Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

sobota, 18 listopada 2017

W odwiedzinach u znajomych


121117

Z Witomina (kolonia wsi Pastewnik) zejście stokiem Wilkonia do wsi Stare Rochowice, wędrówki wzgórzami między Rochowicami, powrót tą samą drogą.




Dwie są wsie Rochowice, jedna ma przydomek Stare, druga Nowe, chociaż stare są obie. Parę już dni spędziłem na włóczeniu się między tymi wioskami, a dzisiaj pojechałem tam chcąc raz jeszcze przejść drogę poznaną w czasie pierwszego dnia tutaj spędzonego: spod szczytu Wilkonia do Starych Rochowic. Nic innego nie miałem w planach, co znaczyło kolejny dzień włóczenia się po urokliwych wzgórzach między wioskami. Z Czernicy, gdzie nocowałem, jechałem dwadzieścia kilometrów bocznymi dróżkami, właściwie bocznymi od bocznych. Nie nudzi się jazda ich niekończącymi się zakrętami, zwłaszcza w nocy.

Samochód zostawiłem w nietypowym miejscu: na końcu Witomina, kolonii Pastewnik. Pod Bolkowem, przy szosie numer 3, zaczyna się zapomniana przez wszystkich droga do paru wiosek kaczawskich. Droga jest bez numeru, pełna wybojów, najwidoczniej nie remontowana od wielu lat. Gdy już omijając co większe wyrwy (wszystkich się nie da) w asfalcie wjedzie się na szczyt stromego podjazdu, należy skręcić w prawo, w drogę szerokości samochodu. Kilometr dalej stoi przy szosie kilka domków, a asfalt kończy się pod lasem. Koniec drogi i koniec świata. Pobocza nie ma, więc zaparkowałem przy opuszczonym domu, jakich wiele w tych górach, i ruszyłem przez las. Dzień zapowiadał się nieźle: niebo przecierało się, nie wiało, temperatura była na plusie.

Drogę znalazłem, a nadal widząc ją ładną, po raz kolejny przekonałem się, jak wiele szczegółów oglądanego kiedyś świata zmienia nasza pamięć.





Mimo późnej pory roku trwa festiwal jesiennych kolorów. Ostatnie już występy mają klony, ale modrzewie, dęby, brzozy, a nade wszystko buki, nie myślą jeszcze o zimowej nagości. Przy odnalezionej drodze rośnie kilka wysokich osik, wyglądają bardzo ładnie w swoich żółtych czuprynach. Zatrzymawszy się przy nich, patrzyłem na drżące liście osik w spokojnym powietrzu i słyszałem ich delikatne uderzanie o siebie.

Po drugiej stronie wioski znalazłem ładne łąki, najwyraźniej zapomniane przez właściciela.

 

Spotykam łąki, na których niekoszone trawy rosną po pas, a usychając jesienią kładą się pokrywając ziemię grubą ściółką, ponad którą wiosną wychyla się nowe pokolenie. Ciężko się idzie taką łąką, stopy grzęzną w gęstwinie, łatwo potknąć się o niewidoczne wzgórki po trawach rosnących kępami, a na dokładkę nierzadko przejścia bronią wysokie, uschnięte badyle, czasami bardzo gęste. Głęboko między trawami, przy ziemi, długo utrzymuje się wilgoć, zarośnięte strumyki rozlewają się i teren łatwo zamienia się w podmokły. Czasami poznać można takie miejsca po turzycach, czasami po chlupoczącym odgłosie zapadających się stóp.

Wiele niekoszonych łąk zarasta głogami i różami, do których chętnie przyłącza się czarny bez; pojawiają się też drzewa, najczęściej brzozy i wierzby iwy; niemało spotyka się też czereśni i osik; takie łąki stopniowo zamieniają się w las. Wędrując po kaczawskich łąkach, obserwuję różne stadia tych procesów przemian.



Kwitnienia mniej już jest na łąkach, ale nadal spotykałem, i to dość często, żółciutki wrotycz, dzwonki i białe kiście krwawnika, który – zaczynam tak podejrzewać – kwitnie zawsze, cały rok; piszę tutaj tylko o znanych roślinach, czyli o nielicznych, a kwitnących jest dużo więcej. Gdy przekraczałem głęboki jar strumienia, na wysokości twarzy zobaczyłem kilka kwiatków iglicy przytulonych do pnia jaworu – miłe spotkanie w niespodziewanym miejscu.

Dla mnie, wędrowcy, najładniejsze są te łąki, które stepowieją. Owszem, rosną na nich trawy, ale niewysokie i rzadkie, natomiast wiele spotykam roślin zielnych, na ogół koloniami zasiedlających spore połacie. Faunę uzupełniają nieliczne drzewa, głównie brzozy. Taką właśnie wygodną do marszu łąkę odnalazłem na pagórkach pod Rochowicami. Łatwo wyobrazić ją sobie nagrzaną słońcem i pachnącą, łatwo znaleźć widokowe miejsce na biwak pod brzozą.






Ważną cechą krajobrazu kaczawskiego są kępy zarośli na łąkach i na polach. Na ogół rosną na miedzach, podmokłych miejscach lub na uskokach gruntu, natomiast na polach dodatkowo tworzą się za sprawą kamieni. Wydobyte pługiem na powierzchnię są usuwane na brzeg pola, a jeśli są zbyt duże, zabezpieczone pamięcią o połamanych lemieszach zostają na swoim miejscu i jeszcze dodaje się im mniejsze dla towarzystwa. Na takie miejsca czekają róże, głogi, czarny bez czy tarnina. Później dołączają się drzewa: czereśnie, czyli wiśnie ptasie, jawory, osiki i brzozy. Te wyspy różnorodności w morzu monokultury służącej człowiekowi bywają spore, podobne do małych lasków, których granice bywają chronione gąszczem krzewów tak zwartym, że niemożliwym do przejścia; kilka takich widziałem w miejscach nieczynnych małych kamieniołomów. Bywa odwrotnie: na kupce kamieni rośnie jedno czy dwa drzewa i parę małych krzewów przytulonych do nich, a wysepka ma ledwie parę metrów powierzchni.

Gdy podejdzie się do takiego miejsca, czasami spomiędzy gałęzi podrywa się przestraszona gromada ptaków i w chybotliwym, zawirowanym locie pędzi ku innej takiej kryjówce i spiżarni.

Odwiedziłem starych znajomych: Polny Strumyk, największy z widzianych głogów, ukrytą w lesie posępną i czarną Rochowicką Skałę, wielki buk rosnący w starym kamieniołomie. 



Wszyscy oni są na miejscu i mają się dobrze.

