Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

czwartek, 8 lutego 2018

Słoneczna wędrówka

040218

Z Komarna w Górach Kaczawskich: Przełęcz Komarnicka, Ziemski Kopczyk, górne Komarno, Ogier, Kobyła, Źróbek, Przełęcz Widok, powrót do wioski niebieskim szlakiem.




Odwiedzone miejsca i góry są mi dobrze znane, byłem tam kilka razy, ale chętnie przystałem na propozycję Janka, ponieważ trasa jest jedną z najładniejszych w moich górach. Nadto jest łatwa i na niemal całej swojej długości prowadząca odkrytymi zboczami lub grzbietami, a często zmieniające się widoki są po prostu piękne. Zwłaszcza w taki dzień, jak dzisiejszy – słoneczny, bezwietrzny, z niewielką ilością świeżego śniegu i niebem tak głęboko błękitnym, jak tylko w zimie się zdarza.

Najkorzystniej zaparkować samochód na końcu wioski Komarno, wtedy jest się wysoko, blisko górskich grzbietów, i w kwadrans można dojść w miejsce idealne do oglądania wschodu słońca. 


Tylko trzeba dojechać. Wioskowa uliczka jest wąska, kręta i bardzo stroma; między pierwszymi a ostatnimi domami wioski jest ponad dwieście metrów różnicy wysokości. Parę lat temu jechałem tamtędy po świeżym śniegu, samochód ledwie się wtoczył na górę, dzisiaj nie dał rady. Mimo ostrożnego dawkowania gazu koła raz i drugi straciły przyczepność i opel stanął. Na szczęście hamulce utrzymały pojazd i mogłem zjechać nieco niżej, na szersze pobocze. Przyznam, że gdy już zgasiłem silnik, ręce mi drżały. Wieczorem asfalt ulicy był czarny, więc ze zjazdem nie było kłopotów.

Pod pierwszym szczytem byliśmy krótko po wschodzie słońca, a widoki stamtąd są na obie strony grzbietu, niemal panoramiczne. Niskie, jasne światło, świeży śnieg, kontury dalekich i coraz dalszych szczytów, a wokół nas świetlistość i radość wchodząca w nas z czystym, rześkim powietrzem. Kiedyś będąc tam w chmurny dzień zamarzyłem o posiedzeniu na brzegu drogi biegnącej opodal w ciepły i słoneczny dzień; w rok czy dwa lata później udało mi marzenie spełnić; to były dobre chwile. Są częścią mozaiki wspomnień tworzących mój własny obraz tej góry i jej okolic.
 




Wolną była dzisiejsza wędrówka, często przerywaliśmy ją patrzeniem w dal, pstrykaniem zdjęć i okrzykami radości. W tym celował Janek, kierując lustrzankę wszędzie tam, gdzie słońce namalowało coś ładnego i wykrzykując swoje oszołomienie widokami. W powietrzu wisiała delikatna mgiełka, jak to nierzadko się zdarza przy słońcu po mroźnej nocy, więc na dalekim horyzoncie, tam, gdzie Karkonosze i Izery, widoczność się zmieniała. Bywało, że w ciągu minuty odsłaniały się górskie pasma, by niewiele później ukryć się za zwiewnym woalem. Falista linia grzbietów karkonoskich biegnie dość wysoko na niebie o ile są widoczne, więc gdy zza mgiełki wyłoniły się zaśnieżone, oświetlone słońcem, Śnieżne Kotły – i tylko one – wydawały się wisieć na niebie bez połączenia z ziemią. Widok tych ogromnych formacji skalnych pojawiających się niespodziewanie zdumiewał; zatrzymywaliśmy się i w podziwie patrzyliśmy.



Szliśmy tak, jakbyśmy się umówili nie dojść. Celem, czy raczej punktem zwrotnym naszej drogi, była Przełęcz Widok, ale widoki mieliśmy przez prawie cały czas. Gdzie się śpieszyć?

Bez słów i umawiania się uznaliśmy, że nieważne gdzie dojdziemy, śpieszyć się nie będziemy, skoro każdy zakręt drogi, każdy wzgórek, odsłaniał inne widoki.

Nie cel, a droga jest ważna.

Później uświadomiłem sobie oczywistość tej sentencji – bardzo życiowej, odległej od wszelkiego filozofowania.

Do celu można nie dojść, może nie spełnić oczekiwań a nawet rozczarować, albo dać krótkotrwałą satysfakcję i poczucie niespełnienia. Do celu wiedzie droga, czasami długa, zajmująca wiele naszego czasu, trudno więc uznawać ten czas za poczekalnię naszych nadziei, ponieważ tym samym wyjmujemy go z naszego życia. Prawdziwie nasz czas to nawet nie tyle cel, co właśnie droga.

Oczywiście łatwo o takie wartościowanie gdy idzie się grzbietami kaczawskich wzgórz, dal i miłego kolegę mając za towarzyszy, ale wcale nie trudniej gdy idzie się lasem ku odległemu szczytowi góry. Czy trudniej poza świątecznym czasem wędrówek? Trudniej. Bywają okresy, gdy muszę od nowa uświadamiać sobie fakt najoczywistszy: że każdy dzień, także ten koślawy, jest mój, cenny i nie do powtórzenia. Na szczęście efekty dostrzegam. Prace te traktuję jako powinność należną sobie samemu i swojemu życiu, nie chcąc zostać u celu z pustymi rękoma.

