280118
Z parkingu
przy Zakręcie Śmierci na drodze 358 żółtym szlakiem na Wysoki
Kamień via Czarna Góra. Dalej czerwonym szlakiem do Wysokiej Kopy
via Zwalisko.
Powrót tą
samą trasą.
Decyzja
wyjazdu w Góry Izerskie była wspólna: uznaliśmy, że co prawda
jazda będzie długa, ale we dwóch decyzję podjąć łatwiej niż
samemu, a i podróż milej minie. Mój towarzysz nie znał tej trasy,
ja chciałem przypomnieć sobie dawno nie widziane miejsca.
Wędrówka
była prawdziwie zimowa: zaśnieżonym szlakiem szliśmy w
zamarzającym deszczu i we mgle, przy sporym wietrze. Dali nie
zobaczyliśmy, ale nie narzekam. Byłem, gdzie być chciałem po raz
pierwszy od ośmiu lat, rozmawiałem z dawno nie widzianym kolegą i…
po prostu podobało mi się to
zimowe
włóczenie. Mój towarzysz żartując powiedział, że mogliśmy
siedzieć w ciepłym pokoju, a zdecydowaliśmy się na wstawanie w
nocy, parogodzinną jazdę i łażenie po deszczu i w zimnie.
Dlaczego? Trudne pytanie.
Dla
mnie, zimowego łazika, niesprzyjające warunki są jakby przypisane
do wędrówek, wszak o tej porze roku opady, chmury czy wiatry nie są
rzadkością, ale to spodziewanie
tylko w części tłumaczy decyzję wyjazdu i pozytywną ocenę
wyprawy.
W
złym dla mnie czasie mówię sobie, że jadąc na łazęgę uciekam
od kłopotów, od nielubianych ludzi i pracy, ale przecież wiem, że
tak tylko bywa, i to raczej rzadko. Smutek zimowego krajobrazu
przyciśniętego burymi chmurami odciska się we mnie nostalgią,
którą… chyba lubię. Może z powodu współgrania nastrojów,
może swoim wyciszeniem i nakierowaniem na słuchanie?
Czasami
myślę, że tajemnica tkwi w nierzadkim i raczej odruchowym
ujmowaniu się za słabszym, brzydszym, nieporadnym, nieudanym,
przegrywającym, niepozornym. Prędzej zbliżę się do nieudacznika
niż do człowieka, któremu wszystko się udaje, bardziej wzruszy
mnie niepozorna iglica niż ogrodowa róża, a zapłakanego dnia po
prostu mi szkoda. Z biegiem lat coraz bardziej cenię czas, a za
stracony mam dzień swoich złości, narzekań, nicnierobienia. Dzień
pozytywnie oceniony odwdzięcza się stając się dobrym dniem – i
vice versa.
Bywa,
że zwykły dzień, taki jak tysiące naszych niepamiętanych dni, pamięć zachowa wbrew spodziewaniu, niechby tylko w jednej
jego chwili, w jednym wrażeniu, widoku, myśli czy w geście. Bywa,
że dzień uznawany przez nas za wyjątkowy ginie w niepamięci, a
chwila z tego zwykłego szarego dnia trwa i jest dla nas cenna.
Będąc
poprzednio na Wysokim Kamieniu, a było to w słoneczny dzień
czerwca 2010 roku, widziałem górę, która mi się spodobała. W
wyborze dzisiejszej trasy jej wspomnienie chyba miało swój udział,
skoro namawiałem na start z parkingu przy Zakręcie Śmierci i
pójście szlakiem wiodącym przez szczyt Czarnej Góry.
Nota bene,
ten zakręt na szosie jeśli zasługuje na swoją nazwę, to chyba
tylko z powodu wypadku, do którego być może na nim doszło.
Przejeżdża się go spokojnie i bezpiecznie trzydziestką, a nawet
szybciej. W moich górach są bardziej niebezpieczne, ot, chociażby
na wschodnim podjeździe na Rząśnicką Przełęcz.