Omijając świerkowy zagajnik, odkryłem przejście na zbocze sporego wzgórza, z rozległym i ładnym widokiem. Krążąc w jego pobliżu, a i później, gdy odszedłem kilka kilometrów, naocznie doświadczałem skali przemian obrazu postrzeganego otoczenia. To wzgórze widywałem wyniosłe ponad inne, niemal górę, ale widziałem też tak małym, tak odmienionym, że tylko staranna analiza jego usytuowania i sąsiedztwa pozwalała na identyfikację.




Siedziałem na moim ulubionym miejscu tej okolicy, na dróżce wybiegającej spomiędzy drzew na otwartą przestrzeń i pędzącą w dół, ku wiosce. Patrzyłem na wzgórza zamykające horyzont po drugiej stronie doliny, w ich lasach ukryta była mała wioska w której zostawiłem samochód.

Dwie godziny? – zastanawiałem się nad czasem przejścia.

Nie wiem, w jaki czas przeszedłbym, ponieważ zaraz po minięciu wioski, na wielkiej łące wznoszącej się ku Wilkoniowi, spotkałem kobietę, mieszkankę wioski, jak się okazało w rozmowie, więc rochowiczankę. Za dobrze się nam rozmawiało, musiałem przeprosić, bo zauważyłem stopniowe zamazywanie się szczegółów odległych wzgórz. Było już po zachodzie, a do samochodu miałem jeszcze parę kilometrów.

Zmierzch stykał się z nocą, gdy bez przygód podobnych wczorajszym doszedłem do samochodu kończąc dwudniową włóczęgę.

Wieczorem, kopiując zdjęcia, zobaczyłem w notatkach, że był sto dziesiąty dzień kaczawski.

Może skuszona zdjęciami dróg, odezwie się Basia z Trójgarbu?...
Te są dla Ciebie.






środa, 15 listopada 2017

Jesienna włóczęga


111117

Ze środkowego Komarna na Ulinę, następnie przełęcz Widok, Krzyżowa, Gackowa, przecięcie doliny z Podgórkami, stokami Maślaka i Ogiera na drugą stronę masywu, zejście do Komarna przez Trzmielową Dolinę.




Im dłuższa jest przerwa w moich wędrówkach, tym większego znaczenia nabiera wybór butów. Już parę dni przed wyjazdem otwieram szafę i biorąc kolejne buty zastanawiam się nad ich wyborem. Zawsze przy tej okazji nie mogę się ich doliczyć i szukając, szperam po zakamarkach za tymi, których nie widzę. Analizuję wady i zalety butów, próbuję przewidzieć warunki na szlaku, rozpatruję wszystkie za i przeciw, ale tak naprawdę chodzi o przyjemność ich oglądania i dotykania, o gaszenie tęsknoty, a wybór bywa daleki od racjonalności. Na ten wyjazd wybrałem masywne, przeznaczone na najcięższe warunki, wysokie i ciężkie buciory tłumacząc przed sobą tę decyzję spodziewanym błotem, ale czułem, że właściwy powód był inny: to pierwsze kupione buty, a że nogi czują ich wagę, rzadko je wybieram. No i gdy je zobaczyłem, wspomniałem historię ich zakup, parę dokonanych udoskonaleń, i szkoda mi się ich zrobiło. Stoją w ciemnej szafie używane ledwie parę razy w roku, a ja wybieram inne…



Buty po przeróbkach są bardzo wygodne, a zmęczenie nóg może nie jest z powodu ich ciężaru, a moich lat? – tłumaczyłem się przed sobą. Wkładki założyłem zimowe, z filcu zrobionego z owczej wełny, oczywiście czerwone sznurówki, a gdy w piątkowe popołudnie założyłem je, zdjąłem dopiero przed położeniem się spać; to prawda, siedziałem w fotelu z górskimi butami na nogach. Lubię chodzić w nich po pokoju i słuchać skrzypienia skóry. Rozkoszny dźwięk.

Nie zawiodły mnie, mimo iż niemal całe dwa dni szedłem albo po błocie, albo po mokrych trawach. Mając takie buty na nogach i kałuże przed sobą, czasami odzywa się we mnie dzieciak udający, że nie słyszy matki zakazującej chodzenia po wodzie. Tak, bywa, że chodzę po kałużach i sprawia mi to przyjemność.

Oglądałem mapę próbując ustalić trasę, a czynność ta potrafi się znacznie przedłużać nie tylko z powodu praktycznej niemożliwości wyboru trasy nieznanej w tych górach. Niemal każde miejsce które zobaczę na mapie budzi wspomnienia, a z nimi chęć odwiedzenia tych miejsc; w rezultacie skaczę wzrokiem z miejsca na miejsce nie mogąc się zdecydować. W sobotę pomogła mi Gackowa, góra, którą poznałem dopiero rok temu. Wspomniałem urok jej zboczy, wielkiego buka pod szczytem, drogę pnącą się skrajem lasu, i może pobiegłbym dalej za wzrokiem, gdyby nie wspomnienie pewnej opuszczonej drogi na zboczu Uliny. Te dwa miejsca połączyły się nitką trasy, którą później uzupełniłem Trzmielową Doliną.

Prognozy nie były zachęcające, zapowiadano ochłodzenie, silne wiatry i deszcze, ale nie myślałem o rezygnacji nie tylko z powodu tęsknoty, ale i pamięci innych wyjazdów w podobnych warunkach, z których żadnego nie żałowałem. Aura była lepsza od spodziewanej. Niewielki deszcz padał tylko w sobotnie popołudnie, w niedzielę przez kilka godzin świeciło słońce, a wiatr był umiarkowany.

Parę już razy parkowałem na brzegu pewnej niezabudowanej działki w środkowej części Komarna, dobre to miejsce startu, blisko kilku moich ulubionych miejsc. Paręset metrów dalej, za ostatnim budynkiem, zaczyna się las, droga jest rozjeżdżona maszynami, ale po dwóch kwadransach wychodzi się na rozległy przestwór pól i łąk z dalekimi widokami. Nieco niżej widać Dziwiszów, a za wioską i nad nią wiele szczytów bliższych i dalszych, od Łysej Góry po Karkonosze. Polnych dróg jest tam niewiele, ale że przeważają łąki bez ogrodzeń, iść można gdziekolwiek oczy poniosą – i wszędzie powiedzie nas nasza droga. Największa góra tej okolicy, Ulina, ma łagodne, rozległe, niezalesione stoki, więc w którąkolwiek stronę się pójdzie, idzie się widząc odległy horyzont. Na południowym zboczu rośnie wielki, samotny dąb, widać go z daleka, widzą go nawet kamery googli, a spod niego widać urokliwą dal; kiedyś, w ciepły dzień, usiądę pod nim i będę się gapić póki mrówki nie każą mi iść dalej. 






W pobliżu jest droga zapomniana przez ludzi. Ocieniona brzozami, otulona głogami i różami, w lecie zapewne pachnie gęsto rosnącymi na niej bylinami, nad którymi krążą motyle i pszczoły; droga, która parę lat temu zauroczyła mnie.

