Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

piątek, 4 października 2019

Ostatni letni dzień

220919
O wschodzie słońca na Ostrzycy.
Później z Rząśnika na śródleśną polanę pod Łysą Górą w Sądreckich Wzgórzach, Sądrecko, krążenie po wzgórzach, fragment Dzwonkowej Drogi, przełęcz pod Sołtysią Czubą, Sądrecko, Rząśnik.

Sprecyzowanych planów na drugi dzień wędrówki nie miałem. Ot, poszwendam się po Sądreckich Wzgórzach, zdecydowałem po obejrzeniu mapy. Dopiero rano, szykując się do wyjścia, pomyślałem, że skoro jestem tak blisko Ostrzycy, to jakże ją ominąć? No i dobrze byłoby ze szczytu zobaczyć wschód słońca.
Zaparkowałem i spojrzałem na zegarek: zdążę? Na szczyt miałem niecałe dwa kilometry, ale blisko 200 metrów pod górę. Jakieś sześćdziesiąt pięter. Poszedłem szybkim krokiem, a za plecami Eos rozchylała swoje pomarańczowe i szafranowe ciuszki, nie czekając na mnie. Nie jestem sprinterem, mogę iść calutki dzień, ale w spokojnym tempie, a goniłem. W efekcie musiałem robić chwilowe przerwy dla wyrównania oddechu. Bogini całą wschodnią stronę nieba rozpaliła, tak się spieszyła, i jeszcze dopominała się pochwał. Chwaliłem ją, bo faktycznie, dzisiaj pokazała się w pełnej krasie.
W lesie było szaro, niemal ciemno. Ostatnia część szlaku wiedzie nierównymi schodami ułożonymi z bloków czarnego bazaltu, które tej szarej godzinie wydawały się bardzo ponure. Budziły myśli o podziemiach, o Pandemonium i Hadesie, ale przecież wiodły nie w dół, a w górę, ku Heliosowi i przestrzeni otwartej na światło.
Była godzina 6.35, gdy po czterdziestu minutach forsownego marszu, spocony i zziajany, stanąłem na szczycie. W pięć minut później wzeszło słońce.




Maleńki rąbek rozświetlił się na horyzoncie podzielonym na dwie odmienne części: góry były ciemnogranatowe, niebo w ciepłych barwach – od żółci, przez pomarańczowe odcienie, do seledynów i dalej głębokich błękitów. Czerwony punkcik błyskawicznie, dosłownie w oczach, wznosił się. Skalne rumowisko przede mną leciutko zabarwiło się intensywnym kolorem wschodzącego słońca, w chwilę później na skale za mną pojawił się mój cień, zrazu nikły, jednak z minuty na minutę intensywniejący. Daleko w dole długie cienie samotnych drzew przechodziły takie same przemiany. Cały rozległy widnokrąg się zmieniał. Światło, początkowo silnie barwione oranżem, mieszało się z ciemnymi barwami nocy szybko je wypierając, a jaśniejąc, traciło nasycenie. Pół godziny później góry wokół mnie, lasy i pola, zalewał potok najczystszego światła, tylko tu i ówdzie ostały się resztki białych mgieł porannych. Czułem radość patrząc, oczarowany, na świetlny spektakl. W te pierwsze minuty dnia świat wydawał się świetlisty, wszak światło go dobyło z mroku, malowało i niemal tworzyło. Wiatru nie było, w idealnej ciszy słyszałem… muchę. Spojrzawszy za dźwiękiem, zobaczyłem myszkę na skale, przez mgnienie oka patrzyliśmy na siebie.
Cisza i kolory pierwszych chwil letniego dnia...





 Przygotowując zdjęcia na blog, ponownie zwróciłem uwagę na szybkie zmiany oświetlenia. Proszę zwrócić uwagę na cienie drzew w dole, wzdłuż drogi, na zdjęciu powyżej, i na kolejnym, poniżej tych słów. Dzieli je ledwie osiem minut.