Na
Wysokim Kamieniu
jest wyjątkowa budowla, i to z paru powodów: jest prywatnym
schroniskiem (a w naszym kraju to rzadkość), które nie jest
schroniskiem, ponieważ nie można się w nim schronić, jako że
przed wieczorem jest zamykane, a właściciel jedzie sobie do swojego
schroniska w mieście. Budowla byłaby niebrzydka, gdyby nie
przytłaczająca ją okrągła baszta, a ordynarna blacha dachu na
ładnych kamiennych murach dopełnia obrazu budynku. Tuż obok
powstaje okazała wieża widokowa. Budowana jest z kamienia w stylu
wieży obronnej; może być ładna, jeśli nie zostanie sknocona przy
pracach wykończeniowych.
Na
trasie spotkaliśmy dwoje młodych ludzi, szli na dach Gór
Izerskich, a w planach mieli jeszcze dzisiaj wejść na Skopca,
najwyższy szczyt Gór Kaczawskich, chcąc w tym roku zdobyć Koronę
Gór Polski. Kiedyś też zamierzałem to zrobić, zostało mi ledwie
kilka szczytów, ale uznałem, że korona jest bardzo niewygodnym i
niepraktycznym nakryciem głowy: nie dość, że ciężka i
piłuje w czoło, to i nazbyt jest przewiewna, ale nie wykluczam
dokończenia dzieła. W czasie rozmowy dowiedziałem się o rekordzie
wynoszącym 76 godzin czasu wejścia na wszystkie szczyty. Niecałe
cztery doby. Dobry wyczyn sportowy i jako taki godny pochwały, ale
czy jest w nim coś nadto? Ideą odznaczenia PTTK zwanego „Koroną
Gór Polski” było propagowanie turystyki górskiej, więc
poznawanie gór; odznaka miała być jedną z form potwierdzenia owej
znajomości.
Odnoszę
wrażenie, że coraz więcej ludzi ogranicza ducha „Korony” do
samej litery regulaminu: wejścia na szczyt. Nie podoba mi się to,
mimo iż ludzie ci i tak są pewnego rodzaju elitą, skoro jednak idą
w góry nie ograniczając się do ich obejrzenia na googlach.
Czerwony
szlak przebiega niecały kilometr od punktu uznawanego za szczyt
Wysokiej Kopy. Piszę tak, ponieważ w zasadzie szczytu tam nie ma.
Jest zarastająca sporymi już świerkami rozległa podmokła łąka,
na której obecnie trudno dopatrzeć się najwyższego punktu.
Gdy
byłem tam kilka lat temu, świerki sięgały pasa, więc widać było
ukształtowanie terenu, teraz drzewa nas przerosły i o wejściu na
szczyt dowiadujemy się z tabliczki zawieszonej na świerku, a trafić
łatwo, ponieważ wiedzie tam wydeptana ścieżka. Ze szlaku
wszystkie ślady tam skręcały, dalej droga była dziewicza, co
można było stwierdzić z całą pewnością patrząc na zalegający
śnieg. Zwróciłem uwagę na ten szczegół, ponieważ skojarzyłem
go z tamtą parą i rozmową o szybkim zdobywaniu wszystkich szczytów
naszych gór. Przez cały dzień wędrowania moimi
górami
najczęściej nie spotykam człowieka – za wyjątkiem szlaku na
Skopiec, szczytu zaliczanego do Korony Gór Polski; tam często
widuję turystów.
Nie bardzo
wiem dlaczego odczuwam niezgodę i odrobinę obcości, skoro i ja
myślałem o koronie. Może dlatego, że nie jeździłem samochodem
jak najbliżej szczytu, jak tamci dwoje, którzy planowali pojechać
pod Przełęcz Komarnicką, a z niej na Skopca jest 30 minut w
spacerowym tempie.