Do celu, na Gackową via przełęcz Widok, jest stamtąd około sześciu kilometrów, a całą drogę iść można odkrytymi stokami, zmieniające się widoki mając wokół siebie. Na mapie stoi znak widoku przy przełęczy, ale to błąd: cała droga powinna być tak oznaczona.

Za ukrzyżowaną Krzyżową drogę w stronę Gackowej przegradzają zarośla nad strumieniem, kiedyś trafiłem tam na łęgowy gąszcz, ale dzisiaj byłem przygotowany: okolicę obejrzałem dokładnie z kosmosu dzięki googlom, i schodząc z góry wybrałem zapamiętane najwęższe miejsce. Minąłem ledwie kilka drzew i już byłem po drugiej stronie podmokłego lasku.

Dzisiaj poznałem nową trasę na Gackową, wiedzie zachodnim zboczem, skrajem lasu i łąk. Na brzegu rosną buki i dęby, jedne i drugie w jesiennych barwach. Wszystkie buki teraz, właśnie teraz, w połowie listopada, gdy zdawałoby się, że już pora szarej jesieni, są bajecznie kolorowe, ale wśród nich zdarzają się drzewa tak wyjątkowe, że zatrzymywałem się i patrzyłem na nie, po prostu oczarowany ich barwami. Nie bardzo wiem, jak nazwać ten kolor bukowych liści, skoro każdy wydaje się blady i nie oddający swoim wyobrażeniem barw, na które patrzyłem. Owszem, jest tam intensywna żółć, taka szafranowa, ale i głębokie odcienie bursztynu, i łagodny, jasny brąz, może odrobina czerwieni, a wszystkie te barwy zlane w jedną, do której natura dodała sporą miarkę roztopionego, płomiennego złota – i to bez promyka słońca!




Pod szczytem rośnie jeden z moich buków. Nawiasem mówiąc przywłaszczam sobie coraz więcej miejsc Gór Kaczawskich, nazywając je – słusznie! – moimi. Nie mam skrawka swojej ziemi, ale te góry są moimi. Buk z Gackowej podobny jest do heraklesowych postaci tworzonych przez Michała Anioła. Takie same zwoje muskułów, potężna sylwetka, taka sama siła i witalność.




A u stóp kolosa dziesiątki i setki malutkich siewek pomalowanych przez leśników dla ochrony przed sarnami; ileż pracy w to włożono!

Na szczycie góry oprócz pokaźnych kamieni stoją sosny, rzadkość w Sudetach. Wśród nich dwie wyróżniające się: wykrzywiona reumatyzmem na szczycie najwyższej skały, i mniejsza, też wiatrami pokręcona, ale niżej otulona gałązkami buka – dwa drzewa w miłosnym objęciu.





Stałem pod szczytem patrząc poprzez szerokość doliny na lasy porastające masyw Maślaka; po drugiej stronie zaczyna się Trzmielowa Dolina spływająca aż do Komarna. Dwie, raczej trzy godziny drogi – liczyłem czas – trzeba mi wracać.

W Dolinie przywitałem się z moimi drzewami: trzema starymi wiązami i wysoką, grubaśną lipą. Ilekroć stoję pod jej konarami wychylonymi na otwartą przestrzeń, wydaje mi się, że ta wypływa właśnie stąd, spod tej lipy. Znam nieźle Dolinę i jej okolice, więc gdy będąc nieco niżej rozejrzałem się, odniosłem wrażenie zmiany, czegoś mi brakowało w obrazie. Po chwili wiedziałem: wycięto samotnie rosnący, bardzo charakterystyczny świerk. Szkoda. Jeszcze niżej w poprzek doliny płynie malutki strumyk, ma ze sto metrów długości, ale zdążył wydrążyć swoją własną dolinkę, którą nazywam Lipową Dolinką z powodu rosnącej w pobliżu źródła lipy, oczywiście mojej lipy. Rosnąc samotnie, wykształciła gęste konary nisko przy ziemi, ale i tego było jej mało: pod nimi, dotykając ziemi, cisną się kolejne, a po wychyleniu się na zewnątrz, podnoszą gałęzie ku słońcu. Pod drzewo się wchodzi jak do namiotu i nie raz wyobrażałem sobie biwakowanie pod osłoną tej lipy.

Byłem spóźniony, bo nie lubię gonić na szlaku, tym bardziej, że tylu znajomych spotykałem. Schodziłem ku ścianie lasu przypominając sobie drogę: duktem do brodu, za nim do rozstaju, tam w lewo. Trafię. W lesie szarość zmierzchu zmieniła się w ciemność, ale oto bród. Za nim było… jakoś inaczej. Drzewa widoczne na tle jaśniejszego nieba jakbym poznawał, więc skręciłem ku nim, ale trafiłem na taki gąszcz, że zawróciłem do brodu. Paręset metrów dalej doszedłem do drugiego, właściwego; skleroza winna – zapomniałem o tym, że są tam dwa przejścia przez strumień, ale dalej nie miałem niespodzianek. Gdy wyszedłem z lasu, na drodze jaśniały kałuże, pod nogami tylko one były widoczne, a wyżej i dużo dalej migały paciorki świateł miejscowości na zboczach Karkonoszy.

Głęboką już nocą, po przejechaniu kilkunastu kilometrów wąskimi i krętymi drogami, dojechałem do Czernicy, pod dom Konopka. Wszak obiecałem Bożenie częstsze goszczenie u niej.





środa, 8 listopada 2017

O sztucznej inteligencji


081117

Czytałem artykuł prasowy, rzadkość u mnie wielka. Autor przekonuje czytelników o tworzeniu kultury w coraz większym stopniu nie tylko przy udziale sztucznej inteligencji, ale i wprost przez nią – przez rozbudowane systemy komputerowe. Nie mam możliwości ani ambicji podejmować pełnej dyskusji z autorem, takiej z cytatami, odnośnikami, powoływaniem się na autorytety, chcę jedynie podzielić się z moimi czytelnikami uwagami a propos komputerów i sztucznej inteligencji, o której sporo napisano w artykule.



Mówi się o sterowaniu ludzkimi potrzebami, a nawet o ich tworzeniu przez wielkie systemy komputerowe, jak google czy facebook. Czy mówi się uczenie? Nie, mówi się na wyrost, jak i o sztucznej inteligencji, o czym napiszę niżej. Owe systemy komputerowe owszem, podsuwają nam pod nos pewne treści, ale nie czynią tego z wyboru, bo wolnej woli nie mają. Działają pod dyktando swoich twórców i właścicieli, którzy chcą promować to, na czym więcej zarobią. Domyślam się, że wiele działań owych komputerów jest o tyle autonomiczna, że same podejmują pewne kroki nie pytając człowieka o pozwolenie, ale zawsze wtedy, gdy ich wyliczenia są zgodne z dążeniami ludzi. Dążeniami zapisanymi w ich programach. Celowo piszę o wyliczeniach, nie o wnioskach, dla podkreślenia matematycznej podstawy funkcjonowania komputerów. Brakuje tutaj słownictwa, które w wielu przypadkach powinno być odmienne dla maszyn liczących i dla ludzi.