Warto było. Niechbym nawet nic już nie zobaczył i nie przeżył w tym dniu, dla tych paru chwil patrzenia na cud narodzin dnia, na wyłanianie się słońca zza horyzontu, warto było gonić pod górę, zrywać się w ciemności, jechać 150 kilometrów.
Sprawdziłem później czasy na zdjęciach: w trzy minuty od pojawienia się, słońce oderwało się od horyzontu i rozpoczęło swoją wyjątkową wędrówkę. Wszak zaczynał się ostatni dzień lata, czyli dzień przełomowy. Jutrzejsza noc będzie już odrobinę dłuższa od dnia, dzisiejszy dzień jeszcze ma malutką przewagę nad nocą.
Schodząc, zwróciłem uwagę na gołoborza. Omszałe, czarne w ciemnym lesie, wydają się niepodległe naszym prawom upływu czasu – jakby z innego świata były. Poniżej schodów szlak wiedzie lipową aleją. Drzewa są stare, pokaźnych wymiarów, ładne, swojskie, ciepłe. Widziałem je parę razy, zawsze wyobrażając  sobie te drzewa w czasie kwitnienia. Obraz urzeka barwami, zapachami i dźwiękami.

Sądreckie Wzgórza leżą poza nielicznym tutaj oznakowanymi szlakami, nie są popularne, więc pusto tam i cicho, a miejsc ładnych jest wiele – wymarzone okolice na włóczęgę.
Dzisiaj dodałem nowe miejsce do listy prawdziwie moich miejsc: zakątek na zboczu bezimiennej górki, za zabudowaniami wioski, daleko od jakichkolwiek dróg.


Siedziałem tam dłuższy czas, a takie chwile mają dla mnie wagę wyjątkową, bo przecież w zimie nie da się siedzieć dłużej niż kilka minut. Szukać też trzeba odpowiedniego pnia lub kamienia, a teraz po prostu usiadłem na trawie, wśród kwiatów. Za parę miesięcy będę sobie zazdrościł takich chwil.
Jakby dla równowagi jedno ładne miejsce straciło część uroku. Otoczona trzema zalesionymi górami spora polana była po części polem i łąką. Na środku rosło kilka świerków, które wyjątkowo tam pasowały. Nie wiem dlaczego, ale że były tam potrzebne, przekonałem się dzisiaj, widząc całą polanę zaoraną, a po świerkach nawet śladu. Stanowczo nie podoba mi się wycinanie drzew śródpolnych. 

Miałem jedynie mglisty plan zatoczenia koła pod pewną przełęcz i odwiedzenia ładnego miejsca na granicy lasu i pól, pod wychylającymi się ku słońcu konarami dębów, więc po prostu chodziłem tu i tam. Zatrzymał mnie silny zapach ciętego drewna, a później mała mirabelka skusiła swoimi owocami. Zwrócił moją uwagę zapach ziemi ornej, przenoszący mnie na lubelskie pola sprzed półwiecza. Oglądałem grusze na miedzach z małymi, złocistymi owocami (zjadłem ich kilka), widziałem też Lastka. Patrząc często na tę górę wiedziałem, że woła mnie i że wkrótce ją odwiedzę. Zatrzymałem się pod samotnymi wierzbami rosnącymi na łące i patrzyłem na wodne oczko, z którego wyrastały. Uświadomiłem sobie coraz większą rzadkość takich podmokłych miejsc.

