131118
Z Sokołowca na
Wygorzel, następnie przejście całej długości strumienia
Piekiełko. Szosą do Różanej, stokami Wołka i Czeszki pod
Wygorzel, następnie polami pod Nowy Kościół, okrążenie
Buczynki, powrót do Sokołowca wzdłuż strumienia Czermnica.
Przez Pogórze i
Góry Kaczawskie biegnie kilka głównych dróg, które tak naprawdę
są lokalnymi szosami łączącymi powiatowe miasta. Między nimi
rozciągnięta jest siatka bocznych, już nienumerowanych, dróg
między większymi wsiami i głównymi drogami, ale są też drogi
łącznikowe, prowadzące skrótami do tych znaczniejszych lub do
małej wioski z kilkoma domkami przycupniętymi gdzieś na uboczu.
Najładniejsze to drogi. Asfaltu mają tyle, żeby zmieścić koła
samochodu osobowego, a w swoim biegu pamiętają polne dróżki –
ich poprzedniczki – i jak one nie kłopoczą się stromością
podjazdów, ostrością swoich zakrętów czy brakiem widoczności.
Nierzadko zastanawiałem się, dlaczego taka droga wije się po
rozległej i w miarę równej płaszczyźnie pól, dlaczego akurat w
tym miejscu, niczym przecież niewyróżnionym, decyduje się na
nagły skręt o 90 stopni, którego nawet rowerem nie przejedzie się
bez znacznego zwolnienia szybkości. Szybsza jazda nimi przypomina mi
jazdę pewną karuzelą, która nieustannie podnosi się i opada, a
nie zrobi jednego nawet obrotu bez paru zniesień na boki
zmuszających do silnego trzymania się. Jednakże drogi te nierzadko
prowadzą bardzo widokowymi zakątkami, skoro nie omijają wjazdów
na strome zbocza wzgórz czy karkołomnych zjazdów w doliny, i w tym
ich urok.
Jeżdżę nimi z
przyjemnością, ale tylko przy dodatniej temperaturze. Którejś
mroźnej zimy jechałem taką drogą gdzieś pod Ostrzycą. Byłoby
nieźle, gdyby nie zatkany kanał pod jezdnią, którym normalnie
płynie strumyk. Nie mogąc płynąć pod, płynął po jezdni, a że
był mróz, utworzył się rozległy lodowy wzgórek. Udało się
przejechać tylko dlatego, że będąc spanikowany, ograniczyłem
manewry do odruchowego zaciśnięcia dłoni na kierownicy.
Jedna z takich dróg
łączy Sokołowiec Dolny z Nowym Kościołem. Przy okazji
kilkakrotnego przejeżdżania tą drogą zwróciłem uwagę na
malownicze otoczenie, a zastanawiając się nad trasą dzisiejszego
dnia uświadomiłem sobie, że tyle razy będąc w tych górach, tam
nie chodziłem. Dorzuciłem jeszcze poszwendanie się po okolicznych
wzgórzach - znanych, ale lubianych - i oto miałem plan.
Decyzję wyjazdu
podjęliśmy, ja i Janek, w przeddzień, pojechaliśmy w dzień
roboczy (w ten sposób odebrałem sobie niedzielę spędzoną w
pracy), dlatego na wszelki wypadek zabrałem ze sobą także telefon
służbowy. Wiele razy dzwonił, aż miałem chęć go wyłączyć,
ale moje poczucie obowiązkowości nie pozwoliło mi zrobić tego, co
bywa wykorzystywane w mojej pracy.
Wyruszyliśmy sporo
przed siódmą, niemal w ciemności, więc dopiero gdy byliśmy za
wsią, na zboczach wzgórz, Eos otworzyła zaspane oczęta i podeszła
do okna. Miała na sobie koszulę nocną o jaskrawych barwach płynnie
zmieniających się od ciemnej czerwieni zmieszanej z granatem, a
miejscami jakby z dodatkiem fioletu, do jaśniejącego oranżu.
Wymalowanymi wzorami natomiast jako żywo przypominała strzępy
chmurek na niebie oświetlonych od dołu niewidocznym jeszcze
słońcem. Bogini zamknęła okno nim wzeszło słońce, chyba znowu
nie była sama…
Na zachód od wsi,
między kilkoma niewielkimi wzgórzami, jest duża polana przecięta
dwoma dróżkami, ozdobiona nitkami drzew, paroma strumieniami,
falowaniem pól podchodzących ku ciemnym ścianom lasów i widokiem
nieodległej Ostrzycy. Pola wciskając się szerokim pasem na zbocze
wzgórza Wygorzel, zapraszają do poznania ich. Może słowo o
nazwie: trzymając się odwiecznych zasad tworzenia nazw miejsc
należałoby uznać, iż w tej nazwie zapisane jest wspomnienie
pożaru, który strawił lasy na tej górce. Jeśli tak było, to
najwyraźniej dawno temu, skoro śladów nie ma już żadnych, ale
też wiadomo, że słowo, ów niematerialny i zwiewny jak eter twór
człowieka, bywa trwalsze od kamieni i ludzkiej pamięci.
