Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

czwartek, 4 października 2018

Nowy sezon, starzy znajomi

300918
Czernica, Babiniec via czarny szlak, Pasternik, wzgórze nad Bystrzycą, miejsce na Buczyńcu, Sołtysia Czuba, Pustak, Babiniec, Czernica.

Nie czułem entuzjazmu na myśl o wyjeździe, pierwszym przecież od półrocza, a stan ten niepokoił mnie. Opatrzyły mi się góry? A może to oznaka starzenia? Dopiero później doszedłem przyczyn: za bardzo mam wypełnione dni, brakuje mi chwil nicnierobienia i czasu na pisanie, kuszącą więc okazała się chwilowa myśl o dniu spędzonym nad klawiaturą. Oczywiście pojechałem wiedząc o późniejszym pojawieniu się żalu do siebie, zwłaszcza gdyby dzień okazał się słonecznym. Takim właśnie był. Dalekiego wschodu i zachodu słońca nie widziałem, ale tylko z powodu wybranej trasy. Nie eksperymentowałem jadąc w jedne z najpiękniejszych miejsc kaczawskich, a te widokami hojnie mi odpłaciły za zaufanie.







Na szlak wyszedłem w rękawicach, a dłonie mi marzły, jednak nim zdecydowałem się zdjąć plecak i wygrzebać z niego zapasowe, stwierdziłem, że już nie są potrzebne. Krótko później niepotrzebna okazała się bluza polarowa, następnie jeden i w końcu drugi sweter. Był słoneczny i ciepły dzień zielonej jeszcze jesieni. Tylko trawy pośpieszyły się w tym roku, drzewa natomiast przymiarki dopiero czyniły do swoich jesiennych kreacji.
Południowe stoki Babińca są bardzo rozległe, łagodne i odkryte, więc w miarę zdobywania wysokości horyzont oddala się odsłaniając kolejne góry. Gdy w odpowiednim miejscu spojrzy się za siebie, na południe, zobaczyć można drobny szczegół łatwy do przeoczenia: ponad falistą, zieloną linię niewielkich wzgórz wystaje niebieski malutki stożek, na którym przy dobrej widoczności można zobaczyć zarysy budowli. Tak oto pojawia się Śnieżka, z tego miejsca niepozorna górka, ale przy każdym kolejnym obejrzeniu się góra rośnie, windując za sobą pojawiającą się nieco później rozległą linię Karkonoszy. Bliższe góry ulegały licznym przemianom, a te, mimo iż naturalne i tyleż razy widziane, nadal potrafią ciekawić i zdumiewać, jeśli tylko da się im szansę dostrzeżenia. Góry maleją i rosną, przesuwają się względem siebie, ale też obracają wokół siebie pokazując się z innej strony i w innym towarzystwie. Czyż nie jest dziwny ten złożony, wieloraki ruch nieruchomych gór?
Wśród błyszczących rosą traw i nad nimi błyszczały drżące nitki babiego lata, w obserwatorium na Śnieżce chyba ktoś otwierał okno, puszczając aż tutaj słoneczne zajączki, nad lasem statecznie krążył kraczący kruk (co za połączenie słów!), drzewa na stoku sąsiedniej góry puszczały swoje długie cienie. Nieco później wszedłem na wielkie pole żółto kwitnącej gorczycy białej (Janku, dziękuję za identyfikację) i usłyszałem niskie i wielobrzmiące, dobiegające ze wszystkich stron, buczenie tysięcy owadów. Zatrzymałem się i słuchałem, uświadomiwszy sobie oczywisty fakt związku tego dźwięku z ciepłymi dniami; w zimie pola ucichną, a buczenie pszczół ponownie usłyszę za pół roku.
Często zatrzymuję się na szlaku i patrzę w dal lub na coś bliskiego, albo i nigdzie. Patrząc, raczej chłonę chwilę i jej atmosferę, niż obserwuję. W miarę upływu moich lat lubię takie chwile coraz bardziej. Z nich składam sobie obraz swojego dnia, tego właśnie dnia, który chciałbym uczynić wyjątkowym zapamiętaniem, ale akurat z tym różnie bywa. Coraz częściej dochodzę do wniosku, że zapamiętanie chwili nie jest zależne od mojej woli ani nawet od siły wrażeń, od podobania się. Mogę powtarzać sobie słowa podziwu i zachwytu, ale dopiero czas pokaże, czy akurat tę chwilę zapamiętam. Bywa niejako odwrotnie: drobne zdarzenie, momentalne wrażenie, niepozorny według pierwszej oceny widok, trwa we mnie latami i często budzi się przynosząc mi żywe i kolorowe wspomnienie minionych chwil.
Natura karmiła mnie. W lasach zbierałem jeżyny (przy nich wspomnienie pewnego sympatycznego Anglika, którego dawno temu nieskutecznie próbowałem nauczyć prawidłowej wymowy tego słowa), a pod starymi, niechcianymi jabłoniami napełniałem kieszeń jabłkami; część z nich była lepsza w smaku od nowych odmian.
Po drugiej stronie Babińca rośnie las, w którym kiedyś zmyliłem drogę chcąc dojść do Pasternika, wzgórza za lasem.
Mam w pamięci miejsca, które spodobały mi się i które chciałbym zobaczyć ponownie, ale nie pamiętam gdzie je widziałem. Kilka lat temu przy leśnym dukcie zobaczyłem kilka wielkich buków. Widzę je nadal, widzę skały wokół ich masywnych korzeni, czuję swój podziw dla nich, ale zapomniałem gdzie ta droga, gdzie rosną te drzewa. Ucieszyłem się niedawno w czasie przygotowywania tekstów do książki o Górach Kaczawskich, ponieważ znalazłem opis tego miejsca w przepastnym już worku moich dopisków. W tym roku odwiedzę tamte buki. Podobnie mam z lasem między Babińcem z Pasternikiem: chciałem raz jeszcze zobaczyć jego głębokie jary i omszałe skały. Udało mi się częściowo. W las wszedłem na wyczucie, jeden stromy i ciemny jar znalazłem, ale nie trafiłem do pamiętanego wysokopiennego boru świerkowego z zielonymi skałami. Wrócę tam, ponieważ analizując mapę dowiedziałem się, gdzie źle skręciłem i jak iść powinienem.
Właśnie pod Pasternikiem wszedłem w wielkie pole żółto kwitnącej gorczycy – widok warty zobaczenia.



