111118
W minioną niedzielę
musiałem oglądać karuzele w Niemczech. Piszę o przymusie,
ponieważ moja praca nie jest wymarzona i nie spełniam się w niej.
Inaczej mówiąc: karuzele interesują mnie tylko służbowo.
Prywatnie bardziej zainteresowała mnie przepiękna aleja pokaźnych
platanów, widziana przez chwilę w miasteczku niepamiętanej nazwy
gdzieś pod Hanowerem. Wspomniałem wtedy inną uliczkę, też cudną
budzonym wrażeniem i też oglądaną przez chwilę wiele lat temu w
Londynie. Nie zobaczę ani jednej ani drugiej, ale pamiętać będę.
Tamten widok niech będzie moim zyskiem z niedzieli spędzonej na
autostradach i przy karuzelach.
Tak się złożyło,
że w tydzień później, czyli dzisiaj, w podwójnie świąteczną
niedzielę, też większość dnia wypełnił mi widok karuzeli:
musiałem jechać z kolegą kawał drogi na festyn z karuzelą. Na
szczęście impreza skończyła się w porze obiadowej i w słoneczne
popołudnie ruszyliśmy do bazy. W drodze przez parę sekund
patrzyłem na mijanego platana. Uświadomiłem sobie, że nigdy nie
miałem okazji widzieć tego królewskiego drzewa tracącego liście,
że dzisiaj widzę je tak przybrane po raz pierwszy. Platana
widziałem w niskim słońcu, więc w najlepszym czasie, w złotej
godzinie; wyglądał zjawisko pięknie. Może dla tych paru sekund
musiałem wstać dzisiaj trzy godziny przed świtem? Może było
warto?
Będąc w domu jak
zwykle stałem przez moją biblioteką i wodziłem wzrokiem po
grzbietach książek – czynność, która u mnie przypomina
przeglądanie starych kalendarzy wypełnionych notatkami o chwilach
zwykłych dni. Z boku leżała niewielka książeczka, rozpoznałem
ją nim wzrokiem trafiłem na tytuł: „Petra” napisana przez
Marię Kruger.
To wyjątkowa dla
mnie książka z dwóch powodów. Jest jedną z tych, do których
wracam, i ani miniony czas, ani wcześniejsze lektury, nie odbierają
książce jej uroku.
Drugim powodem
mojego związku z tą książką jest rodzinna historia – pamiętana
i powtarzana w domu. Otóż mój młodszy syn, gdy ledwie zaczął
chodzić, podkradał mi z półki akurat tę książkę, nosił ją i
kartkował mówiąc, że czyta. Trwało to dość długo, ale
obchodził się z nią na tyle ostrożnie, że książka dotrwała w
całości do dzisiaj, chociaż ślady dawnego jej „czytania” są
nie tylko we mnie.
Już po pierwszych
przeczytanych zdaniach zauważyłem podobieństwo do „Dysku
olimpijskiego” Jana Parandowskiego. Autorzy obu powieści podobnie
nakreślili świat widziany oczyma bardzo młodych ludzi dopiero
wchodzących w czas dorosłości. U nich ten świat jest jak liliowy
świt najpiękniejszego dnia: powabny, pogodny, interesujący i
obiecujący nieskończoność przeżyć. Jakby czas narodzin światła
i świata. Czas, gdy wybrać można wszystkie drogi, ponieważ żadna
jeszcze nie została wybrana. Po prostu czas młodości.
Właśnie wróciłem
ze służbowego wyjazdu, wnętrze kampingu dopiero się nagrzewa, a
ja, mimo iż w drodze, walcząc z sennością, obiecałem sobie
wczesne położenie się spać, pożałowawszy przespanych godzin
opatuliłem się ciepło i sięgnąłem po laptopa.
„– Petro, Petro
– rzekł ksiądz powoli, z lekkim westchnieniem – jakże wielki
dar otrzymałaś od Boga!
Rzuciła szybkie,
nieufne spojrzenie. Takich słów nie spodziewała się.
– Człowiek
zwyczajny, kiedy patrzy na świat, widzi w nim tylko swój pożytek.
Drzewo da mu cień i owoc, słońce go ogrzeje, noc ochłodzi.
Zwierza leśnego zabije, żeby się pożywić, z rzeki zaczerpnie
wody do napicia. Ty – w słonecznym promieniu i w nocy
gwiaździstej, w biegnącej łani i w kwitnącej gruszy widzisz
piękność, która jest śladem boskiej ręki. Człowiek niektóry,
zgryziony troską tego świata, widzi dookoła samą tylko nędzę i
marność – ty, patrząc na krople deszczu na leśnym kwiecie,
doznajesz takiej pociechy jak inny, kiedy wielki skarb zyszcze.
