy stojącej za nią. Chwilę patrzyłem na poruszające się na wietrze
wiotkie gałęzie, na migotliwą grę światła wśród liści, ale zaraz wróciłem do
kampingu, do słów.
Czasu
mam bardzo mało. Minęła godzina druga, rano zaczynamy przeprowadzkę, więc
powinienem położyć się spać, ale może chociaż zacznę pisać, bo zapisane słowa
dopominają się towarzyszy i pomagają w ich znalezieniu.
Dla
mnie czymś naturalnym jest powołanie się na słowa przeczytane w książce.
Książki, a więc myśli innych ludzi, miały i mają wpływ na mnie i na moje myśli,
są moimi towarzyszkami od wczesnej młodości. Biblioteka jest dla mnie
najważniejszym miejscem domu, miejscem naprawdę moim. Z tych powodów często
przywołuję w swoich tekstach słowa z książek.
Jako
młody chłopak bardzo ceniłem książki Stanisława Lema, przeczytałem je niemal
wszystkie, a przez minione lata wielokrotnie wracałem i nadal wracam do
ulubionych pozycji. W opowiadaniu „Ananke” są słowa, na które dawno temu
zwróciłem uwagę; w głównym swoim nurcie mówią o psychologicznych aspektach
starzenia się, ale tutaj cytat ograniczę do fragmentu wymową związanego z
myślami, które mam nadzieję wyrazić.
„Smuga cienia to jeszcze nie memento mori, ale miejsce pod
niejednym względem gorsze, bo już widać z niego, że nie ma nietkniętych szans.
To znaczy: teraźniejsze nie jest już żadna zapowiedzią, poczekalnią, wstępem,
trampoliną wielkich nadziei, bo niepostrzeżenie odwróciła się sytuacja. Rzekomy
trening był nieodwołalną rzeczywistością; wstęp — treścią właściwą; nadzieje —
mrzonkami; nie obowiązujące zaś, prowizoryczne, tymczasowe i byle jakie —
jedyną zawartością życia.”
Czasami
wydaje mi się, że tymi słowami Lem zasiał we mnie nasiona, które długo leżały
uśpione, ale z czasem zaczęły puszczać kiełki licząc na przyjęcie się we mnie.
Teraz wiem, że działo się tak, ponieważ cudzych myśli nie jesteśmy w stanie
przyjąć od razu. Aby uczynić je swoimi, to znaczy w pełni zrozumiałymi i
wzbogaconymi własnym doświadczeniem i przemyśleniami, aby one jakoś odcisnęły
się w naszym wnętrzu, musimy dojść do nich swoją drogą, jakby na nowo odkryć
prawdy, które stoją za nimi. Bez tej własnej ścieżki cudze słowa nie mają
swojej wymowy, cała głębia myśli nimi wyrażonych nie dociera do nas, spływając
po nas niczym krople wody po zatłuszczonej szybie. Powtarzamy za innymi słowa o
nadrzędnej wartości uczuć w życiu, o cieszeniu się życiem bez negatywnych
emocji, o bezsensie tracenia swoich dni na zdobywanie pozycji czy majątku, ale
dalej robimy swoje idąc w przeciwnym kierunku. Odkładamy wiele spraw
najbardziej naszych, najważniejszych spraw naszego życia na później, no bo
przecież teraz musimy zarabiać, zdobywać, uzyskiwać, zapewniać sobie – i
dopiero gdy to wszystko będziemy mieć, tak sobie myślimy, będziemy żyć naprawdę,
to znaczy dla siebie, bliżej naszych bliskich, spełniając się w naszych
pasjach, pogodniej i godniej.
I
tutaj należałoby wrócić do słów Lema. Są one bardzo pesymistyczne, owszem,
można jednak pozbawić je pesymizmu i pójść dalej, zaznaczę jednak, że aktualnymi
pozostają moje słowa o niemożności bezpośredniego przyjęcia cudzych myśli.
Horacy
napisał o chwytaniu dnia, ponieważ nie wiadomo, co bogowie przyniosą.