Nie sztuczna inteligencja pozbawia nas podmiotowości, a my sami. Sami robimy z siebie konsumentów, klikaczy polubień, oglądaczy telewizorni, i to nie z powodu inteligencji maszyn, a z powodu naszej dążności do popularności i do zysku, z powodu naszego umysłowego lenistwa.

Google, facebook i tysiące innych miejsc w internecie służą właścicielom do zarabiania podsuwając nam mrowie treści, spośród których sami powinniśmy wybrać to, co nam pasuje, a nie bezrefleksyjnie dać się popychać w stronę czytnika kart płatniczych. Wtedy ci miliarderzy i ich superkomputery ze sztuczną inteligencją stracą jeśli nie cały, to przynajmniej większość swojego wpływu na nas.

Już w latach sześćdziesiątych mówiło się o sztucznej inteligencji, o superkomputerach, których możliwości – nota bene – prześcignęły współczesne laptopy za parę tysięcy. Malutki kroczek w bok sztywnego programu ówczesnych maszyn wywoływał entuzjazm wyznawców ery cyfrowej elektroniki i lęki przeciwników. Obecne superkomputery mają możliwości obliczeniowe niewyobrażalne w tamtych latach, ale mimo iż są super komputerami, trudno nazwać je mądrymi w ludzkim rozumieniu tego słowa, a nad ich inteligencją nasze wnuki kiwać będą głowami z politowaniem.

Po dziesięcioleciach prób w końcu udało się zbudować maszynę zdolną prowadzić samochód nie gorzej od człowieka, a przecież nikt nie nazwie dobrego kierowcę geniuszem, ani nawet uzdolnionym człowiekiem. Sukces niewątpliwie, ale warto sobie zadać pytanie, jak się ma analiza ruchów kierowanego samochodu i pojazdów w pobliżu, stanu drogi, szybkości i kilku innych czynników, a więc operacji, które człowiek wykonuje na pół świadomie zajęty swoimi myślami, do stanu umysłu umożliwiającego porównanie energii do iloczynu masy i kwadratu szybkości światła?

Oto miara sztucznej inteligencji.

W moim pojmowaniu przejawia się ona tylko w specjalizowanych wycinkach zakresu stosowania komputerów, a miarą ich sukcesów obliczeniowych jest ilość i szybkość taktowania rdzeni procesorów. Także miarą sukcesów funkcjonalnych są nie one same, a nowe, bardziej wyrafinowane programy nimi zarządzające.

Inteligencję chciałbym widzieć jedną, bez dzielenia jej na ludzką czy nieludzką. „Sztuczna” to tyle, co nie wykształcona przez ewolucję, a wytworzona przez człowieka w fabryce, i na tej różnicy chciałbym poprzestać. Jeśli tego się trzymać, należy uznać, iż maszyna będzie inteligentna wówczas, gdy potrafi wyjść poza ograniczający ją program, gdy któregoś dnia nie będzie się jej chciało wziąć do pracy. W komputerze tyle jest wolności, ile ma chomik w klatce, tyle samodzielnego myślenia, ile szybko liczącemu debilowi jest w stanie wpoić jego terapeuta.

W jednej z książek Lema lekarz w szpitalu psychiatrycznym chciał dowiedzieć się, jakim sposobem pacjent, bodajże schizofrenik, potrafi błyskawicznie wykonywać w pamięci działania na wielocyfrowych liczbach. Chory, ów geniusz i matoł jednocześnie, powiedział psychiatrze, że widzi szufladki, które otwierają się i w nich są wyniki.

Wyraźne podobieństwo do komputerów.

Sztuczna inteligencja powinna mieć miano inteligencji symulowanej.



W szachy wygrywa nie komputer, bo to jest rzecz martwa i nie myśląca, a potrafiąca tylko szybko rachować, wygrywa duet programiści-komputer. Człowiek nie jest w stanie wygrać, ponieważ wolniej myśli i nie zapamięta zbyt dużo analizowanych możliwych posunięć swoich i przeciwnika, nie jest też w stanie zapamiętać treści wielkiej biblioteki poradników gry w szachy, a jej istotą została napełniona pamięć komputera; pamięć, która nigdy i niczego nie zapomni. Wygrywa komputer dzięki swojej odmienności od człowieka, a nie dzięki inteligencji, której po prostu nie ma. Gdyby nie bariery w programie, maszyna analizowałaby wszystkie możliwe posunięcia, nawet te najbardziej bezsensowne, i w ten sposób utknęłaby w miliardowych obliczeniach matematycznych; to, co jej zabrania takich analiz, to nie jej intuicja, myślenie, doświadczenie, a program napisany przez ludzi.



O pisaniu powieści przez sztuczną inteligencję.

Nafaszerowano pamięć szybkiego komputera tysiącami zasad i reguł, matematycznymi algorytmami porównań i kojarzeń, podłączono do googli, aby sprawdził, jakie powieści są popularne, narzucono maszynie zasady rozkładania tekstu na czynniki dające się opisać matematycznie (bo komputer lubi matematykę, jak to liczydło) i mówi się o powieści napisanej przez sztuczną inteligencję. Guzik z pętelką! Można by tak mówić tylko wtedy, gdyby komputer działał autonomicznie, bez programów napisanych przez ludzi, bez nakazów i nauk zawartych w tych programach; gdyby komputer poczuł potrzebę napisania powieści.

To kompilacja albo inaczej mówiąc małpowanie, nie twórczość w ścisłym znaczeniu tego słowa, jako że akt tworzenia sprowadza się do dobycia z siebie czegoś, co wcześniej po prostu nie istniało w zewnętrznym świecie. Nafaszerowanie komputera matematycznymi regułami pozwalającymi obliczyć powiązania, zależności, popularności (na przykład pewnych chwytów pisarskich czy zwrotów), nie czyni z niego twórcę, nadal pozostaje maszyną, tyle że (być może) zdolną do ułożenia czegoś sensownego. Tylko ile z tego będzie maszyny? Czy twórcą może być urządzenie, które niczego nie pragnie, nie przeżywa, i które można wyłączyć wyjmując wtyczkę z gniazdka? Wątpię. Dzieło sztuki jest obrazem ducha twórcy, przedstawieniem jego wewnętrznego świata: myśli, pragnień, uczuć, tęsknot, jemu właściwego widzenia świata zewnętrznego. Dzieło sztuki bywa dobyciem na ten świat czegoś, czego sam twórca nie pojmował, a co ledwie przeczuwał. Co z tego może dać sztuczna inteligencja, która o wolnej woli i o ludzkim przeżywaniu piękna wie tyle, ile można przeczytać w encyklopedii? Powie ktoś, że wie bardzo dużo znając tysiąc razy więcej dzieł sztuki niż zna którykolwiek człowiek? Powiem, że ja, mężczyzna, nie jestem w stanie wyobrazić sobie tego, co czuje rodząca kobieta, a wszak oboje jesteśmy ludźmi, jakim więc sposobem martwa rzecz, tyle że potrafiąca szybko liczyć, zrozumie istotę radości człowieka oglądającego piękny świt? Stosując nie swoje, a wpojone programem, wyrafinowane analizy matematyczne, w których komputery są dobre, to znaczy szybkie, napisze…nie, raczej zestawi kilkaset tysięcy słów, a my wołamy „Łał!”, bo odnajdujemy w tych słowach jakiś sens i porządek.  Nie wiem, jakim sposobem taki „twórca” miałby odpowiedzieć na społeczną potrzebę, jak to zrobił Sienkiewicz i tylu innych.