Janku, Tobie dedykuję te myśli.

O przewodnictwie w moim wykonaniu:

Jęzor lasu schodzi nisko zboczem Trzmielowej Doliny, łatwiejsze i szybsze od jego obejścia jest przejście lasem, co robiłem kilka już razy. Pewnie wszedłem w las, a na rozstaju zatrzymałem się, bezradnie patrząc na trzy wąsko rozchodzące się drogi. Którą szedłem ostatnio? Nie pamiętając wybrałem trochę po omacku, poszliśmy i wyszliśmy dobrze, ale niezupełnie tam, gdzie planowałem. W sumie drobiazg, ale dość charakterystyczny dla mojego zapominalstwa. Dla równowagi i sprawiedliwości wspomnę te miejsca i przejścia, na które trafiałem jakbym był u siebie na podwórzu. Byłem u siebie. Będąc w tych górach, jestem coraz bardziej u siebie.

Na stoku Ogiera rośnie kępa brzóz i różany krzew – miejsce wybrane przeze mnie na spotkanie dwojga bohaterów napisanego opowiadania, więc moje, podwójnie moje miejsce; zawsze je odwiedzam będąc w pobliżu, a bywa wtedy, że fantazja miesza mi się z rzeczywistością. 


 

Nieco dalej rośnie kępa starych, pokrzywionych czereśni, drzew pamiętanych z powodu oglądanego kiedyś ich kwitnienia i widoków – Karkonoszy z jednej strony, i najpiękniejszej doliny kaczawskiej z drugiej. Pamiętam chwilę mojego zapatrzenia na odległe góry i zwieszające się nade mną ukwiecone gałęzie. Dzisiaj do brzóz i czereśni dodałem najładniejszy, najkształtniejszy i wielki głóg rosnący w pobliżu tamtych drzew. Drobiazgi, prawda? Owszem, ale wszak z nich właśnie składają się nasze obrazy, o nie zaczepia się pamięć przywołując wspomnienia, a z nimi to, co najcenniejsze: dawne wrażenia splatające się z chwilą bieżącą.

Drogi przyprószone świeżym śniegiem, a na nim iskry zapalane słońcem, daleka mgiełka rozjaśniona światłem, szczyty wzgórz coraz dalszych i coraz mniej widocznych, błękitniejących na tle błękitu, brzozowe zagajniki i znowu pijane przestrzenią dróżki, kilka rosłych świerków rozchylających ramiona niczym tancerka swoją suknię, i stok Trzmielowej Doliny wybiegającej spod konarów lipy rosnącej na brzegu lasu.

Po drugiej stronie doliny widzieliśmy Gackową, górę znaną mi i opisywaną; miałem chęć zabrać tam Janka, ale czasu mieliśmy za mało. Patrząc na jej niezalesiony stok, a widzieliśmy go z odległości trzech kilometrów, pokazywałem koledze drogę pod lasem wysadzaną bukami i samotne świerki rosnące na łące pod szczytem; nawet z tej odległości były ładne i obaj mieliśmy chęć zobaczyć je z bliska.

A dalej, dużo dalej, na stoku rudawskiej góry Jastrzębia Turnia, którą niedawno oglądaliśmy stojąc pod nią i zadzierając głowy; jeszcze dalej i wyżej kropka budynku na grani Śnieżnych Kotłów, majestatycznych nawet z kilkunastokilometrowej odległości. Nieznanymi drogami skojarzeń wspomniałem jesienny wyjazd na Roztocze sprzed dwudziestu lat i chwilę słuchania koncertu skrzypcowego Brahmsa na szczycie wzgórza. Jakby w odpowiedzi przez moment wplotły się w moje myśli najcudniejsze dźwięki skrzypiec z koncertu Beethovena.

Ta chwila wydała mi się symboliczna: dwadzieścia lat włóczenia się po polach, lasach i górach spięte dźwiękami czarodziejskich skrzypiec.

Dzień wykorzystaliśmy cały, do samochodu schodząc już po zachodzie. Minął stanowczo zbyt szybko, ale wierzę, że kiedyś nauczę się zaklęcia zatrzymującego dobry czas.













Te zdjęcia przysłał mi Janek.



Trzmielowa Dolina i Wysoczka. Dla Chomika strzałką zaznaczyłem Lipową Dolinkę. W głębi widać niebieskie od odległości Sokoliki, a jeszcze dalej majaczą Karkonosze.