Jeszcze inny
człowiek, patrząc na drugiego, myśli: Czyli on mi przyjaciel, czy
wróg? Albo: Czy korzyść jaką będę miał od niego? A ty myślisz:
Jacyż różnorodni są ludzie! Jakże odmienia człowieka gniew i
radość, miłość i smutek! I jakże różnie twarz ludzka odbija
te uczucia!
Przeszedł,
podniecony, parę razy po izbie i przystanął przed nią.
– Czy ty
rozumiesz, że dany ci jest dar widzenia Boga w Jego tworach? Czy
pojmujesz, dziewczyno, że modlitwy całego życia nie starczy nieraz
na to, żeby być tak blisko Boga – jak ty?"
Zwróciłem uwagę
na ten fragment powieści nie tylko z powodu uroczej wizji
nakreślonej przez autorkę, ale też wspominając wiele moich chwil,
gdy w czasie wędrówek po Sudetach przychodzi mi do głowy myśl o
podobieństwie przeżywania kontaktów z naturą do modlitwy.
Tylko czy ateista
może się modlić? A jeśli tak, to do kogo?
Chciałbym wierzyć. Znałbym odpowiedzi na te pytania.
Czy Kruger to ta autorka, która napisała o Karolci i niebieskim koraliku?
OdpowiedzUsuńAteista zdecydowanie może się modlić. Do kogo, podobnie jak Ty - nie wiem.
Są takie chwile, kiedy rozumiesz to wszystko, co Ciebie otacza, czujesz się na miejscu i pełen, skończony ( nie w znaczeniu wykończony :D). Jak malarz, gdy odkłada pędzel; jak pisarz, który stawia kropkę w pierwszej zamkniętej wersji swojego dzieła większego lub mniejszego; jak wtedy, gdy patrzysz na morze, góry, rozległe niziny lub w rozgwieżdżone niebo lub siedzisz z rodziną lub przyjaciółmi i wiesz, z całą pewnością, że to wszystko jest tak piękne, że nie umiesz tego pomieścić i nie wiesz jak na to zasłużyłeś, jak to się stało - przecież to niemożliwe. A jednak możliwe!
Ładnie napisałaś, Chomiku. Dziękuję.
UsuńGwoli ścisłości powinienem już w teście napisać o dwóch autorkach powieści – obok Kruger jest nią Halina Bielińska. Tyle że przywykłem myśleć o Kruger jako autorce i po prostu zapomniałem.
Chomiku, mógłbym pomyszkować (bo przecież nie pochomikować) po internecie i znaleźć odpowiedź, ale przyznam się do niewiedzy. Wiesz, czytanie młodzieżowych powieści, zwłaszcza przeznaczonych dla dziewcząt, zdarza mi się raczej sporadycznie. Dlaczego akurat tę czytałem, wspomniałem w tekście, a skąd się ona znalazła w domowej bibliotece, nie mam pojęcia. Czasami znajduję tam naprawdę dziwne tytuły :-)
W Twoim ujęciu modlitwą byłby zachwyt życiem i światem, i tutaj stanę obok Ciebie, ale też byłaby nią chwila spełnienia. Całkiem możliwe, skoro w naszym wspólnym, jak sądzę, rozumieniu, w takiej chwili nie byłoby nic z wynoszenia się, chyba też zwykłej satysfakcji byłoby niewiele i nie ona byłaby najważniejsza. Cóż więc? Ha! Trudno ująć w słowa ten stan duchowej lekkości i jednocześnie poczucia mocy, energii wznoszącej nas wysoko.
Jeśli stan taki byłby modlitwą, w istocie byłby dziękczynieniem Stwórcy za dar życia, ponieważ lepiej podziękować Mu nie można, jak głębokim, pozytywnym przeżywaniem otrzymanego daru.
Jeśli podstawię w miejsce Boga coś tak nieprecyzyjnego jak Los (a czy Bóg jest precyzyjnie określony?), mogę się w ten sposób modlić, jednak myślę, że takie i podobne stany ducha nie muszą mieć adresata nawet jako modlitwa.
PS
Zaraz się kładę spać, jutro wstanę o trzeciej, zabiorę Janka i pojedziemy powłóczyć się trochę. Drzewa trzymają jeszcze trochę kolorów, muszę je zobaczyć nim znikną.
Wiesz, Krzysiu, choć nazywasz siebie ateistą, to jednak personifikujesz naturę, nadając jej nieraz nadprzyrodzone właściwości. Myślę, że jest ona dla Ciebie swego rodzaju bóstwem, a idąc tym tropem, czyż rozmawiając z nią, czcząc ulubione dęby i platany, nie modlisz się?
OdpowiedzUsuńA może mój ateizm jest sprzeciwem wobec katolickiej wizji Boga?
UsuńAteizm nie jest formą materializmu w potocznym rozumieniu tego terminu, a jedynie wykluczeniem wszelkiej nadprzyrodzoności ze świata, co w żaden sposób nie zmniejsza jego urody i oddziaływania na nas, także jego poetyckości w sensie oddalenia od przyziemnej praktyczności.