To nie twórczość, a zbieranie informacji i układanie mozaiki.


sobota, 4 listopada 2017

Godzina przy książkach


Jan Parandowski, „Trzy znaki zodiaku”. Cytat z rozdziału „Encyklopedyści”.



„Encyklopedie żyją dziś w naszych domach życiem jakby uśpionym: budzi się je znienacka, aby odnaleźć w nich słowo obce, nazwę nie znaną, datę, której się nie pamięta, i ta ich wielka usłużność daje mi prawo do naszego zaufania i szacunku. Żadne serdeczniejsze uczucia nie łączą się z tymi bezimiennymi informacjami. Nie wiemy nigdy, kto do nas przemawia, kto wspiera naszą pamięć, kto prostuje nasze błędy (…) nie wiemy i nie troszczymy się o to. Obcujemy z bezosobowym głosem wiedzy, raczej z echem, albowiem wszystkie te mądre wskazówki są tylko dalekim powtórzeniem tego, co wielu znakomitych ludzi powiedziało przy sposobności swych nadań i odkryć.

Encyklopedia Diderota była z pozoru podobna do naszych. Nazywała się tak samo i miała ten sam układ alfabetyczny. Ale była żywą istotą i posiadała duszę. Żyła w niej i hałasowała wezbrana dusza Diderota. Każda stronica była nasycona jego uroczą obecnością. Jeśli się czytało objaśnienia jakiejś potrawy, podające w łaskawych, pieszczotliwych zwrotach wszystkie szczegóły jej przyrządzania i przypraw, widziało się Diferota-smakosza, Diderora-żarłoka, rozradowanego myślą o dymiącym półmisku. Przy wyrazach odnoszących się do rzemiosł widziało się go zbierającego potrzebne wiadomości na progach warsztatów, z nogami w heblowinach, z sadzą na twarzy od oddechu pieców hutniczych, widziało się tę piękną ciekawość ludzką pochyloną nad trudem rąk szorstkich i biegłych (…).

Głos Diderota brzmiał z każdej strony karty, we wszystkich odcieniach, od krzyku radości aż po jęk bólu. Choroba czy krzywda społeczna, zdobycz wiedzy ludzkiej albo czyn szlachetny, rodzaj zbrodni albo niesprawiedliwość losu, piękno ziemi albo świetność sztuki, każda z tych rzeczy, nieraz na tę samą stronę zaniesiona kaprysem abecadła, podnosiła mu pierś do płaczu, zapału, oburzenia, gniewu lub zachwytu. To był niestrudzony herold wszystkich trosk i uniesień ludzkich. Pod wyrazami: Bóg, człowiek, król, prawo mieścił całą swoją wiarę w świat, w przyszłość, w postęp, w doskonałość (…).



Wspólna praca połączyła tych ludzi (współtwórców Encyklopedii – wyjaśnienie moje) tak ściśle, że pozostali nią związani na zawsze. Nazywamy ich encyklopedystami i oznaczamy tym mianem pewien ruch umysłowy, który dał ludzkości wysoki pożytek. Encyklopedia bowiem stała się kuźnią idei. Wszystko w niej poruszono, najpospolitszym wyrazom dano niejako nowe życie. Tom za tomem rozbudzał umysły. (…) Zaniepokojono sumienia przez poruszenie mnóstwa krzywd, jakie wlókł za sobą stary ustrój absolutystycznego królestwa. Światu, zapatrzonemu wyłącznie w złoty wykwit życia dworskiego, ukazano świat pracy i codziennego trudu.”



Z rozdziału „Przymierze z morzem”, którego bohaterem jest Teodor Józef Konrad Nałęcz-Korzeniowski, vel Joseph Conrad.



>>W uniesieniu nagłej radości odczuł przez jedną sekundę, w pomieszaniu i bezładzie to, co w dwadzieścia kilka lat później wyraził z dokładnością i uwagą wielkiego pisarza (…):



„Zatrzymać – na przeciąg jednego tchnienia – ręce trudzące się w przyziemnej pracy; zmusić ludzi wpatrzonych w odlegle cele, aby ujrzeli przez chwilę otaczający ich przepych kształtów i barw, światła i cienia; sprawić, że na mgnienie przystaną, aby spojrzeć, aby się uśmiechnąć.”<<



Czyż nie brzmią podobnie słowa angielskiego poety Williama Blake”?



Zobaczyć świat w ziarenku piasku,
Niebiosa w jednym kwiecie z lasu.
W ściśniętej dłoni zamknąć bezmiar,
W godzinie – nieskończoność czasu.



Zwróciłem uwagę na te słowa Conrada z powodu ich zbieżności z moim obrazem ideału pisarstwa. Usłużne google podsunęły mi stronę z tymi słowami, które okazały się być fragmentem przedmowy pióra autora do powieści Murzyn z załogi Narcyza. Przeczytałem ten tekst, cały powinien zostać tutaj przepisany dla jego uroku i wartości myśli w nim zawartych.

Nie mogę odmówić sobie przyjemności zamieszczenia tutaj jeszcze jednego cytatu z tej przedmowy, będącej rozmyślaniami nad sztuką pisania.



„Jeżeli mi się powiedzie, znajdziecie w moim dziele to, czego pożądacie: pociechę, zachętę, przerażenie i zachwyt — a może i ten błysk prawdy, którego zapomnieliście się domagać.