Najpiękniejsze wzgórze Bystrzycy nie ma podanej na mapie nazwy. A może nie ma wcale? Może mieszkańcy nie odczuwają potrzeby jej nazwania? To nie spekulacje. Na drugi dzień rozmawiałem z mieszkańcem kaczawskiej wioski; zapytał, gdzie idę. Odpowiedziałem, że na Skowrona i usłyszałem pytanie:
– A co to jest?
Góra wznosiła się za jego plecami.
Cenić należy ludzi, którzy chcą wiedzieć na co patrzą, ponieważ wiedza nie tylko porządkuje świat, ale też wzbogaca go i upiększa.
Wzgórze nad Bystrzycą przyciągało mój wzrok od dawna, ale dopiero w minionym roku wszedłem na nie po raz pierwszy; dzisiaj byłem tam trzeci raz i na pewno nie ostatni. Była obiadowa pora, ciepło i słonecznie, siedziałem więc pod dębem i patrząc przed siebie rozmawiałem z żoną. Mam nadzieję na związanie się w mojej pamięci obrazów tej górki z moją małżonką.





Nie było jeszcze za późno żeby pójść dalej, więc poszedłem – jak zwykle chytry drogi w pierwszy dzień górskiego sezonu. W rezultacie w czasie dwunastu godzin przeszedłem ponad 25 km i na drugi dzień nogi miałem niemrawe. Dokładnie tak samo było rok temu, a ponieważ pamięć mam dobrą, tyle że krótką, za rok, pierwszego dnia sezonu znowu się złacham i wracać będę na drewnianych nogach. Gdzie byłem, pytacie? Chciałem sprawdzić zapamiętanie przejścia lasem do jeszcze jednego mojego miejsca. Takiego zwykłego, a niezwykłego swoim działaniem na mnie. 