piątek, 2 lutego 2018

Zimowe wejścia na ośmiotysięczniki

010218

Kiedyś widziałem w internecie zdjęcie, które tak mi się spodobało, że częstokroć wspominam go przy okazji myśli o górach. Widać było na nim sylwetkę człowieka stojącego na ostrej skale szczytowej, a wokół roztaczały się góry alpejskiego typu z dziesiątkami szczytów – aż po horyzont. Niskie słońce, ciepłe barwy, wrażenie patrzenia na cudny, bajkowy świat. Wydawało się, że ten człowiek właśnie przekroczył bramę Edenu i patrzy na dany mu przez Boga świat do podziwiania.
Właśnie, do podziwiania…
Z różnych powodów ludzie chodzą w góry, a motywy nierzadko są ze sobą splecione i chyba nie ma miłośnika gór, który dobrze wie co go ciągnie na szlak, jednakże wydaje mi się, że można pokusić się o podział przyczyn na dwie grupy różniące się dość wyraźnie. Idzie się dla piękna lub dla emocji. Tak, tak: te powody przenikają się, wiem i wspomniałem o tym wyżej, jednak podział utrzymam z powodu własnych preferencji i pamięci rozmów z ludźmi chodzącymi w góry. W skrajnych swoich przejawach linia podziału oddziela tych, którzy nie pójdą, bo niebezpieczeństwo nie podnieca ich i przeszkadza w kontemplacji, od tych ludzi, którzy potrzebują pewnej, dla siebie właściwej, dawki niebezpieczeństwa, aby wyjście w góry nabrało dla nich sensu i uroku.
Dla tych drugich naturalnym ciągiem będą wyjazdy w coraz wyższe góry.
Wiadomym jest, że wyjście w góry wymagające umiejętności wspinania się, także z użyciem specjalistycznego sprzętu, związane jest z chęcią zmierzenia się z trudnościami, z ograniczeniami naszych organizmów – i pokonania ich. Także z poczuciem satysfakcji i ze sprawdzeniem się. Pytanie, które niedawno sobie zadałem, dotyczy istnienia granic zarówno niebezpieczeństwa, jak i trudności.
Odruchowo uznaję, iż nie powinno ich być, wszak właśnie te nieistnienie miało niemały udział w osiągnięciach ludzkości, zwłaszcza w chwilach przełomowych, w zamierzeniach wyjątkowych, jednak po chwili przychodzi druga myśl – pytanie o cel, sensowność, o cenę.
Do tej pory wszystko jest dla mnie zrozumiałe i akceptowane, dalej już nie bardzo.
W spuszczeniu się w batyskafie w głębinę morską czy w wystrzeleniu w kosmos, sensowność i celowość dostrzegam mimo wielkiego niebezpieczeństwa, nie dostrzegam w zimowym wejściu na ośmiotysięcznik. W tym przedsięwzięciu widzę jedynie pragnienie bycia pierwszym, zrobienie czegoś, czego nikt jeszcze nie dokonał. Akceptowałbym i takie cele, gdybym nie dostrzegał jeszcze chęci popularności, podziwu, ilości poniesionych kciuków i zapewne też kasy, a nade wszystko gdyby nie okrutna cena. Znaczna część himalaistów umiera w górach. Wystarczyłoby przewertować internet by dowieść, iż ich ilość nie jest liczona w pojedynczych procentach, a w znacznie większej ilości.
Myślę sobie, że jeśli facet ma żyjących rodziców, ma żonę i dzieci, zwłaszcza dzieci, nie powinien szafować swoim życiem tak rozrzutnie, tak nonszalancko, jak to robią ludzie idący w zimie na ośmiotysięczniki. Myślę, że powinien pomyśleć o tych, którzy może będą narażać swoje życie idąc mu na ratunek. Jeśli obie te kwestie połączyć, ujawnia się cecha, którą widzę blisko samolubstwa.
W jaką stronę zmierza himalaizm? Inaczej pytając: gdzie himalaiści będą chodzić, gdy już wszystkie wysokie góry zaliczą w zimie? Może będą czekać na wyjątkowo silne burze śnieżne, a później licytować się szybkością wiatru i stopniami mrozu? Może opracowane będą tabele do przeliczania stopni trudności? A może ustali się top lista według czasu wejścia na wszystkie ośmiotysięczniki? Oczywiście w stylu alpejskim i w zimie, no bo co za trudność wejść tam w lecie z zakładaniem obozów...
To, co obecnie robią ci ludzie, to nie wyczyny a szaleństwo.

Niedawno czytałem o tragicznym wejściu na jeden z najwyższych szczytów (nie pomnę nazw i nazwisk, ale nie są one tutaj istotne): jeden z himalaistów został w lodowej rynnie, a że jest ona jedyną drogą w górę, uczestnicy następnych wypraw musieli iść dosłownie po nim.
Oto współczesna wersja powiedzenia o dążeniu do celu po trupach.

PS
Przedstawiłem swoje widzenie i swoją ocenę, a nie prawdę objawioną i niepodlegającą dyskusji. Jest oczywiste inne ocenianie wyczynów tych ludzi i chętnie przeczytam uzasadnienia.

czwartek, 1 lutego 2018

Dzień w Górach Izerskich

280118

Z parkingu przy Zakręcie Śmierci na drodze 358 żółtym szlakiem na Wysoki Kamień via Czarna Góra. Dalej czerwonym szlakiem do Wysokiej Kopy via Zwalisko.

Powrót tą samą trasą.



Decyzja wyjazdu w Góry Izerskie była wspólna: uznaliśmy, że co prawda jazda będzie długa, ale we dwóch decyzję podjąć łatwiej niż samemu, a i podróż milej minie. Mój towarzysz nie znał tej trasy, ja chciałem przypomnieć sobie dawno nie widziane miejsca.

Wędrówka była prawdziwie zimowa: zaśnieżonym szlakiem szliśmy w zamarzającym deszczu i we mgle, przy sporym wietrze. Dali nie zobaczyliśmy, ale nie narzekam. Byłem, gdzie być chciałem po raz pierwszy od ośmiu lat, rozmawiałem z dawno nie widzianym kolegą i… po prostu podobało mi się to zimowe włóczenie. Mój towarzysz żartując powiedział, że mogliśmy siedzieć w ciepłym pokoju, a zdecydowaliśmy się na wstawanie w nocy, parogodzinną jazdę i łażenie po deszczu i w zimnie. Dlaczego? Trudne pytanie.