Na mało zaznaczonym
i zalesionym szczycie nie byłem, ale dzisiaj zaciągnąłem mojego
towarzysza na brzeg lasu bliski szczytowi, a tam zobaczyłem niebo
między drzewami. Spodziewając się otwartej przestrzeni, weszliśmy
między drzewa i po paru minutach zatrzymałem się oczarowany nagłą
zmianą widoku i jego rozległością. Mały wzgórek pokazał mi
swoje drugie, jakże odmienne, oblicze: stok góry opadał stromo w
wąską dolinę, po drugiej jej stronie pięła się ściana Dłużycy,
a wydawała się niemal pionowa. Dnem wiła się szosa, pełzały nią
malutkie samochody, a po lewej horyzont uciekał daleko, po Złotoryję
i wyraźnie widocznego Wilkołaka. Wysokość sprawdziłem na mapie:
stok opada tam 115 metrów, co na standardy kaczawskie, a już
zwłaszcza pogórzańskie, jest dużą różnicą.
Tylko dla tego
miejsca, tej chwili i tych widoków, warto było brać wolne i zrywać
się w nocy, a przecież dzień jeszcze się nie kończy –
pomyślałem, stojąc na krawędzi stromizny i gapiąc się. Mam
jeszcze jedno miejsce na swojej liście miejsc ładnych i wartych
powtórnego odwiedzenia.
Oddalaliśmy się od
tamtej bocznej dróżki, ale nie zapomniałem o niej; mieliśmy
zrobić zakole i wrócić do niej. Droga wypadała przy źródle
Piekiełka, więc nie mogłem nie zajrzeć między drzewa. Wyraźnie
wykształcony od pierwszych metrów jar strumienia był suchy.
Zszedłem niżej chcąc zobaczyć, gdzie pokaże się woda, była
dopiero ponad 100 metrów dalej. Wtedy wróciła do mnie myśl o
przejściu całego jaru. Byłem tam kilka lat temu, ale szybko
zrezygnowałem z przejścia, ponieważ iść można było tylko dnem,
a woda była zbyt głęboka. Teraz jest jej dużo mniej, więc
poszliśmy. Kilkumetrowej wysokości ściany, miejscami urwiste i
kamieniste, głęboki półmrok, kamienno-roślinny chaos, pod nogami
chlupocząca woda lub mlaskające błoto, ale zwalone drzewa nie
zagradzały tak przejścia, jak wtedy. Patrząc na ślady
stwierdziliśmy, że dnem jeżdżą motocykliści i usunięcie
zwalisk jest zapewne ich dziełem. Potwierdziłem to w drodze
powrotnej: na początku swojego biegu strumień spadał ze skalnego,
pionowego progu wysokości metra, teraz tego progu już nie ma.
Czyżby okazał się za wysoki dla tych kozaków?
Cała tamta okolica,
to znaczy zbocza Wygorzela, Czeszki i Wołka, jest zasobna w agaty,
kiedyś była tam kopalnia, teraz spotyka się dzikie wyrobiska,
dziury w ziemi kopane przez amatorów tych ozdobnych kamieni. Uderza
kontrast między ich urodą, a brzydotą miejsc wydobywania. Doły,
zryte zbocza, walające się opakowania, ziemia z wykopów osuwająca
się po zboczu, pochylone, podkopane drzewa – oto wygląd agatowych
miejsc.
Znalazłem też jaskinię wykutą w kamiennym zboczu; co
motywuje ludzi do tak ciężkiej i nie zawsze bezpiecznej pracy?
Umiłowanie kamieni czy pieniędzy? Te kamienie niewielką mają
wartość rynkową, więc może raczej fascynacja? Ale wtedy trzeba
by uznać, że ci ludzie jednocześnie są pod wrażeniem dzieła
natury i naturę ranią ryjąc dzikie wyrobiska. Nie wiem, co myśleć.
U wylotu jaru i
strumienia zarządziliśmy przerwę na posiłek, a miejsce nie było
przypadkowe. Rośnie tam kilka daglezji, drzew, którym zawsze warto
przyjrzeć się uważnie. Te są średniej grubości, mierzą
niewiele ponad pół metra, a jedną z nich uwiódł nasz swojski
buk: ona stoi skromnie, on obejmuje ją korzeniami niczym ramieniem
jakby chciał wrosnąć w nią, zespolić się w jedno drzewo z
kochanką. A może po prostu boginki tych drzew, hamadriady, mają
się ku sobie? Jeśli tak, to niech im będzie dobrze ze sobą i
niech jedna nie zostanie bez drugiej.