Wejście w las pamiętałem, mały wyraźny dukt odnalazłem od razu, wiedziałem w którym miejscu należało skręcić między drzewa w dół stoku, ale zachciało mi się sprawdzić, dokąd ten dukt prowadzi, więc poszedłem. Drogi było coraz mniej, a coraz więcej siewek i pędów jeżyn. Wracać? Ale jeśli skręcę w lewo, wyjdę z lasu akurat na moje miejsce – kalkulowałem, trochę znając topografię okolicy. Owszem, tak było, ale najpierw musiałem dojść przez gąszcz na brzeg lasu, a gdy już tam byłem, zobaczyłem strumień płynący jarem o urwistych brzegach. Przejście znalazłem, ale skrót nie okazał się skrótem. Wiem jednak, gdzie prowadzi dukt: nigdzie, czyli w jezyny, jak mówił wspomniany Anglik.
Inną drogą doszedłem do Babińca i innym zboczem tej góry schodziłem ku wiosce. Polna droga prowadzi brzegiem lasu, niżej wpada na chwilkę w brzozowy zagajnik, tu i tam chowa się w cieniu przydrożnych drzew. Zielona, słoneczna i widokowa. Tylko z tej drogi i z żadnej innej widać trzy góry ustawione w szeregu: dwie swojskie, kaczawskie – Czernicka Góra, Stromiec – a do nich łaskawie dołącza daleka i wyniosła Śnieżka.



Gdy dzień wcześniej zadzwoniłem do właścicielki domu Konopka w Czernicy prosząc o nocleg, usłyszałem miłe i ciepłe słowa. Dziękuję Ci za nie, Bożeno. Dziękuję za miły wieczór i pyszną, kolorową kolację.










poniedziałek, 17 września 2018

O drzewach

110918
Kamping stoi w ładnym, cichym miejscu, pod jaworem. Przez otwarte drzwi widzę zielone liście prześwietlone lampą uliczną, jednak dużo już opadło, uschniętych. Moje kroki szeleszczą jesiennie, ale właśnie minął kolejny gorący i słoneczny dzień. Noc też nie jest jesienna, a ciepła i pachnąca, chociaż przyznać powinienem, iż na poły jesienne są jej zapachy.
Karuzele stoją w niewielkim parku, któremu króluje duża i ładna lipa szerokolistna. Liście ma zwinięte w trąbki, chyba wody jej brakuje. Z przyjemnością stałem przy jej pochyłym, grubaśnym pniu i gapiłem się na rozłożystą koronę.



Miałem już być w bazie, ale koniec jednego sezonu i początek drugiego przesunęły się o tydzień. Dopiero w przyszłym tygodniu będę przenosić wszystkie swoje rzeczy do zimowego pokoju i na nowo przypominać sobie, gdzie co mam schowane; na nowo będę wyrabiać odruchy sięgania we właściwą stronę po nóż czy cukier. O tydzień odwleka się ta chwila, gdy klęknę przy szafie, wybiorę dwie albo trzy pary butów górskich, przeniosę je pod fotel i siedząc zacznę uważnie oglądać, jakbym nie znał każdej ich ryski. Wiem też, że te oglądanie jest wstępem, ułatwieniem podobnym otwarciu rodzinnego albumu (kto go jeszcze ma?), ponieważ zapach tych butów, szczegóły ich wykonania, owe ryski na nich, mają przedziwny dar przenoszenia mnie daleko – na szlak.
Przez dwie godziny szukałem nazwy drzewa rosnącego w żagańskim parku. Zwróciłem uwagę na jego nietypową korę, łuszczącą się cienkimi… nie płatami, a jakby włóknami oderwanymi od tkanki pnia. Po obejrzeniu mnóstwa zdjęć poddałem się. Najbardziej podobną ma cedr czerwony, ale nie jest taka sama, no i żagańskie drzewo nie ma czerwonego odcienia, jest ciemnoszare. Żałuję, że zauważyłem je późno, ponieważ przy oglądaniu zdjęć uświadomiłem sobie, jak mało zauważyłem innych szczegółów. Właściwie wiem tylko, że igliwie ma podobne do cisowego.
Może ktoś zna ten gatunek?