Zdobyć się na odwagę i wydrzeć szmat życia nieubłaganemu czasowi — to dopiero początek zadania. Właściwy cel, do którego się przystępuje z tkliwością i wiarą, polega na tym, aby ten ocalony fragment życia dźwignąć pewną dłonią — bez wahania i bez lęku — i ukazać go wszystkim oczom w świetle szczerości. Oddać jego tętno, jego barwę, jego kształt, i poprzez jego ruch, kształt i barwę objawić istotę jego prawdy, odsłonić tajne źródło jego natchnienia: siłę i namiętność — rdzeń każdej ważkiej chwili. Jeśli się ma za sobą zasługę i szczęście, samotny ten wysiłek może niekiedy osiągnąć taką szczerość i jasność wyrazu, że objawiony obraz żalu czy litości, grozy czy wesela, obudzi w sercach widzów uczucie owej nieodpartej wspólności — wspólności w tajnym źródle bytu, w znoju, w weselu, w nadziei i w niepewności losu — uczucie, które wiąże ludzi ze sobą i jednoczy ludzkość z widzialnym światem.”





Jestem w domu. Żona ogląda serial, ja usiadłem w swoim kąciku, przy książkach i sięgnąłem po jedną z nich. W efekcie ponownie doświadczyłem wrażenia wyjątkowego ciepła promieniującego z książek Parandowskiego, przybliżyłem sobie postaci Diderota i Konrada, poczułem w sobie ów tajemny związek z ludźmi, których słowa czytam, przewędrowałem z nimi kontynenty i wieki.


środa, 25 października 2017

Rudawskie skały


221017

Rudawy Janowickie.

Ze wsi Strużnica szlakiem rowerowym do grupy skał skupionych wokół Kiklopa, następnie ścieżki wokół Piekliska, Starościńskie Skały, Strużnickie Skały, a powrót żółtym szlakiem.



Janek może zarabiać jako zaklinacz deszczu: jak i na poprzednim naszym wyjeździe, jechaliśmy z włączonymi wycieraczkami. Gdy po przyjeździe wyłączyłem silnik, usłyszałem werbel kropli o dach, padało nieźle. Przyznam, że nie chciało mi się wychodzić, zwlekałem kilka minut, nim sięgnąłem po plecak. Nie zdążyłem założyć peleryny, a wiatrówka już zdążyła ściemnieć, zmoczona, ale gdy w końcu poszliśmy, deszcz okazał się niezbyt dokuczliwy.

W czasie naszej poprzedniej wędrówki tymi górami, na przedwiośniu, Janek wspomniał o skale wyjątkowo kształtnej i wysokiej, a wyglądem kojarzącej się wielu z… powiem tylko, że nie bez powodu skałę nazwano Enisem; jej odszukanie stało się osią planu dzisiejszego dnia. 


Wobec rozległości Gór Kaczawskich, Rudawy są malutkim pasemkiem, nie większym do kaczawskich Gór Ołowianych, dlatego zatoczona pętla raczej nie miała dziesięciu kilometrów, chociaż gdyby wyprostować liczne nasze dreptania wokół głazisk z zadartą głową, zapewne byłaby sporo większa. Trasa okazała się duża, jeśli mierzyć ją ilością obejrzanych skał i wydanych okrzyków zdumienia, oszołomienia lub radości. Właśnie tak: radości, ponieważ obcowanie z naturą i oglądanie jej wyjątkowo ładnych dzieł budzi w człowieku radość. Fakt ten jest zdumiewający i wiele mówiący o naszych duchowych potrzebach.

Zaskakujące formy skał, o których nie raz myślałem, że mają swoje ukryte i niepojęte dla nas życie; górski las zadziwiający rozmaitością życia, kształtów, zapachów i kontrastów; jesień nadal oszałamiająca paletą barw – to wszystko wpływa ożywczo na działanie mojego zmysłu estetycznego przytępionego przebywaniem w betonowym mrowisku ludzkim. Obcując z pięknem, duch wyzwala się z pęt narzuconych cywilizacyjnymi koniecznościami i wznosi się w radosnym locie ku słońcu – rzadkość skłaniająca mnie ku górom.

Kształty skał bywają tam zaskakujące, Enis nie jest wyjątkiem, wszak wystarczy przyjrzeć się uważniej, by w wielu skałach dostrzec podobieństwa do elementów innego świata. Ot, skalny most – nie ten z wielkiej litery, a inny, niewielki most łączący dwie grupy skał osiadłych na zboczu Lwiej Góry w pobliżu Piekliska: równa płyta skalna wisi zaklinowana tak niepewnie, że odczuwałem emocje przechodząc pod nią, by z drugiej strony spróbować znaleźć wytłumaczenie jej zawieszenia tutaj, a nie leżenia kilka metrów niżej, na dnie.




 Ten most, jak chyba wszystkie naturalne mosty, jest materialnym urzeczywistnieniem nieprawdopodobieństwa; patrząc na niego, bezwiednie zadawałem sobie pytania, jakim cudem tak się te kamienie ułożyły, że nie leżą na dole. Obok, wśród zielonych od mchu głazów, rośnie buk, którego liście mogłyby służyć jako wzory najpiękniejszych odcieni żółci, czerwieni i brązów. Wiele razy w ciągu tego dnia patrzyłem na sąsiedztwo szarych skał i kolorowych liści, martwej materii tkwiącej tam od tysiącleci i liści pięknych kolorami przez ledwie kilkanaście dni. 


Oto spotkanie niemal wieczności z chwilą, szarości z kolorami, życia z trwaniem. Uroku dodaje świadomość większej trwałości życia nad obojętną twardość kamieni: kiedyś przyjdzie czas, gdy te skały rozsypią się, a drzewa nadal będą przyciągać wzrok swoimi jesiennymi kolorami.

Widzieliśmy i dal, ale już późnojesienną, zamgloną, niewyraźną. Patrzy się na ledwie widoczne zarysy dalekich gór odczuwając tak silną tęsknotę za słońcem, jakby nie widziało się naszej gwiazdy przez miesiące. Jednak tak odmieniona, dal nie zatraca głównej swojej cechy: wołania ku horyzontowi. Czasami, patrząc na niebieskie zbocza Karkonoszy, liczę czas i kilometry zastanawiając się, czy do zmroku dojdę do tych grzbietów, które stąd są linią horyzontu. Wiem, że nie pójdę tam, ale liczę.

Pieklisko jest starym, wiele lat temu opuszczonym kamieniołomem. Czynna kopalnia kamieni jest raną góry, czasami dramatycznie wielką i głęboką, jej widok razi zmysły, ona nie pasuje w tym miejcu, jest gwałtem na górze. Jednak natura szybko leczy swoje rany: oto po upływie dziesięcioleci rana zamienia się w ładne, a nawet urokliwe miejsce pełne tajemniczych zakamarków, jeśli tylko nie zostały tam ludzkie budowle lub ich resztki. To właśnie dzieje się w Pieklisku, na które składają trzy głębokie studnie o niemal pionowych ścianach. Trzy znalezione przeze mnie, może jest ich więcej. Najwyraźniej kamień dobywano tam zagłębiając się, a nie powiększając obszar wydobycia, ale dzięki temu mamy malownicze urozmaicenie górskiego stoku. Całość obejrzeć można dokładnie ze ścieżek wiodących krawędziami urwisk, ale przy odrobinie ostrożności można zejść i na dno, a te jest ciemne i zalane wodą, która wydaje się zimna i bezdenna. Na górze natomiast brzózki rosnące w szczelinach skał chwalą się kolorami swoich liści, świeci słońce, a na dalekim horyzoncie widać Śnieżkę.