Dla mnie, zimowego łazika, niesprzyjające warunki są jakby przypisane do wędrówek, wszak o tej porze roku opady, chmury czy wiatry nie są rzadkością, ale to spodziewanie tylko w części tłumaczy decyzję wyjazdu i pozytywną ocenę wyprawy.

W złym dla mnie czasie mówię sobie, że jadąc na łazęgę uciekam od kłopotów, od nielubianych ludzi i pracy, ale przecież wiem, że tak tylko bywa, i to raczej rzadko. Smutek zimowego krajobrazu przyciśniętego burymi chmurami odciska się we mnie nostalgią, którą… chyba lubię. Może z powodu współgrania nastrojów, może swoim wyciszeniem i nakierowaniem na słuchanie?

Czasami myślę, że tajemnica tkwi w nierzadkim i raczej odruchowym ujmowaniu się za słabszym, brzydszym, nieporadnym, nieudanym, przegrywającym, niepozornym. Prędzej zbliżę się do nieudacznika niż do człowieka, któremu wszystko się udaje, bardziej wzruszy mnie niepozorna iglica niż ogrodowa róża, a zapłakanego dnia po prostu mi szkoda. Z biegiem lat coraz bardziej cenię czas, a za stracony mam dzień swoich złości, narzekań, nicnierobienia. Dzień pozytywnie oceniony odwdzięcza się stając się dobrym dniem – i vice versa.

Bywa, że zwykły dzień, taki jak tysiące naszych niepamiętanych dni, pamięć zachowa wbrew spodziewaniu, niechby tylko w jednej jego chwili, w jednym wrażeniu, widoku, myśli czy w geście. Bywa, że dzień uznawany przez nas za wyjątkowy ginie w niepamięci, a chwila z tego zwykłego szarego dnia trwa i jest dla nas cenna.



Będąc poprzednio na Wysokim Kamieniu, a było to w słoneczny dzień czerwca 2010 roku, widziałem górę, która mi się spodobała. W wyborze dzisiejszej trasy jej wspomnienie chyba miało swój udział, skoro namawiałem na start z parkingu przy Zakręcie Śmierci i pójście szlakiem wiodącym przez szczyt Czarnej Góry.


Nota bene, ten zakręt na szosie jeśli zasługuje na swoją nazwę, to chyba tylko z powodu wypadku, do którego być może na nim doszło. Przejeżdża się go spokojnie i bezpiecznie trzydziestką, a nawet szybciej. W moich górach są bardziej niebezpieczne, ot, chociażby na wschodnim podjeździe na Rząśnicką Przełęcz.

Na Wysokim Kamieniu jest wyjątkowa budowla, i to z paru powodów: jest prywatnym schroniskiem (a w naszym kraju to rzadkość), które nie jest schroniskiem, ponieważ nie można się w nim schronić, jako że przed wieczorem jest zamykane, a właściciel jedzie sobie do swojego schroniska w mieście. Budowla byłaby niebrzydka, gdyby nie przytłaczająca ją okrągła baszta, a ordynarna blacha dachu na ładnych kamiennych murach dopełnia obrazu budynku. Tuż obok powstaje okazała wieża widokowa. Budowana jest z kamienia w stylu wieży obronnej; może być ładna, jeśli nie zostanie sknocona przy pracach wykończeniowych.




Na trasie spotkaliśmy dwoje młodych ludzi, szli na dach Gór Izerskich, a w planach mieli jeszcze dzisiaj wejść na Skopca, najwyższy szczyt Gór Kaczawskich, chcąc w tym roku zdobyć Koronę Gór Polski. Kiedyś też zamierzałem to zrobić, zostało mi ledwie kilka szczytów, ale uznałem, że korona jest bardzo niewygodnym i niepraktycznym nakryciem głowy: nie dość, że ciężka i piłuje w czoło, to i nazbyt jest przewiewna, ale nie wykluczam dokończenia dzieła. W czasie rozmowy dowiedziałem się o rekordzie wynoszącym 76 godzin czasu wejścia na wszystkie szczyty. Niecałe cztery doby. Dobry wyczyn sportowy i jako taki godny pochwały, ale czy jest w nim coś nadto? Ideą odznaczenia PTTK zwanego „Koroną Gór Polski” było propagowanie turystyki górskiej, więc poznawanie gór; odznaka miała być jedną z form potwierdzenia owej znajomości.

Odnoszę wrażenie, że coraz więcej ludzi ogranicza ducha „Korony” do samej litery regulaminu: wejścia na szczyt. Nie podoba mi się to, mimo iż ludzie ci i tak są pewnego rodzaju elitą, skoro jednak idą w góry nie ograniczając się do ich obejrzenia na googlach.

Czerwony szlak przebiega niecały kilometr od punktu uznawanego za szczyt Wysokiej Kopy. Piszę tak, ponieważ w zasadzie szczytu tam nie ma. Jest zarastająca sporymi już świerkami rozległa podmokła łąka, na której obecnie trudno dopatrzeć się najwyższego punktu.





Gdy byłem tam kilka lat temu, świerki sięgały pasa, więc widać było ukształtowanie terenu, teraz drzewa nas przerosły i o wejściu na szczyt dowiadujemy się z tabliczki zawieszonej na świerku, a trafić łatwo, ponieważ wiedzie tam wydeptana ścieżka. Ze szlaku wszystkie ślady tam skręcały, dalej droga była dziewicza, co można było stwierdzić z całą pewnością patrząc na zalegający śnieg. Zwróciłem uwagę na ten szczegół, ponieważ skojarzyłem go z tamtą parą i rozmową o szybkim zdobywaniu wszystkich szczytów naszych gór. Przez cały dzień wędrowania moimi górami najczęściej nie spotykam człowieka – za wyjątkiem szlaku na Skopiec, szczytu zaliczanego do Korony Gór Polski; tam często widuję turystów.