Listopad zubożył
kolory drzew, ale ich nie pozbawił. Wierzby jak zwykle jeszcze nie
myślą o odrzuceniu liści, brzozy i buki nadal chwalą się
kolorami ciepłej jesieni. Wydaje mi się, że w tym roku więcej
widzę kolorów na drzewach. Patrzę na osiki i mam wrażenie
widzenia ich tak ładnych po raz pierwszy. Nie wiem, czy wcześniej
nie zauważałem tych drzew, czy w tym roku rzeczywiście są
ładniejsze, czy może bardziej cenię ładne drobinki moich zbyt
szybko mijających dni.
Na zboczu Czeszki
pasły się krowy i… byk. Gdybym był sam, obszedłbym go bardzo
szerokim łukiem, ale że Janek poszedł ku niemu, poszedłem i ja,
chyba trochę chowając się za niego. Nie, stanowczo nie jestem
macho. Wolę popatrzeć na trzmiela próbującego przeżyć swój
czas.
Na tym zboczu byłem
parę razy sam, dwukrotnie z Jankiem, a powód powrotów jest
oczywisty: piękne widoki.
Okolice naszej
dróżki nie zawiodły nas. Są tam co prawda rozległe pola, ale też
wiele jest uskoków gruntu, które zostawione samym sobie zarastają
kępami drzew i krzewów, tworząc oazy gatunkowej rozmaitości, a
spotyka się i samotne drzewa nieodmiennie przyciągające wzrok.
Znaleźliśmy parę takich urokliwych zakątków, zapewne kilka
zostało do poznania. Na pewno wrócę tam, może uda się trafić na
ładniejszą pogodę. Ranek był dość pogodny, ale później
chmurzyło się coraz bardziej, a i przejrzystość powietrza malała.
Mgieł nie było, ale powietrze szarzało coraz mniej przepuszczając
światła, w końcu pora dnia i deszcz nakłoniły nas do powrotu.
Nie szliśmy
najkrótszą drogą, a szerokim łukiem, ogromnymi polami tak
charakterystycznymi dla kaczawskiego pogórza. Ilekroć wjeżdżam na
rodzinną Lubelszczyznę, zwracam uwagę na miedze oddzielające pola
szerokości dwudziestu czy trzydziestu metrów, natomiast tutaj nie
są wyjątkiem pola wielkości paruset hektarów – ogromne
przestrzenie których czasami nie można objąć wzrokiem, skoro
jedna granica jest za grzbietem wzniesienia, czyli za horyzontem,
drugą wyznacza odległy szpaler drzew ocieniających polną drogę.
Ziemia jest tam czerwona – jak resztki skał na zalesionych
szczytach łagodnych wzniesień. Kiedyś były tutaj skaliste góry,
teraz jest przewracana pługami ziemia rozległych pól – oto skala
przemian oblicza Ziemi. Ktoś powiedział, chyba nawet ja sam, że na
Ziemi nawet góry nie są wieczne, natomiast wieczne są metamorfozy
oblicza naszej planety.
W okolicy wzgórza
Buczynka byłem parę lat temu. Gdy wyszedłem z lasu, zaskoczył
mnie zmierzch. Tak mi się wydawało, ale po chwili poznałem
przyczynę narastającej ciemności: czarne chmurzyska ciągnęły
niemal po ziemi swoje paskudne cielska, obficie sypiąc na mnie
mokrym śniegiem. W jednej chwili poczułem się jak wędrowca mający
kilka dni drogi do domu; spodobało mi się to wrażenie, tamten mój
powrót do wioski, samochodu i cywilizacji. Dzisiaj było podobnie:
późne popołudnie, raczej początek zmierzchu, szare powietrze,
bure niebo, zacinający deszcz i mało widoczna zszarzała ściana
bliskiego lasu.
Taka późna, mokra
i szara godzina ma swój urok i potrafi się podobać, chociaż w jej
smakowaniu przeszkadzają drobiazgi: zmęczone nogi, niewyraźny
obraz przez zmoczone okulary, czasami myśl o powrocie do pracy. Gdy
uświadomię sobie wartość chwili – tej chwili, ale szerzej po
prostu moich chwil, zatrzymuję się i patrzę. Patrzę i słucham.
Staram się być tylko tutaj i tylko teraz.
Czasami udaje mi się
ta sztuka.
Dodam jeszcze jedno ze zdjęć otrzymanych od Janka. Dobrze oddaje nastrój tamtego świtu i wygląd okolicy. Nazwę pozostawiłem niezmienioną.