Swoją
drogą, to uwaga na marginesie, nie potrafię zrozumieć, dlaczego wiarę w
wielobóstwo uznaje się za mniej idealną i prymitywniejszą od wiary w jednego
boga. Moje wyobrażenia są dwojakie: jeśli myślę o Bogu jako kosmokratorze, to
widzę go jednym, ale jeśli Bóg miałby być tak wszechobecny na Ziemi i w życiu
ludzi, tak ludzki w swoich cechach, jak opisują go religie, wtedy bardziej
naturalna wydaje mi się liczba mnoga. Odnoszę wrażenie, iż człowiek wolałby
wierzyć i modlić się do boga bardziej wyspecjalizowanego – niechby kosztem
swojej wszechmocy – boga bliższego, potrafiącego zrozumieć człowieka przez
pewne podobieństwo i nieprzytłaczającą wielkość. Może dlatego chrześcijanie, a
już zwłaszcza chrześcijanki, mają swoją boginię w osobie Marii, a ich Kościół
przydziela zakresy szczególnych uprawnień i zdolności swoim świętym,
bezpośrednim potomkom niezliczonych bóstw politeizmu, według ich życiowych
doświadczeń.
Może
jednak wrócę do meritum.
Tak
naprawdę Horacy wyraził myśl, którą w formie nakazu przysłała mi moje znajoma
tuż przed swoją śmiercią: cieszyć się tym, co jest, co właśnie trwa, co dzieje
się tutaj i teraz. Nie odkładać życia na później, bo każdy dzień nazajutrz
staje się przeszłością, której już nie poprawimy.
Chwytać
dzień, ponieważ czego dzisiaj nie przeżyjemy, może nie będziemy mieć okazji
przeżyć.
Jeśliby
pozostać przy słowach Lema, rozwiązanie pojawia się w sposób nieunikniony i
logiczny: wystarczy nie mieć wielkich nadziei i takich ambicji, by pozbyć się
zawodów i zyskać spokój. Wystarczy uznać, iż nasze prawdziwe życie jest tutaj i
teraz, a nie kiedyś, w przyszłości; że życie na każdym swoim etapie nie jest
wstępem ani trampoliną, a treścią właściwą, którą my sami kształtujemy i sami
oceniamy. Ten ostatni fakt ma kapitalne znaczenie, ponieważ równie dobrze można
być niezadowolonym mając to wszystko, co ludziom przychodzi do głowy gdy myślą
o szczęściu i stabilizacji, jak i być zadowolonym mając bardzo, bardzo niewiele
i ciężkie przeżycia za sobą.
Nie
ma tutaj – nawiązuję do słów Lema – ani krztyny rezygnacji czy opuszczenia rąk,
natomiast ambicje są przekształcone. Z coraz większą nieufnością, nota bene, a
nawet z podejrzliwością, patrzę na ludzkie ambicje, mając je za jedną z
przyczyn nie tylko technicznego postępu, ale i naszych kłopotów w życiu
wewnętrznym i w naszych relacjach z bliskimi. Robić dobrze to, co się robi,
jest godną ambicją, ale z obłędnym pędem jakże wielu ludzi do znaczenia i
bogactwa jest inaczej. Pewien znajomy biznesmen, zapytany po rocznym
niewidzeniu się o bieg swoich dni, odpowiedział mi, że chyba jednak majątku
Rockefeller’a nie zdobędzie. Pamiętam, że wtedy wzruszyłem ramionami pytając o
cel tych zabiegów, ale teraz zadałem sobie pytanie, czy moje uporczywe
trzymanie się bardzo ciężkiej pracy w lunaparku dla zarabianych tutaj
pieniędzy, tak wiele różni się od dążeń mojego rozmówcy? W pierwszej chwili
uznałem, iż nie ma tutaj dużej różnicy, w drugiej zaprzeczyłem. Ja pracą
zarabiam na życie, on pracuje dla bogactwa, chociaż zapewne w swoim przekonaniu
także po prostu zarabia na życie. Być może on nie wie, że to, co człowiekowi
jest niezbędne do życia, rozciąga się od kromki chleba do prywatnego
odrzutowca.
Szkoda,
że te jakże celne słowa nie są moje.