Odczuwam
też samolubną radość: moje góry są bezpieczne, wszak nie ma tam
nic do zdobywania, sprawdzania czy bicia rekordów. Ludzie odfajkują
Skopiec i pójdą sobie zostawiając mnie sam na sam z Górami
Kaczawskimi.
Rozległe,
słabo zaznaczone szczyty izerskie z płytkimi dolinami między nimi
sprzyjają powstawaniu mokradeł. Wystarczy niewielka niecka ze
skalistym dnem bez odpływu wody, by w rezultacie tworzyły się
torfowiska, a przynajmniej podmokłe łąki. Wiedziałem o tym,
przecież wiedziałem, ale, gamoń, tak byłem pewny swoich butów,
że widząc przed sobą podchodzące
wodą zagłębienie w śniegu, postawiłem tam stopę.
But zagłębił się kilka centymetrów, ale gdy zrobiłem
drugi krok, usłyszałem
mlaśnięcie i teren wokół mnie błyskawicznie się podniósł.
Takie miałem wrażenie, ale wiadomo, że to ja stałem
niżej wpadłszy po
biodro, ponieważ pod grubą warstwą śniegu było podmokłe
miejsce. Na kolanie poczułem zimny okład, ale na szczęście nie
zastanawiałem się jak to miewam w zwyczaju, nie rozglądałem ani
nie analizowałem sytuacji, tylko odruchowo wbiłem pięści w śnieg
i wyrwałem się z bajora. Mając ciasno zapięte ochraniacze, w
ciągu sekundy woda nie wleje się do butów nawet jeśli sięga pod
kolana, co zdarzyło mi się sprawdzić w czasie przechodzenia
strumienia
po dnie. Zdążyłem, w bucie miałem sucho, a spodnie
na kolanie szybko wyschły.
Mgła
odebrała nam dal, ale dodała uroku skałom i lasom. Zwłaszcza
skałom: pod zapłakanym niebem, we mgle, wśród nagich i czarnych
drzew, z łachami śniegów, ich surowa uroda jak
zawsze czyni na
mnie wrażenie.
Zwróciliśmy
uwagę na liczne porosty rosnące na drzewach. Kiedyś wydawało mi
się, że są oznaką choroby drzew, teraz wiem, że jest zupełnie
inaczej: drzewom nie szkodzą, nic od nich nie biorąc i niewiele
ważąc, a ich obecność świadczy nie o chorobie, a o czystości
powietrza. Porosty rosną wszędzie, w najbardziej skrajnych
warunkach, na przykład na skałach w wysokich górach. Znoszą
siarczyste mrozy i długie susze, nie znoszą przemysłowych
zanieczyszczeń, jak na przykład tlenków siarki i azotu. Kolorowe
kępy porostów na drzewach i skałach izerskich są dowodem na duże
zmiany, jakie zaszły w naszym podejściu do przyrody od czasu
klęski ekologicznej
lat osiemdziesiątych, gdy w Górach Izerskich nie tylko prosty, ale
i bardziej od nich wytrzymałe drzewa umierały zatrute wyziewami
przemysłu. Pocieszająca jest szybkość odnawiania się
ekosystemów, wszak stoją jeszcze kikuty drzew z
tamtych lat, a wśród
nich rosną nowe drzewa na których zadomowiły się te dziwne
roślinki – dowód poprawy.
Próbowałem
zidentyfikować widziane porosty. Ładnie i trochę niesamowicie
wyglądające kępki wiszących włosów to zapewne brodaczka, ale
nie wiem jaka, natomiast szaro-niebieskawe, najczęściej widziane
porosty, to pustułka, chyba pęcherzykowata.
Ojej,
trafiłem na stronę znawców porostów (formalnie grzybów), a tych
rośnie w naszym kraju 1600 gatunków!
Rozgadałem
się, więc może na tym poprzestanę. Przecież już w niedzielę
droga doczeka się mnie, ja drogi, a spotkania z nią nie omieszkam
opisać.
Zdjęcia
porostów skopiowałem ze strony nagrzyby.pl