Nie bardzo wiem dlaczego odczuwam niezgodę i odrobinę obcości, skoro i ja myślałem o koronie. Może dlatego, że nie jeździłem samochodem jak najbliżej szczytu, jak tamci dwoje, którzy planowali pojechać pod Przełęcz Komarnicką, a z niej na Skopca jest 30 minut w spacerowym tempie.

Odczuwam też samolubną radość: moje góry są bezpieczne, wszak nie ma tam nic do zdobywania, sprawdzania czy bicia rekordów. Ludzie odfajkują Skopiec i pójdą sobie zostawiając mnie sam na sam z Górami Kaczawskimi.

Rozległe, słabo zaznaczone szczyty izerskie z płytkimi dolinami między nimi sprzyjają powstawaniu mokradeł. Wystarczy niewielka niecka ze skalistym dnem bez odpływu wody, by w rezultacie tworzyły się torfowiska, a przynajmniej podmokłe łąki. Wiedziałem o tym, przecież wiedziałem, ale, gamoń, tak byłem pewny swoich butów, że widząc przed sobą podchodzące wodą zagłębienie w śniegu, postawiłem tam stopę. But zagłębił się kilka centymetrów, ale gdy zrobiłem drugi krok, usłyszałem mlaśnięcie i teren wokół mnie błyskawicznie się podniósł. Takie miałem wrażenie, ale wiadomo, że to ja stałem niżej wpadłszy po biodro, ponieważ pod grubą warstwą śniegu było podmokłe miejsce. Na kolanie poczułem zimny okład, ale na szczęście nie zastanawiałem się jak to miewam w zwyczaju, nie rozglądałem ani nie analizowałem sytuacji, tylko odruchowo wbiłem pięści w śnieg i wyrwałem się z bajora. Mając ciasno zapięte ochraniacze, w ciągu sekundy woda nie wleje się do butów nawet jeśli sięga pod kolana, co zdarzyło mi się sprawdzić w czasie przechodzenia strumienia po dnie. Zdążyłem, w bucie miałem sucho, a spodnie na kolanie szybko wyschły.

Mgła odebrała nam dal, ale dodała uroku skałom i lasom. Zwłaszcza skałom: pod zapłakanym niebem, we mgle, wśród nagich i czarnych drzew, z łachami śniegów, ich surowa uroda jak zawsze czyni na mnie wrażenie.

Zwróciliśmy uwagę na liczne porosty rosnące na drzewach. Kiedyś wydawało mi się, że są oznaką choroby drzew, teraz wiem, że jest zupełnie inaczej: drzewom nie szkodzą, nic od nich nie biorąc i niewiele ważąc, a ich obecność świadczy nie o chorobie, a o czystości powietrza. Porosty rosną wszędzie, w najbardziej skrajnych warunkach, na przykład na skałach w wysokich górach. Znoszą siarczyste mrozy i długie susze, nie znoszą przemysłowych zanieczyszczeń, jak na przykład tlenków siarki i azotu. Kolorowe kępy porostów na drzewach i skałach izerskich są dowodem na duże zmiany, jakie zaszły w naszym podejściu do przyrody od czasu klęski ekologicznej lat osiemdziesiątych, gdy w Górach Izerskich nie tylko prosty, ale i bardziej od nich wytrzymałe drzewa umierały zatrute wyziewami przemysłu. Pocieszająca jest szybkość odnawiania się ekosystemów, wszak stoją jeszcze kikuty drzew z tamtych lat, a wśród nich rosną nowe drzewa na których zadomowiły się te dziwne roślinki – dowód poprawy.

Próbowałem zidentyfikować widziane porosty. Ładnie i trochę niesamowicie wyglądające kępki wiszących włosów to zapewne brodaczka, ale nie wiem jaka, natomiast szaro-niebieskawe, najczęściej widziane porosty, to pustułka, chyba pęcherzykowata.

Ojej, trafiłem na stronę znawców porostów (formalnie grzybów), a tych rośnie w naszym kraju 1600 gatunków!

Rozgadałem się, więc może na tym poprzestanę. Przecież już w niedzielę droga doczeka się mnie, ja drogi, a spotkania z nią nie omieszkam opisać.




Zdjęcia porostów skopiowałem ze strony nagrzyby.pl













wtorek, 23 stycznia 2018

Dżentelmen i kobiety


230118

Parę zdań o mojej ostatniej lekturze, powieści „Dżentelmen w Moskwie” autorstwa Amora Towles’a.



W ostatnich latach coraz mniej czytam powieści, niewielką ilość swojego wolnego czasu poświęcając raczej pozycjom popularyzującym naukę lub starym tekstom, bardzo starym.

Gdy zastanawiam się nad takimi swoimi wyborami dochodzę do wniosku, iż głównym powodem jest brak czasu i pragnienie jego najtreściwszego wypełnienia. O ile powieść nie zaciekawi fabułą, o ile nie zwiążę się emocjonalnie z jej bohaterami, muszę przebijać się przez strony opisujące tło – powieściowy świat z jego wyglądem aż do szczegółów w rodzaju opisu domów czy ubrań, żeby dojść do miejsc istotnych, wnoszących coś znaczącego nie tylko do fabuły, ale i do mojej wiedzy o świecie rzeczywistym, którą – mam taką nadzieję – przekaże mi autor snując swoją opowieść.