Jak
wyglądałaby nasza cywilizacja – to druga, możliwa do zastosowania, linia obrony
milionerów – gdyby wszyscy ci, którzy dorobili się majątków budując firmy,
dając pracę i płacąc podatki, w młodości uznali, że zamiast dążyć do bogactwa,
lepiej kontemplować urok natury lub się modlić? Myślę, że świat przypominałby
wtedy minione już epoki. Czy byłby lepszy? Nie wiem, może tak, ale chyba jednak
wolę jeździć samochodem niż dyliżansem; pisać na komputerze, a nie gęsim piórem
przy świeczce. Niech więc biznesmeni zajmą się pomnażaniem swoich majątków,
skoro w tym upatrują cel swojego życia, albo środek do osiągnięcia swoich
celów, ja zajmę się chwilami mojego życia.
Z
biegiem lat coraz częściej uznaję, iż celem życia jest jego godne przeżycie,
ponieważ godność mam za jedyną odpowiedź, jaką dać możemy światu stworzonemu
przez nas i nieuchronnemu końcowi nas samych. To wniosek dokładnie odwrotny w
stosunku do wniosków wielu kapłanów i ludzi silnie związanych z Kościołem,
którzy uznają, iż ateistę stać na najgorsze, ponieważ nie wierzy w życie po
życiu i w boski bat nad sobą. Cóż, umysłowy prymitywizm i zadufanie były i są
cechami częściej występującymi wśród tych ludzi, niż w całej ludzkiej
populacji.
Znowu
odbiegłem od tematu, już wracam. Więc poczucie godności nakazuje życie prawe,
ale ta jego cecha jest na tyle ogólna, że raczej niewiele pomaga w biegu
zwykłych dni. Potrafi dać satysfakcje po dokonaniu moralnego wyboru, ale i bywa
zaprawiona goryczą na widok świętowania zwycięstwa ludzi niegodnych.
Z
czasem, wsłuchując się w siebie, ale i prowadząc dyskusję z sobą, coraz większą
wagę przykładałem do pozytywnego przeżywania. Do tych wszystkich wrażeń, myśli,
czynów, gestów dla mnie miłych, a które nie są dla kogokolwiek przykre. Tutaj w
sposób naturalny, właściwie automatyczny, na przedzie pojawiło się to, co
najwartościowsze i najgodniejsze: sfera ducha. Trudno pogardzać przyjemnością
jedzenia dobrej potrawy, ale jeszcze trudniej ograniczyć się tylko do rozkoszy
podniebienia. W gruncie rzeczy trudno uzasadnić wyższość doznań w czasie
wędrówki górskiej lub czytania poezji, od doznań w czasie jazdy sportowym
samochodem lub oglądania telewizorni, jednak czujemy, że ta wyższość istnienie,
że jest niewątpliwym faktem.
Dobrze,
więc godność i pozytywne przeżywanie, ale… znowu dochodzi do głosu moja
nierzadko uprzykrzona logika, a może zwykłe szukanie dziury w całym. Wszak
trudno na tym świecie o nieustające święto dobra, pogody i piękna, wśród
których będziemy żyć; wszak takie bywają tylko chwile. Cóż odpowiedzieć?… A
może nie pozwolić, by minęły niezauważone, wykorzystać je w pełni, przeżyć do
dna i starać się zapamiętać, by w ten sposób działały mimo swojego odejścia?
Myśl dobra, ale czy możliwa do wprowadzenia w życie?
Może
należałoby pójść jeszcze dalej, przeskakując trudność: zauważyć, docenić i
dobrze przeżyć także te zwykłe chwile, najzwyklejsze, więc najliczniejsze,
wypełniające nasz dzień powszedni. Jak jednak osiągnąć taki stan, skoro dni
nierzadko są tak bardzo szare? Nie wiem, albo mnożą mi się wątpliwości, wtedy
staram się szukać pomocy. Na przykład w świadomości, iż każda chwila jest ważna
sama w sobie, stanowiąc cząstkę mojego życia, a nie poczekalnię czy szczeble
drabiny mającej zawieść mnie na jakieś wyżyny. Usilnie przypominam sobie samemu
fakt powszechnie znany, jednak niedostatecznie zmieniający moje postępowanie
zgodnie ze swoją wymową: życie jest jedyne, niepowtarzalne i szybko upływające.