Starościńskie Skały są dużą i bardzo efektowną grupą skał na Lwiej Górze. Na najwyższą prowadzą wykute schody, a ze szczytu zabezpieczonego barierką rozpościera się widok niemal panoramiczny. Za mną stały wysokie szczyty rudawskie z najwyższym i najmasywniejszym Skalnikiem, z jednego boku Sokoliki, z drugiego wylot Kotliny Jeleniogórskiej, ale mój wzrok przyciągały szczyty Gór Kaczawskich, dobrze stamtąd widoczne. Z rozpoznaniem największych poszło mi nieźle, ale z drobiazgiem już nie. Inne miejsce oglądu zmieniają wygląd gór, ale i swoje robi perspektywa. Widzenie z dużej odległości nie tylko pozbawia gór szczegółów i wysokości, ale i przemieszcza je każąc ustawić się w sąsiedztwie nietypowym, niespotykanym z bliska.

Wśród fantazyjnych form skalnych zwraca uwaga wysoka, podcięta dołem skała przypominająca maczugę górskiego trolla. 






W Górach Stołowych jest podobna, ukryta w lesie poza szlakiem. Patrząc na starościńską maczugę, wspomniałem tamtą:

– Czy trafię do niej? Powinienem to sprawdzić – pomyślałem i poczułem pragnienie odwiedzenia tych gór.

Wędrówki z Jankiem mają smak pieczonego kurczaka, którym tradycyjnie częstuje mnie mój towarzysz. Dzisiaj dla odmiany on spróbował mojej nietypowej herbaty. Otóż zapomniałem kupić czarną herbatę chińską, moją ulubioną, więc do termosu wsypałem zawartość dwóch torebek miętowej, tylko taką znalazłem, no i tradycyjnie dodałem soku malinowego. Cóż, doświadczenie smakowe było ciekawe, ale herbata nie straciła swojej zdolności rozgrzewania.

Na szlaku spotkaliśmy dwie panie, w czasie rozmowy jedna z nich powiedziała, że czytała w internecie tekst Gduli o górach. Przyznam, że było to dla mnie miłe zaskoczenie.

W Górach Kaczawskich Janek czasami nazywa mnie cicerone, w Rudawach on nim jest, nadal lepiej znając ich ścieżki ode mnie. Jednak ostrzegam, Janku: do czasu! :-)










piątek, 20 października 2017

Samochód a uczciwość


191017

Po raz trzeci oddałem samochód do naprawy hamulców z tyłu. Trzy razy naprawiano mi zapalanie silnika, którego trzeba trzymać na rozruchu kilka sekund nim się odezwie. Za każdą naprawę sporo płaciłem, po każdej odmawiano mi przyjęcia samochodu do ponownej naprawy w ramach reklamacji. Ostatnio usłyszałem, że „ten typ tak ma, nigdy nie będzie zapalał od razu, bo taka jego konstrukcja”, czyli usłyszałem bezczelne kłamstwo, zwykłą drwinę człowieka, który po prostu oszukał mnie, biorąc pieniądze za byle jak wykonaną pracę. Albo i nie wykonaną wcale, bo czasami mam takie podejrzenia. Ostatnio zadaję sobie pytanie, czy z taką ilością oszukanych napraw tylko ja mam do czynienia, czy taka jest krajowa norma. Wydaje mi się, że swoje robi obca, to znaczy z drugiego końca Polski, rejestracja mojego samochodu. Sposób myślenia mechanika może być taki: „jest przejazdem, moim stałym klientem nie będzie, więc można go naciągnąć”. Analizując dalej sytuacje, doszedłem nie tylko do pewnych wniosków ogólnych, ale i do mojej winy, o ile można mówić o winie tutaj. Otóż w rozmowie jestem zbyt cichy, zbyt ugodowy, nie chcę urazić rozmówcy wyrażonym podejrzeniem czy niechby swoją niepewnością uczciwości, jak ognia unikam nieporozumień, sprzeczek, sytuacji nerwowych, a taka postawa traktowana jest jako zachęta do oszukania. Już ten jeden fakt bardzo dużo mówi mi o ludziach.

Gdy próbowałem wybadać kolegów z pracy, okazało się, że wszyscy oni mają bardzo dobrych i bardzo tanich mechaników, ale też wiem, że w istocie znaczy to tyle, co powiedzenie, iż ich nikt nie oszuka, albo wstyd przyznania się do bycia oszukanym. Przy okazji powiem o spokrewnionej ciekawostce. Otóż moje samochody zawsze bardzo dużo paliły w stosunku do takich samych lub podobnych samochodów znajomych. Moja mała angielska micra paliła 7 l na setkę, a duże samochody tamtych palą pięć, góra sześć. Ciekawe…

Podobnie jest z zakupem części czy z kosztami napraw – tamci mają szczęście kupować i naprawiać wyjątkowo tanio. Ciekawe…



Wiele razy widziałem „szykowanie” pojazdu do sprzedaży: zamieniane są dobre podzespoły na wadliwe, a bywa, że maszyna jest najzwyczajniej szabrowana. To, co szokuje mnie najbardziej, to uznawanie przez wielu ludzi takich praktyk za normalne. Nikomu z nich nie przyjdzie do głowy już nawet nie krycie się z tym procederem, ale nawet zwykłe zmieszanie, czy zaprzeczanie, gdy zobaczy się ich przy takim zajęciu. Wprost, bez cienia skrępowania, mówią o szykowaniu się do oszukania innego człowieka. Normą stały się swoiste podchody między sprzedającym a kupującym. Pierwszy ukrywa fakty, oszukuje, drugi wie, że pierwszy tak robi, więc próbuje dociec stanu faktycznego, na przykład biorąc ze sobą znajomego mechanika, ale – co bardzo dla mnie dziwne – nie ma za złe, ani nie potępia sprzedającego. W moim pojmowaniu w ten sposób akceptuje stan rzeczy, czyli i samo oszukiwanie.

– Ty mnie teraz próbujesz naciągnąć, ale później ja będę tak robić wobec innego człowieka, i rachunek się wyrówna – zdaje się myśleć kupujący, a już na pewno według tego schematu postępuje. Tę okropność, tę paranoję, ludzie przywykli traktować jak coś zwykłego, normalnego!

Nikt już nie uwzględnia stanu licznika, bo wszyscy wiedzą, że w każdym samochodzie jest cofany, ale też nie widziałem oburzenia z powodu takich praktyk. Doprawdy, nie wiem, czy łatwiej niż mnie jest ludziom akceptować paskudny status quo, czy może po prostu uznają prawo sprzedających do cofania licznika, ponieważ i oni zlecają takie odmłodzenie swojego samochodu.