Nie zawsze to się zdarza, raczej tylko w dobrych książkach, ale nawet gdy taką czytam, odczuwam coraz większą chęć pominięcia tych wszystkich ruchów pędzla tworzących tło głównej postaci i skupić się na niej samej; coraz bardziej szkoda mi czasu na tak obszerną formę wypowiedzi twórcy, jaką jest klasyczna powieść.

Zacząłem czytać „Księgi Jakubowe” Olgi Tokarczuk, i uznając powieść za świetnie napisaną, a autorkę za pisarkę dużego formatu, książkę odłożyłem dotarłszy do siedemdziesiątej strony.

Dlaczego więc przeczytałem „Dżentelmena w Moskwie”? Pierwszym powodem było poczucie… może nie obowiązku, raczej powinności. Otóż książkę otrzymałem do biblionetkowego Mikołaja, i uznałem, że na tym portalu najwłaściwszą formą podziękowania za prezent będzie opublikowanie swojego tekstu o książce. Drugi powód pojawił się sam w czasie czytania: fabuła zaciekawiła mnie, a i forma oraz sposób jej prowadzenia zachęcały do czytania. Było więc zwyczajnie – tak, jak bywa z dobrze napisanymi książkami.



O nadrzędnej wartości naszego wnętrza w życiu pisano już, a to przesłanie, ta myśl, jest może i najważniejsza w powieści, jednak skupię się na dwóch innych przesłaniach, czy raczej obrazach, które na mnie także zrobiły wrażenie. Pierwszy już w tytule jest sugerowany: zachowanie się arystokraty i dżentelmena w codziennych sytuacjach, w kontaktach z ludźmi spoza arystokracji. Obraz, trzeba przyznać, ładnie namalowany, mimo odrobiny idealizacji, ale to tylko moje wrażenie, przy którym nie będę się upierać. Oczywiście odruchowo siebie podstawiałem w miejsce tytułowego dżentelmena, jednakże porównania nie wypadały dla mnie zbyt dobrze, do czego ze wstydem się przyznaję.

Drugim przesłaniem jest wołanie o pamięć milionów istnień ludzkich okrutnie i jakże często bezsensownie, najzupełniej niepotrzebnie złamanych, zniszczonych, sponiewieranych w komunistycznej Rosji. Po lekturze nie tylko „Archipelagu GUŁag” Sołżenicyna mam pewne pojęcie o tym wszystkim, co się działo pod rządami komunistów w Związku Radzieckim, jednakże tutaj zadziałała zwykła ludzka cecha powodująca emocjonalnie silniejszy odbiór wiedzy o losie konkretnych osób, niechby pojedynczych, niechby nawet fikcyjnych, jednak w powieści nakreślonych wprawną ręką, niż precyzyjne co prawda fakty o martyrologii milionów, ale tym sposobem pozbawione indywidualnych rysów i losów.

Oto moje osobiste przesłanie:

Gdy słyszymy niepochlebne opinie o ludziach byłego Związku Radzieckiego, o ich dziwnych albo i dziwacznych poglądach o świecie, także o pracy i poszanowaniu własności; gdy śmiejąc się oglądamy filmiki na youtube pokazujące ich zwyczaje; gdy odczuwamy skłonność patrzenia na nich z góry, pamiętajmy o strasznych warunkach, w jakim te narody żyły przez parę pokoleń.



Gdybym na tych słowach zakończył, czytający ten tekst mógłby mieć niewłaściwe wyobrażenie o powieści, wspomnę więc jeszcze o trzech kobietach, dzięki którym życie tytułowego dżentelmena nabrało barw i sensu. Trudno byłoby rozwijać ten temat nie zdradzając tajemnic fabuły, więc powiem tylko, że właśnie kobiece (i dziewczęce) postacie przywiązały mnie do książki, a z nich zwłaszcza ostatnia, Zofia. Historia ich związku jest wzruszająca i nadzwyczaj pięknie opisana. Nie zdradzę charakteru ich wzajemnych relacji, tym bardziej finału, a jedynie pozwolę sobie przepisać niżej drobny fragment a propos i na nim zakończyć ten opis.



„Waży nie więcej niż trzynaście kilogramów, mierzy nie więcej niż metr, cały jej dobytek można zmieścić w jednej szufladzie, rzadko odzywa się niepytana, a jej serce bije nie głośniej niż serce ptaka. Więc jak to możliwe, że zajmuje aż tyle miejsca?!”


niedziela, 21 stycznia 2018

Dwie góry


140118

Sokołowiec, Dzwonkowa Droga, Sądreckie Wzgórza, Grodowa, Sokołowiec, zbocza Owczarni, Czeszki i Rakarza, wokół Skąpej, Sokołowiec.




Wybrałem moje góry i trasę z dalekimi i urozmaiconymi widokami, ponieważ na paru stronach internetowych prognozowano słoneczny dzień. Owszem, słoneczny był następny dzień, natomiast niedziela była zimna, chmurna i wietrzna. Czasami myślę, że może gdyby synoptycy zamienili swoje superkomputery na herbaciane fusy, trafność ich prognoz byłaby większa?..