130918
Za murem zauważyłem grupę brzóz, a gdy podszedłem do nich, zatrzymałem się zdziwiony, a po chwili niepewny rozpoznania gatunku. Takie liście u brzozy??
Wieczorem dowiedziałem się, że pewien biolog nazwał tę odmianę brzozy mianem strzępolistna, a nazwę łacińską ustalił na betula pendula delacarlica, przyjęła się jednak inna nazwa: betula pendula laciniata.
Szczerze powiedziawszy nie mam serca do tych zawiłości taksonomicznych, chciałem tylko widzianej brzozie przydać miano, nazwać ją, wiedzieć, na jaką patrzę. A patrzyłem długo i nie raz. W ciągu tych kilku dni w Głogowie wiele razy przechodziłem obok tych brzóz, rośnie ich trzy przy alejce łączącej lunapark z parkingiem, na którym stał mój kamping. Bywało, że widząc je w słońcu nieco inaczej niż wcześniej, wracałem po aparat by zrobić tej najzgrabniejszej, najwyższej, kolejną serię zdjęć. Pozowała mi – w co chciałbym wierzyć – nie tylko cierpliwie, ale i z przyjemnością. Myślę jednak, że moja była większa, ponieważ ta brzoza wydała mi się najładniejsza z wszystkich widzianych. Tak, wiem, wkrótce zobaczę inną, niekoniecznie odmiany laciniata, i ją mianuję księżniczką urody, ale teraz ona jest najpiękniejsza. Chciałbym zobaczyć ją jesienią, gdy przebierze się w swoją żółtą szatę, ponieważ chodzi po internecie fama o szykowności jej jesiennej kreacji.
Do szosy, którą setki razy przejeżdżałem jadąc w góry, jest w linii prostej nie więcej jak 200 metrów. Tej jesieni zboczę z trasy i odwiedzę nowo poznaną laciniatę, chociaż widzieć ją będę mógł tylko w nocy, przy świetle ulicznych lamp.




Gdy w końcu oderwałem wzrok od tej ślicznotki, w głębi skweru zauważyłem kilka brzóz już na pierwszy rzut oka różniących się od znanych betuli. Wyszukiwarka podsunęła mi setki zdjęć, ale wiadomo, że nadmiar informacji jest równie utrudniający znalezienie odpowiedzi jak jej niedobór.
Liście duże, wcale nie brzozowe, w czym podobne są te drzewa do wierzb iw, które też mają niewierzbowe liście. Podobne ma brzoza Maksymowicza, ale chyba większe, no i jej kora jest wyraźnie inna. W końcu, po wielu porównaniach i wyjaśnianiu wątpliwości, uznałem, że patrzę na Betule papyrifera, brzozy papierowe. Liście tych brzóz opisane są jako jajowate. Przeczytawszy ten opis, z latarką, jako że była już noc, poszedłem pod drzewo raz jeszcze obejrzeć liście, co dowodzi dalszych moich niepewności. Boże drogi – spojrzałem na liście – jakim cudem ten kształt kojarzy się komuś z jajkiem?? Już prędzej z potocznym wyobrażeniem serca, ale tak naprawdę kształt tych liści jest klasycznie liściasty, nie jajowaty.

Kora robi wrażenie swoim łuszczeniem i kolorystyką, w której biel ustępuje miejscami… zastanawiałem się chwilę, ale przecież to róż, blady, ale jednak róż. Wracałem do tych brzóz także z powodu koloru; i dobrze, bo blady róż pojawia się rzadko, tylko na niektórych drzewach. Na ogół jest to kolor… beżowy? Niech mnie ktoś poprawi, bom kolorystyczny ślepiec.




Przy ziemi pnie tych drzew wyglądają jakby miały założone obcisłe rajstopy albo postawione były nie na swoich korzeniach:


Na pewno gęsty las tych drzew wyglądałby wielce oryginalnie i ładnie. Wspominam tutaj czystą i gęstą brzezinę na stoku Schodów na Pogórzu Kaczawskim, obiecując sobie i tamtym brzozom powrót.