Czasami, gdy zdarzy mi się wyjawić swoją dezaprobatę, widzę wzruszenie ramion i słyszę słowa, które w ich rozumieniu wszystko wyjaśniają, a ich rozgrzeszają: „wszyscy tak robią, to i ja”. Otóż nie jest to żaden powód i nawet odrobinę nie rozgrzesza. Dobro czy zło czynu, to znaczy jego ocena, nie jest i nie może być skorelowana z częstością jego występowania. Oszustwo pozostaje oszustwem także wtedy, gdy wszyscy oszukują. Oszukanie jest czynem niemoralnym. Tę oczywistą konstatację chciałem tutaj podkreślić, jako że faktu oszukania na ogół nie wiąże się w moralnością. Człowiek niemoralny jest człowiekiem niegodnym, a więc nie zasługującym na szacunek i na kontakt z nim.

Właściwie jest jeszcze gorzej, ponieważ coraz częściej w oszukaniu innego człowieka dla pieniędzy, nie dostrzega się nic nagannego, a przeciwnie – dobrego. Mówi się, lub myśli, o takich ludziach jako o sprytnych, mających głowę do interesu, potrafiących zarobić, natomiast w oszukanych widzi się zwykłych głupków. Dlaczego tak jest? – zastanawiałem się. Wydaje mi się, że to rezultat przewrócenia ocen: obecnie mniejszym wstydem (o ile w ogóle bywa odczuwany) jest oszukanie, niż bycie oszukanym. Łatwiej się ludziom przyznać do oszukania, niż do „frajerstwa”. Podobnie jest, nota bene, z przyznaniem się do nienawiści i miłości.



Coraz trudniej mi z takimi ludźmi i z ich światem, coraz bardziej mi nie po drodze z nimi. Ich systemy wartościowania i oceniania, a coraz częściej i oni sami, napawają mnie obrzydzeniem, budzą odruch ucieczki, albo przynajmniej omijania ich szerokim łukiem. Liczę miesiące do emerytury, w której upatruję sposobu na odizolowanie się od świata coraz bardziej mi obcego.

Samochód sprzedam nie tylko dla uniknięcia kontaktu z mechanikami, ale i z powodu braku możliwości jego utrzymania, schowam się w słowach, a wędrować będę tam, gdzie ludzi będzie mało.



Na koniec coś z lekka humorystycznego. To wyjątek z mojego słownika, który jest gdzieś tutaj, czyli na blogu, opublikowany. Wklejam fragment związany z samochodami.



– w.

Czy można przekręcić znaczenie najprostszego, bo jednoliterowego słowa? Można, a pokazali to niektórzy miłośnicy motoryzacji. Samochód może być w garażu, w rzece, ostatecznie w naprawie, a nawet ktoś może mieć samochód w d… Owszem, ale to nie wszystko. Otóż okazuje się, że samochód można mieć jeszcze w metaliku, w skórze, w diesel’u , można też mieć go w benzynie. Jakim sposobem? Nie wiem. Nie wiedzą tego też ludzie mający samochód w metalicznie skórzanej diesel’owskiej benzynie, ale wiedzą, że można, bo oni tak mają.
I już.


Jeśli już zmieniłem temat, dodam nową perełkę. Kilka dni temu kupiłem jajka w tekturowym pudełeczku. Na etykiecie wielkimi literami wydrukowana jest informacja, iż są to jaja wielozbożowe.

Jaja ktoś sobie robi.

Tylko patrzeć, jak będziemy kupować wieprzowinę ziemniaczaną lub otrębową, a wołowinę będziemy mieć do wyboru kiszonkową lub trawową.



Dopisek z dnia 231017

Z powodu braku czasu utarł się u mnie zwyczaj czytania książek w czasie jedzenia i w czasie przerwy w pracy. Niewiele tych minut lektury, może razem pół godziny, ale niejedną książkę w ten sposób przeczytałem. Ostatnią była „Miłość i nienawiść” Irenausa Eibl-Eibesfeldt’a. Rzecz jest z zakresu etologii, autor próbuje dojść najgłębszych przyczyn istnienia w nas agresji i nienawiści, ale też i miłości. Tak, pisałem już o tej pracy, ale tutaj chciałem zamieścić parę krótkich cytatów, ponieważ są związane z tematem mojego tekstu. Analizując czynniki utrudniające dobre stosunki międzyludzkie, autor wskazuje jedną z przyczyn:



„Rozwój od związku zindywidualizowanego do anonimowego społeczeństwa masowego, wobec którego jesteśmy niedostatecznie wyposażeni emocjonalnie.”



Hmm – zastanawiałem się – o jakie wyposażenie chodzi. Czego nam brakuje? W czym trudność? Gdy poznałem wyjaśnienia, zrozumiałem, że znając tylko jedno środowisko, te, które mnie i nas wszystkich otacza, nie mam możliwości zauważenia i docenienia różnic, zwłaszcza przy niedostatecznej wiedzy. Dalej Irenaus E-E. pisze wprost:



„W stosunku do obcych w żadnym razie nie czujemy tak silnych więzi jak w stosunku do znajomych i znaczą oni dla nas mniej, a nasza agresywność wobec nich ma słabsze hamulce.”

(…) Przede wszystkim w anonimowych zbiorowiskach czujemy się znacznie mniej związani z obcymi ludźmi niż z naszymi znajomymi: wobec obcych zachowujemy się znacznie mniej uprzejmie. Sprzeczki z nimi przebiegają w znacznie ostrzejszej formie, co szczególnie wyraźnie przejawia się w pięciu się do wyższych rang.”



Ależ tak, krzyknąłem! Te właśnie nasze cechy, a są one uwarunkowane genetycznie, nie kulturowo, są wspomnianym wyżej naszym niedostatecznym wyposażeniem emocjonalnym.

W posłowiu autor wraca do tego tematu:



„Lęk i nieufność dawniej panowały jedynie w stosunkach z członkami społeczności obcych. Dopiero jednak wraz ukształtowaniem się społeczeństw anonimowych zaczęliśmy przejawiać nieufność wobec naszych bliskich. Strach zaostrza walkę o władzę i wyklucza wszelkie względy. Wzajemne oszukiwanie się należy niemal do dobrego tonu. Tak więc powierzchowne wrażenie przemawiałoby przeciwko temu, że trwale dorośliśmy do wymagań społeczeństwa masowego.”



Oszukiwanie to niemal dobry ton…

W ten sposób, dość charakterystyczny dla mnie, bo szerokim kołem po naukowych dziedzinach, doszedłem do prawdy, jaką zna Kowalski, mimo nieznajomości etologii: należy mieć znajomego mechanika i dbać o tę znajomość, jeśli chce się mieć dobrze i niezbyt drogo naprawiony samochód.