W wielu miejscach Gór Kaczawskich mam miejsca z pięknymi widokami, a z reguły są one poza szlakami, nierzadko i z dala od dróg; to miejsca, o których nikt nie wie. Któż słyszał o polanie na stoku górki w niewielkim paśmie Sądreckich Wzgórz, albo o pewnym stoku na Czeszce, z którego tak ładne są widoki? Dobrze, że prawie nikt nie wie o tych i o dziesiątkach innych równie ładnych miejsc.

Dwie góry, Ostrzycę i Wielisławkę, widzieliśmy z wielu miejsc naszej trasy, z różnej odległości i z różnych stron; były naszymi wiernymi towarzyszkami. 



Czasami zaskakiwały swoją obecnością na horyzoncie, częściej były oczekiwane; bywały malutkie, z widocznymi tylko szczytami, ale i pokazywały się w pełnej swojej wielkości. Obie te góry są dla mnie wyjątkowe, a poznałem je w pierwszych dniach swoich kaczawskich wędrówek. O Wielisławce przeczytałem, jako że jest znana z powodu starego kamieniołomu na swoim zboczu z widocznymi słupami z czerwonego kamienia. Zwie się on porfirem i jest przeobrażoną magmą, a to znaczy, że także i ta góra ma w swoim rodowodzie wulkan.

Tamtego dnia pojechałem zobaczyć jej sławne Wielkie Organy Wielisławskie, a znalazłem też urocze miejsce na wschodnim zboczu. Wiele razy doznałem zdumienia, gdy widząc w oddali górę, nie poznawałem jej póki nie pokazała mi swoich organów, albo mapa nie zdradziła jej imienia. Wygląd tej góry jest zupełnie odmienny od ostrej Ostrzycy: jest wydłużona, ma dwa wierzchołki, z jednej strony niewiele się wznosi nad okoliczne pola, z drugiej, tam, gdzie ma swoje organy, jest stromą i pokaźną górą. Kiedyś drapałem się na szczyt najtrudniejszym zboczem; innego dnia stałem nad organami i trzymając się rachitycznego drzewka wychylałem się, by spojrzeć z góry na nagie urwisko. A ileż ja się naszukałem wielisławskiej jaskini, ile miałem strachu idąc w kucki jej niskim korytarzem!

Wiele moich odwiedzin, wszystkie przygody tam przeżyte, przywiązały mnie do tej góry. Ona jest moją dobrą znajomą, teraz rozpoznawaną już z daleka.

Ostrzycę zobaczyłem jadąc szarym świtem boczną szosą biegnącą u jej podnóża. Czarna swoimi lasami i bazaltem, stroma, kształtu stożka, wznosi się jakieś dwieście metrów ponad pola wokół niej, a w tamtej chwili nagle wyłoniła się z mroku i oszołomiła mnie swoim wyglądem, wielkością i tajemniczością; wydawała się zjawą nie z tego świata. Nie znałem jej nazwy, na mojej mapie nie była zaznaczona, dopiero poszukiwania w internecie pozwoliły mi poznać górę z imienia.

Widziałem ją w różnych porach dnia i przy bardzo różnej pogodzie. Któregoś śnieżnego, mroźnego i słonecznego dnia szedłem obok niej o świcie, a gdy wracając znowu byłem w jej pobliżu, słońce zachodziło. Widziałem więc ją w najpiękniejszej scenerii początku i końca zimowego dnia, ale patrzyłem na nią i w deszczu i w mglisty dzień. W tej górze jest jakaś cecha kojarząca mi się z kobiecością. Nie wiem co to ma być, ale parę razy doznawałem dziwnego wrażenia obcowania nie z górą, a z nią. Właśnie z nią.



Z dzisiejszej wędrówki mam nadzieję zapamiętać obraz widziany na szczycie odkrytej góry wznoszącej się nad Sokołowcem: nagie pole dotykało nieba rozdzielając cały widziany obraz na dwie połowy – brunatne wzgórze i biało-niebieskie zachmurzone niebo. Na tym rozległym i statycznym tle zobaczyłem Janka idącego linią horyzontu, i wierzchołek Ostrzycy wystającej samym czubkiem nad linię wzgórza. Zdawało się, że Janek idzie wprost na górę, że jeszcze chwila i wejdzie na szczyt. Kilka kroków dzieliło go od niego, gdy skręciwszy w moją stronę zszedł z horyzontu i po minucie był przy mnie, daleko od Ostrzycy.





Pewna część uroku dostrzeżonego i przeżytego przy pierwszym widzeniu (krajobrazu, rzeczy lub osoby) trwa w nas długo i wpływa na widzenie nawet po latach. W widzianej przeze mnie urodzie Ostrzycy tkwi obraz jej oszronionych świerków na tle najpiękniejszej jutrzenki, jest też moje zdumienie z chwili zobaczenia jej szarym świtem, jest wiele innych wrażeń czy skojarzeń – wspomnę tutaj pewne miejsce i osobę z Pogórza Izerskiego – które razem układają się w indywidualny, tylko mnie właściwy, obraz tej góry.

Dzisiaj próbowaliśmy uchwycić aparatami odległy widok innego górskiego zbocza z oszronionymi świerkami, a widać je było pod oknem otwartym w chmurnym niebie, przez które wylewały się strugi słonecznego światła. Oczywiście mój aparat pozostał ślepy na te subtelne i ładne, aczkolwiek surowe odcienie barw, ale nawet najlepsza lustrzanka nie uchwyciłaby mojego wspomnienia oszronionych lasów Ostrzycy widzianych w tamten słoneczny dzień zimy, a przecież to wspomnienie miało wpływ na widzenie urody oglądanego dzisiaj zbocza góry.