Żaden dzień się w nim nie powtórzy, żadna chwila, a skoro tak, to każda jest
ważna. Jeśli dzisiaj przeżyłem coś negatywnego, na przykład pokłóciłem się z
kimś, zdenerwowany i zły, nie zmienię tego w żaden sposób, skoro czas przeszły
jest czasem już dokonanym. Ta złość zostaje za mną jak brudna plama na ciągu
moich dni profanując je, zmniejszając wartość życia, które przecież powinno być
bezcenne, a więc chronione. Mogę jedynie postarać się, aby już więcej takich
plam nie zostawiać za sobą.
Niestety,
w tej budowli widzę rysę – rezultat wad w konstrukcji fundamentów.
Rysą
jest wyraźne przeciwstawienie wybranych chwil całej reszcie naszego czasu.
Logika
podpowiada dwa sposoby naprawy wady konstrukcji: radykalne zwiększenie ilości
czasu dobrego, pięknych chwil, albo poprawienie jakości czasu codziennego, tego
zwykłego. Cóż… nie bardzo widzę możliwości istotnych zmian, ale jeśli zmienić
swoje podejście do zagadnienia, pojawia się trzeci sposób, omijający tamte
niemożności. To dystans do siebie, swojego życia i do ludzi. Nie wojować z
nimi, pozwolić życiu na swobodny bieg, okazać mu trochę zaufania. Jeśli
obejrzawszy się wstecz wspomnimy złe dni i nasze reakcje, niemal zawsze
zauważymy, że niepotrzebnie martwiliśmy się, wojowaliśmy czy próbowali innych
przekonać do swojego. Powiedzmy sobie krótko: po co?, i zajmijmy się sobą.
Czasami
odnoszę wrażenie, iż wszystkie moje starania przypominają zmagania
przeciwników, jakby dwóch nas było: ten, który burzy się i szarpie, irytuje,
złości i martwi drobiazgami codzienności, oraz ten, który chciałby wznieść się
ponad to wszystko, skoro odczuwa tłamszenie i przyduszanie do ziemi. W związku
z tą walką wspomnę o przeciwstawianiu nas naszemu umysłowi (częstemu na
przykład w filozofiach Wschodu), ale takie rozdzielenie budzi mój sprzeciw.
Wszak „ja” jest tworem mojego umysłu, więc czynienie z niego wroga jest
dzieleniem jedności, uznaniem, iż sam sobie jestem wrogiem. Owszem, pewne
przeciwieństwa i niepożądane cechy są w nas, narosłe w toku ewolucyjnego
rozwoju lub wykształcone w dzieciństwie, ale są one nasze i obok dobrych cech
czyniące nas ludźmi. Człowiek niemal zawsze działa pod wpływem przeciwnie
skierowanych bodźców, także tych umysłowych. Myślę, że jeśli już szukać
przeciwnika, to w niezdolności naszego umysłu do przyjęcia wszystkich
konsekwencji ograniczoności czasowej naszego życia. My zachowujemy się tak,
jakbyśmy mieli żyć wiecznie, albo przynajmniej bardzo długo.
Ludzie
starzeją się i umierają, ale ja nie. No… może kiedyś, w nieokreślonej
przyszłości.
Przecież
takie mniemanie jest podstawą, niemal fundamentem funkcjonowania naszej
psychiki, ale właśnie tę jej cechę oskarżam o wiele naszych kłopotów ze
znalezieniem sensu, pogody ducha, radości życia. Przez nią popędzamy czas
mówiąc: aby do wiosny, aby do wakacji, żeby ten dzień już minął – wszak tych dni
mamy (niemal) nieograniczoną ilość. Przez tę cechę z roku na rok odkładamy
swoje życiowe plany, bo przecież teraz musimy dorabiać się pozycji i pieniędzy,
teraz czynimy przygotowania do prawdziwego życia. Kiedyś będziemy żyć naprawdę.
Kiedyś. Przez nią gonimy za mirażami i mało nam nie tylko pieniędzy, ale i
przeżywania, dziania się czegoś, czasami czegokolwiek, dla wypełnienia swojego
czasu.