Aniu, personifikacja zjawisk natury jest u mnie raczej sposobem jej przeżywania, może przez przybliżenie, uczłowieczenie. Podziwiam naturę w wielkim platanie, nie stwórcę, którego ani tu ani gdzie indziej nie znajduję.
Jednak zgadzam się z Tobą: chwila, gdy stoję pod drzewem i gapię się na nie i jest mi dobrze, jest formą modlitwy.
Chyba po prostu do Natury, jeśli już modlitwa musi mieć adresata.
Aniu, przeczytałem teraz moją odpowiedź i jestem zły na siebie. Chcę odpisać dokładnie i w miarę wyczerpująco, a czasami wychodzi mi coś takiego… mentorskiego. Bardzo Cię za to przepraszam.
UsuńNie poczułam nic mentorskiego w Twej wypowiedzi. I nie napisałam nigdzie że bóstwo utożsamiane jest z stwórcą. Zatem tak jak napisałeś Twoja rozmowa z Natură jest formą modlitwy.
UsuńDziękuję, Aniu. Szczerze dziękuję.
UsuńDla mnie nie jest ważne, kto w co wierzy albo nie wierzy, tylko jakim jest człowiekiem.
OdpowiedzUsuńCzytając Twoje kolejne posty, widzę zachwyt nad wszelkim stworzeniem, to swoista modlitwa.
Mario, dziękuję za obecność.
UsuńW ostatnie dni myślałem o modlitwach, oczywiście w związku z tematem, i doszedłem do wniosku (wspartego Waszymi słowami) że modlitwa może obywać się bez słów, będąc jedynie stanem ducha, i nie mieć jasno określonego adresata. Jednakże wiem, chociaż udowodnić nie potrafię, że gdybym wierzył, łatwiej byłoby mi wyrażać stany ducha związane z przeżywaniem dzieł natury.
Na pewno też łatwiej byłoby żyć.
Czasami chodzi mi po głowie pomysł napisania tekstu wyjaśniającego to moje ostatnie twierdzenie.
Nie do końca wiem, czym jest modlitwa. Ale gdy wchodzę do lasu, to mam wrażenie, ze wstępuję do jakiejś świątyni. Może jakiś mój pra... pra... czcił święte gaje? A może gra we mnie słowiańska dusza, która każe mi uwielbiać to wszystko co mnie otacza?
OdpowiedzUsuńSłowianie szanowali przyrodę i dla nich hańbą było zanieczyszczenie wody.
A dzisiaj...
Właśnie, Janku. Te pogardliwie nazywane pogaństwem stare wiary uczyły ludzi szacunku do natury, a współczesne religie raczej nie. Wszystko, co stworzone, ma nam służyć, jak napisano w jednej z ksiąg uznawanych za świętą. Teraz postęp, tutaj w naszym stosunku do przyrody, tworzony jest głównie w środowiskach dość odległych od religii.
UsuńKetecheci uczą, że modlitwa jest rozmową z Panem Bogiem.
UsuńA w modlitwach, w większości występują prośby i błagania.
I kiedyś, w jakimś teleturnieju, padło pytanie o liczbę próśb w modlitwie Ojcze nasz... (jest ich siedem).
A niedawno wyczytałem, że obecny papież wprowadza "rewolucję" w znanej na całym świecie modlitwie Ojcze nasz.
Prośba ...i nie wódź nas na pokuszenie...
ma być zastąpiona ...nie opuszczaj nas w pokusie...
W opinii Franciszka Bóg nie może wodzić na pokuszenie, ponieważ jest to rola szatana. Dlatego też Ojciec Święty zaproponował, aby ostatecznie we wszystkich językach modlono się słowami: „nie opuszczaj nas w pokusie”.
Nareszcie ktoś z Kościoła zauważył słowa, które powinny każdego wierzącego skłonić do zastanowienia. Wszak zgodnie z ich wymową miłujący Bóg miałby nakłaniać ludzi do złych uczynków. Jakoś nie zauważali, co według mnie dowodzi braku zastanawiania się nad sensem klepanych bezmyślnie formułek modlitewnych.
UsuńMoże jednak być gorzej. Możliwe, że zaplątali się sami w węźle nie do rozwiązania: boskiej miłości i boskiej wszechmocy. Albo jeszcze gorzej: kiedyś uznawano takie niecne działania Boga za możliwe, dlatego te słowa znalazły się w modlitwie.
No i mamy religię, która siebie mianuje religią miłości...
Ale jest postęp! Papieża już nie noszą w lektyce, od niedawna nieochrzczonych niemowlaków nie wrzucają do piekła, a teraz jeszcze oczyszczają swojego Boga z niegodziwości.
Doprawdy, religia miłości.