Z powodów podobnych związków zaciągnąłem mojego towarzysza między wzgórza na północ od Wielisławki.

Kilka lat temu niedaleko stąd wszedłem w las i trafiłem na uroczy strumień spływający dnem ciemnego jaru po stromym zboczu. Drogę zagradzały zwalone drzewa i chaszcze, przejść było trudno, więc Piekiełko, nazwa miejsca i strumienia, wydała się bardzo trafna. Tamtego dnia dotarłem do źródła, co prawda idąc obok jaru, nie jego dnem. Rozległa polana, parę dróg przecinających falujące po zboczach pola, czereśnie i zapamiętany kasztanowiec rosnące na miedzach – ładne kaczawskie widoki. Las wciska się cyplem na pole, a droga omija go zakolem. 


W tym miejscu wszedłem między drzewa i dosłownie po paru krokach znalazłem się w innym świecie: ciemnym, dzikim i trudno dostępnym. Od pierwszych metrów strumień w pełni zasługuje na swoją nazwę.

Chciałem pokazać to miejsce Jankowi; wydało mi się, że i na nim zrobiło wrażenie.

W Sokołowcu, dużej wsi kaczawskiej, są trzy pałace, a wśród nich tylko jeden wyremontowany i zamieszkały; dwa pozostałe są ruinami. Mury jeszcze stoją, dach i stropy się walą. Przy jednym z nich zrobiliśmy przerwę na posiłek. 


W pobliżu pałacu jeszcze stoją mury kilku dużych i solidnie wykonanych zabudowań gospodarczych. Można sobie wyobrazić wygląd tej posiadłości w czasach jej świetności. Analizowaliśmy możliwości uratowania budowli i ze smutkiem stwierdziliśmy, że nie ma żadnej. W nieodległej przyszłości budynki te się zawalą, gruz zostanie wywieziony lub zarośnie drzewami i zniknie ślad po miejscu, w którym ludzie żyli, kochali, martwili się i pracowali. Smutne jest umieranie domów i miejsc kiedyś pełnych życia.



Zeszliśmy nieco niżej żeby wyjść z lasu na zbocze, z którego jest wyjątkowo ładny widok. Po popatrzeniu i popstrykaniu powinniśmy wrócić na szczyt i tam skręcić w znaną mi drogę, ale nim idąc pod górę doszliśmy do rozstaju, zobaczyłem nieznany dukt odchodzący we właściwą stronę. Spróbujemy, pomyślałem i pociągnąłem za sobą Janka. Leśna droga zmieniła kierunek raz i drugi, a wkrótce okazało się, że zatacza koło. Opuściliśmy ją i trawersując zbocze poszliśmy na przełaj. Las nie był z tych najgęstszych, szło się nieźle, ale wkrótce doszliśmy do… ogrodzenia dużej szkółki leśnej. Jej dolny kraniec ginął daleko wśród gęstych zarośli, górny był widoczny i tam poszliśmy. Po kilkuset metrach wyszliśmy na brzeg lasu i na drogę, do której mieliśmy dojść, ale gdy się rozejrzałem zobaczyłem, że niewiele drogi przeszliśmy, robiąc lasem spore zakole.

Cóż, takie są skróty, można by powiedzieć. Janek chyba cichutko burczał na mnie, ale przecież niesłusznie, ponieważ pokazałem mu prawdziwie kaczawskie wędrowanie bez szlaku i bez drogi :-)










PS

Na początku szutrowej drogi wiodącej między wzgórza zobaczyliśmy wracający samochód. Skąd on wraca? – zadałem sobie pytanie pamiętając o nieprzejezdności drogi dla samochodów osobowych. Kilkaset metrów dalej dowiedzieliśmy się: przy drodze leżały dwa duże worki śmieci, a stan powierzchni worków wskazywał na ich niedawne porzucenie tutaj. Janek wyraził żal z powodu niezrobienia zdjęcia z widoczną tablicą rejestracyjną, ja uznałem, że nic by to nie dało, skoro nie widzieliśmy chwili wyrzucania śmieci. Czułem złość. Śmiecić w tak ładnym miejscu, i to nie rzuconym papierkiem, a całymi worami plastików! Ech, „porozmawiałbym” z takim barbarzyńcą. Są ludzie, których należy omijać z daleka; wśród nich są ludzie, których miejsce jest na śmietniku. Tam mogliby śmiecić do woli.



PS 2

Bohater czytanej powieści słuchał nokturnu es-dur op 9 nr 2 Szopena, ważnego dla siebie utworu, rozpoznawanego po pierwszych tonach. Czytając, bezskutecznie próbowałem przypomnieć sobie jego melodię. Dzisiaj wieczorem wysłuchałem kilku wykonań.

Oczywiście utwór jest na youtube w wielu wykonaniach, usiądźcie więc wygodnie, wyrzućcie wszystkie myśli i dajcie się poprowadzić w tęskny i pieściwy świat swoich wspomnień, marzeń i tęsknot.



PS3

Przed chwilą wróciłem z Łodzi, byłem u synowej, syna i ich córki. Ilekroć widzę wnuczkę, jest piękniejsza, a dowód przedstawiam niżej.