O
psychologii wiem niewiele, tylko nieco więcej o ewolucji, ale z tych wycinków
wiedzy wyłaniają mi się słowa obrony tej naszej cechy psychicznej. Nie da się
normalnie żyć z nieustającą świadomością końca, więc… Więc niech tak będzie, że
ten koniec jakby dla nas nie istniał. Nie przyjmujmy go w pełni, zachowujmy się
tak, jakbyśmy nie pamiętali, jakby nas to nie dotyczyło. No i powstaje
sprzeczność, owych dwóch wrogów: jednym jest nasza świadomość śmierci, drugim
cecha umysły wyrzucająca ją z pamięci. Zwierzę instynktownie broni się przed
śmiercią, ale nie ma jej świadomości – my swoim rozdarciem płacimy za
osiągnięty poziom rozwoju umysłowego, za opuszczenie raju niewiedzy i
nieświadomości.
Ostatnio
sporo rozmawiałem ze znajomą o pewnego rodzaju chwilach, jakie się nam
zdarzają. Nie wiadomo dlaczego tutaj i teraz, raczej nagle, zauważam zmianę w
percepcji świata i siebie. Trudno opisać ten stan, skoro nic się nie dzieje, a
próbowałem kilka już razy. Pisałem o zjednoczeniu swojej świadomości ze światem
wokół, o silnym poczuciu bycia tutaj i teraz – i nigdzie więcej, co oznacza
także, że poza tym wrażeniem nie ma we mnie innego odczuwania, ale te opisy nie
są kompletne, ani idealnie wierne. Ten stan obywa się bez słów, jego opis słów
wymaga, a tym samym pojawia się sprzeczność trudna do usunięcia. Moja
rozmówczyni stwierdziła, iż jest to trwanie w stanie jedności ze światem. To
celne określenie, ponieważ takie chwile niczego się nie dopominają, pragnąc
jedynie trwać. Przypominają mi się piękne słowa Drzeżdżona a propos, ale nie
mając tutaj jego książek, nie mogę dodać cytatu.
Bardzo
mi się te chwile podobają, ponieważ przypominają stanie u wrót innego, lepszego
świata. Ostatnio przyszło mi do głowy, iż w czasie ich trwania jakbyśmy się
cofali do zwierzęcej niewinności i nieświadomości, do życia dla samego życia w
najpierwotniejszych jego przejawach: jestem, patrzę, oddycham, nie odczuwam
głody ni bólu, jest więc dobrze. Jest dobrze bez ambicji posiadania znaczenia i
wpływów, bycia zamożnym i znanym, a nawet mądrym.
Może
wracamy wtedy do raju utraconego, do czasów przed zerwaniem tego nieszczęsnego
jabłka?
Niewiele
jest miejsc w chrześcijańskich pismach świętych, które bez zastrzeżeń podobają
mi się – ta poetycka wizja utracenia dawnej niewinności z powodu wiedzy podoba
się bardzo, mam ją za twór geniuszu. Jest też prawdziwa. My ten raj naprawdę
utraciliśmy stając się ludźmi. Umysł dał nam swobodę tworzenia abstrakcji i
świadomość, a mając je, zaraz zaczęliśmy zadawać sobie pytanie o cel istnienia,
odrzucając życie dla jego kontynuacji jako niegodne nas. No i zaczęły się
kłopoty, dlatego do dystansu między nami (czyli tyle, co naszą świadomością), a
życiem, dodać należałoby też potrzebę spuszczenia z tonu, zejście chociaż z
kilku szczebli naszej wysokiej drabiny człowieczeństwa stawianego w opozycji do
zwierzęcości. Uznać nam trzeba, iż w naszym życiu nic nie musimy osiągnąć ani nic
udowodnić, a mamy je po prostu dobrze przeżyć. Potrzebna jest nam świadomość
faktu oczywistego: nadzy tu przyszliśmy i nadzy odejdziemy.
Ideały?
Lista życzeń? Po części tak, ale ważne, może nawet najważniejsze, jest
określenie ideałów, ponieważ nawet niezrealizowane promieniują ukazując
kierunek starań, drogę, którą należy iść.
Pisałem
ten tekst pięć dni, w czasie których przepracowałem ponad 60 godzin. Pisałem
godzinę albo dwie, przerywałem idąc spać lub dla napisania listu czy
zadzwonienia, a na drugi dzień od nowa wgryzałem się w temat i próbowałem
przypomnieć sobie dobre myśli i zgrabne sformułowania, które ukazały mi się w
pracy, ale wieczoru nie dożyły. Pisałem, ponieważ słowa są dla mnie światem,
sposobem, drogą. Właściwie wszystkim.