Czasami na brzozie widać cienkie jak drucik patyczki. Oto jak się one tworzą:


Na koniec żarcik. Jeśli zauważycie takie harpuny (tak je nazywam), wiedzcie, że gdzieś obok rośnie kasztanowiec, nawet jeśli leżą one wśród dębowych liści. To szypułki, na których wisiały zielone kolczaste kule z kasztanami.



Może słowo z filozofii? To proszę:

A jeżeli natrafię na jakąś przeszkodę zewnętrzną?
Nie natrafisz na taką, która by ci uniemożliwiała postępować sprawiedliwie, roztropnie i rozważnie.

Marek Aureliusz.

Ta oczywista konstatacja warta jest zapamiętania z powodu uderzającej trafności, jednak w jej wysłowieniu dostrzegam błąd stylistyczny; odpowiedź powinna brzmieć raczej tak:
Nie natrafisz na taką, która by ci uniemożliwiała postępowanie sprawiedliwe, roztropne i rozważne.

A poza tym przypominam, że nie należy kupować produktów reklamowanych.

niedziela, 9 września 2018

Wydawnictwa, platan i lunapark

080918

W ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy mozolnie i małymi krokami przygotowywałem teksty do drugiej książki. Miała być utworzona z moich dopisków, czyli tekstów o… O czym właściwie? O niczym i jednocześnie o chwilach najważniejszych dla nas – tych zwykłych, codziennych, o chwilach naszego życia, które mijają nas i przepadają w niepamięci. Czytelnicy tego bloga znają tego rodzaju teksty, ponieważ są one tutaj. Teksty te cenię wyżej od najlepszych opisów górskich wędrówek, jako że są najbardziej moje. Z trudem, czasami wielkim, wydobyte z siebie, jednakże wiem, że do łatwych nie należą. W gruncie rzeczy są elitarne w sensie małego kręgu odbiorców.

Mam z zanadrzu inne teksty, można z nich ułożyć parę książek, może nawet łatwiejszych w wydaniu, ale że te cenię najwyżej, od nich zacząłem swoje prace.

Mając gotowe teksty, zapoznałem się z ofertą wydawnictw i z opiniami o nich. Właśnie o tym chciałem napisać parę słów, ponieważ doznałem zdumienia i rozczarowania po lekturze kilku stron internetowych.

Że upada sztuka pisemnego wyrażania swoich myśli, więc tak naprawdę sztuka wyrażania siebie, wiedziałem, jednak nie wiedziałem o skali zmian i ich zakresie; o upadku także tam, gdzie zmian na gorsze być nie powinno: wśród autorów książek i ludzi zajmujących się ich wydawaniem. Zawsze wydawało mi się… inaczej: wierzyłem, że osoba pisząca, autor książki, to ktoś z elity – niekoniecznie inteligencji czy wykształcenia, ale na pewno z tego wąskiego grona ludzi potrafiących ubrać w słowa cząstkę swojego wnętrza. Teraz okazało się, że moja wiara nie bardzo przystaje do obecnej rzeczywistości.

Nie dowiedziałem się niczego o wydawnictwach, ponieważ na stronach z opiniami przeważają nieprawdziwie brzmiące skrajności: albo ktoś wynosi pod niebiosa wydawnictwo, albo inny wiesza na nim psy. Nie znalazłem opinii wyważonej, konkretnie uzasadnionej i podpisanej nazwiskiem. Czyż nie jest dziwne, że opinię pisze jakoby autor książki lub książek, czyli osoba godząca się na upublicznienie swojego nazwiska, a ukrywa się pod pseudonimem z gatunku używanego dla ukrycia siebie w internetowych rozmowach?

Znalazłem pozytywną opinię osoby, o której skądinąd wiem, że pracuje w chwalonym wydawnictwie, a nawet znalazłem czarną perełkę: dwie identyczne w każdym szczególe pochwały podpisane innym nickiem, nie nazwiskiem. Czyjaś prywatna inicjatywa, czy działanie na zlecenie wydawnictwa? Nie wiem, ale cóż mi wypada myśleć kulturze autora (a może i zleceniodawcy?), o sposobie traktowania czytelników, skoro nie wysilił się na niechby przestawienie kilku wyrazów, a po prostu bezmyślnie, manifestując swoje przywiązanie do bylejakości, wkleił ten sam tekst?…

Znalazłem też odpowiedzi wydawnictw, ale i w nich zobaczyłem sporo błędów, aczkolwiek nie we wszystkich. Więc ktoś, kto nie bardzo potrafi poprawnie napisać krótki tekst, ktoś, kto ma zwyczaj przed przecinkiem stawiać spację, albo dla odmiany nie stosować jej po przecinku, ktoś mający kłopoty ze zbudowaniem logicznie brzmiącego zdania złożonego, ma oceniać wartość tekstów innych osób??

Każdy list otrzymany od wydawnictw zaczyna się w taki sam kulfoniasty sposób: słowem „Witam”, przecinkiem, i od nowego wersetu treścią listu zaczynaną małą literą. Boże drogi, cóż to za zwyczaje w jaskini lwa? Wszak gdzie jak gdzie, ale w wydawnictwie powinny być zatrudniane osoby potrafiąca pisać listy. Wyobrażałem sobie, że jedną z umiejętności ludzi tam pracujących jest umiejętność posługiwania się słowem pisanym; teraz nie jestem tego pewny.

Właściwie już wcześniej wiedziałem, że styl tekstu, jego zgodność z normami językowymi, tak naprawdę niewielkie ma znaczenie, czasami nie ma żadnego znaczenia, ponieważ w większości przypadków decyduje nazwisko autora i ilość sprzedanych książek na Zachodzie.

No i w rezultacie mamy różne „Twarze Greya” – pewniaki gwarantujące zysk firmie wydającej książki.

Te wszystkie uwarunkowania i mechanizmy są dla mnie zrozumiałe i właściwie nie buntuję się przeciwko nim, mając je za naturalną konsekwencję rynkowej gospodarki, tylko trudno mi się pozbyć zakorzenionego we mnie obrazu wydawnictwa stojącego u wejścia do świątyń słów – księgarń i bibliotek.

Swoją propozycję wydawniczą wysłałem do wybranych wydawnictw, ale zrobiłem to niejako z rozpędu, nie bardzo mając nadzieję na pozytywną ocenę i na wydanie. Już na drugi dzień odpowiedziały mi dwa wydawnictwa wyrażając zgodę na wydanie, ale na mój koszt. Podane ceny nieba sięgają i są dla mnie niedostępne. Nawet gdyby były, raczej nie zapłaciłbym, ponieważ aż tak bardzo nie zależy mi na ukazaniu się książki, a nadto chciałbym, żeby wydawnictwo zdecydowało się ze względu na walory tekstu, a nie otrzymane pieniądze.

No i w ten sposób zamyka się krąg możliwości.



Minęła północ, czyli zaczął się ostatni dzień mojego przedostatniego sezonu w lunaparku.

W żagańskim parku zjechały się obydwa lunaparki firmy na czas Jarmarku Świętego Michała. Karuzele każdy widział, zaplecza raczej nie, zamieszczę więc kilka zdjęć przedstawiających miasteczko złożone z kilku uliczek i kilkudziesięciu pojazdów – miejsce mojego kilkudniowego pobytu. Częstokroć dziwię się sobie, jak w tym galimatiasie trafiam do mojego kampingu; czasami nie dziwię się, ponieważ błądzę uliczkami miasteczka szukając swojego mieszkania.






Parę dni temu wziąłem długą miarę i prosząc kolegę o pomoc, zmierzyłem obwód największego platana parku. Tuż przy ziemi rozdziela się na trzy pnie, a ich wspólny obwód, mierzony przy ziemi i na wysokości piersi, wynosi 870 centymetrów. Ilekroć oglądam to majestatyczne drzewo, zadziwia mnie jego długi, poziomy konar.






Jeśli już mowa o drzewach: chyba nauczyłem się rozpoznawać wiązy po obejrzeniu kory. Sprawdzam nabytą umiejętność, nie będąc jej pewny. W kącie parku, tuż przy moim kampingu, znalazłem nieznane mi drzewo iglaste o oryginalnie łuszczącej się korze. Jutro zrobię zdjęcia i spróbuję dowiedzieć się nazwy.



Na koniec najważniejsze: już za sześć dni zacznę sezon wyjazdów na swoje włóczęgi :-)


środa, 29 sierpnia 2018

Pożegnanie morza

290818
Kolejna przeprowadzka za mną – jak i tegoroczny, dwunasty już, „urlop” w Ustroniu. Cudzysłów wiadomo skąd: wszak pracowałem, aczkolwiek praca była w miarę spokojna, po raptem 70 godzin tygodniowo i bez wariacji pakowania sprzętu, nocnej jazdy w stanie silnego zmęczenia, ustawiania i łączenia wszystkiego od nowa; bez użerania się z bezczelnymi leniami i nałogowymi pijakami, nie mogąc liczyć na pomoc ze strony pracodawcy.
Wbrew spodziewaniu w niedzielne późne popołudnie dało mi się wyrwać poza ogrodzenie lunaparku. Chciałem po raz ostatni kupić swoje ulubione lody i zobaczyć morze; pożegnać je, posłuchać siebie. Chwilę odpocząć.
Gdy z lodem w ręku doszedłem do plaży i spojrzałem w dal, horyzont wydał mi się tak inny od tylekroć widzianego, że zdziwiłem się jego widzeniem. Jakbym pierwszy raz w życiu zobaczył tę idealnie równą i ostrą linię granicy wody i nieba, ów kres widzianego świata – horyzont. Pomyślałem o horyzoncie zdarzeń ludzkiego życia, poza którym jest niewiadoma; pojawiła się też myśl z gruntu proustowska, o naszym zaślepieniu spowodowanym oglądaniem czegoś wiele razy, o powierzchowności naszego postrzegania i przeżywania.








Gdy z ukontentowaniem patrzyłem na morze i horyzont, odczuwając w sobie radość przeżywania, pojawiła się kolejna myśl. Niewyrażona słowami – takie przecież one się w nas legną i dopiero później wyrażamy je słowami, co zawsze jest uproszczeniem i zubożeniem – myśl o chwili jako treści życia. Nie plany na przyszłość, nie niedziela albo inny konkretny dzień lub zdarzenia na które czekamy, a to, co dzieję się z nami tu i teraz jest realnością naszego życia, jedyną jego rzeczywistą treścią, a być powinno też pozytywną wartością.
Słońce zaszło za niską chmurkę, strzelając promieniami zza niej i ozłacając jej brzegi. Patrzyłem z przyjemnością na ten ładny widok, ale później wtrąciła się myśl o wiecznych zaległościach w pisaniu i czytaniu.
Tak, ale do zachodu brakowało 20, może nieco więcej minut, morza już w tym roku nie zobaczę, a kto wie, może nie zobaczę już wcale, więc…
Zostałem do ostatnich chwil ostatniego dnia w Ustroniu.


Owszem, nazajutrz byłem jeszcze cały dzień, wyjechałem po zachodzie słońca, ale był on już poświęcony Molochowi – lunaparkowi. Zabrałem ze sobą termos mocnej kawy, może dzięki niej udało mi się przejechać 300 kilometrów bez usypiania za kierownicą.
Do emerytury zostało mi niecałe 20 przeprowadzek. Wydaje mi się, że to bardzo dużo, ale na wiosnę licznik pokazywał ich ponad 30, a wszystkich za mną jest parę setek. Dam radę, różni dziwaczni ludzie, pijaki i szef nie zmogą mnie. Boli mnie jednak to liczenie, ponieważ mam je za sprzeniewierzenie się zasadom, które w pełni chciałbym stosować w życiu. O jednej wspomniałem wyżej: czasu nie popędzać czekając na coś, co ma nastąpić, bo życie toczy się tu i teraz. Innego nie mamy i mieć nie będziemy.