Pierwsze znalezione kanie zostawiłem, przy następnych zdjąłem plecak. Źle się idzie bezdrożem z reklamówką, źle się dzieje grzybom w plecaku, ale nie potrafiłem ich zostawić. A czy ja muszę dojść gdziekolwiek? Tylko do samochodu o zmroku. Niewiele później stwierdziłem, że nie mam okularów. Było tak ciepło, że szedłem tylko w podkoszulku, a okulary do czytania włożyłem uchem za podkoszulek na piersi. To nie był dobry pomysł. Wypadły zapewne przy nachylaniu się. Na brzegu lasu zostawiłem za drzewem reklamówkę i zawróciłem. Czy znajdę ją wracając? Przyszło mi do głowy, że może w ten sposób nie tylko okulary stracę. Nie znalazłem ich, mimo dokładnego przeczesania dwóch kilometrów drogi bez drogi, natomiast do torby z grzybami trafiłem bez problemu. Przez dwa dni jadłem na obiad kanie. Smażyłem je na oleju, zmoczone w rozbitych i osolonych jajkach.
Siedząc na przełęczy, więc wyżej, wypatrywałem najdogodniejszego przejścia przez las zagradzający mi drogę. Wiedziałem, że z drogami w nieznanych lasach różnie bywa. Czasami wystarczy niewiele zboczyć od optymalnego kierunku, żeby przejście wydłużyło się z setek metrów do kilometrów. Wiedziałem też, że leśne dróżki mają zwyczaj znikania, albo odwrotnie: mnożenia się, a chaszcze rosną zwykle tam, gdzie wypada droga.
Niedaleko stąd jest las, przez który parę razy musiałem przejść, nim przejście poznałem na dobre, ale inne nadal potrafi mnie zaskoczyć, czyli wyprowadzić na manowce. Piszę tutaj oczywiście o przejściach bez wyraźnej drogi, na orientację, lub w plątaninie rzadko używanych leśnych dróżek.
Największe wrażenie robią na mnie lasy porastające strumienie. Zwykle woda płynie jarem, nierzadko stromym i głębokim, a ten bywa jeszcze pogłębiany wklęsłymi formami zboczy wzgórz. Wchodząc między drzewa, zostawia się na sobą jasny i rozległy przestwór pól lub łąk, a zanurza w głębokim półmroku, horyzont mając o kilka metrów, albo i na wyciągnięcie ręki. Ziemia pod uschniętymi gałęziami i badylami ucieka spod nóg, czasami kończy się małym urwiskiem, bywa wilgotna i śliska. Poza brzegiem, w gęstwinie drzew rzadko rosną krzewy, a jedynie nieliczne rośliny znoszące głębokie zaciemnienie, chociaż spotykałem gęstwiny, w których nic nie rosło, ziemia była zupełnie naga. Czasami przydałaby się maczeta do wyrąbania przejścia w splątanych gałęziach drzew – żywych i powalonych. Na samym dnie ziemia bywa podmokła, grząska i czarna, a strumień zwykle ma trudną do dostrzeżenia urodę. Płynie między gałęziami i badylami, czasami przykryty zwaliskami lub kożuchem liści, brakuje mu wodnych roślin, piasku i słonecznych refleksów, ale nadal ma to tajemnicze coś budzące myśl o odległym celu, zmierzaniu gdzieś, o drodze.
Miejsca takie mogą się podobać naturalnością i dzikością, dobrze tam widocznym nieliczącym się z niczym pędem roślin do życia. Na rozsypujących się w próchno resztkach starych drzew usadawia się nowe życie i pędzi w górę, ku słońcu.
Po co to wszystko? To pytanie pojawia się spontanicznie, a jest w nim ukryte domniemanie braku sensu i poczucie swojej wyższości, ale akurat tutaj nie ma miejsca na takie odczucia, ponieważ sens jest oczywisty i z nami dzielony: jest nim przekazanie życia dalej. Cała reszta jest dodatkiem.
Wyjście na brzeg lasu jest ciekawością dalekiego horyzontu i uśmiechem słońca. Albo uderzeniem porywistego wiatru rozpędzonego na uśpionych polach, bo i tak bywa. Jest więc odmianą, otwarciem nowej przestrzeni, czasami zaskakująco odmiennej od tej zostawionej po drugiej stronie.
Idąc polem pod słońce, zauważyłem mnóstwo nitek babiego lata leżących na grudach ziemi i lśniących srebrzyście. Widok ten zaskoczył mnie. Wcześniej wydawało mi się, że tych pajęczych nitek nie jest dużo, ot, czasami zobaczy się jedną, przez moment drżącą w powietrzu, a okazało się, że wprost przeciwnie, jest ich mnóstwo, tyle że rzadko je widzimy. Fotografię robiłem pod słońce, bo tylko wtedy były widoczne, ale przez to nie jest udana; ludzkie oczy doznają olśnienia słonecznym światłem, obiektyw aparatu raczej ślepnie.

Nitki niewiele są widoczne na zdjęciu, w rzeczywistości one lśniły – ładny widok i wyjątkowy. Staram się od tylu już lat patrzeć na świat szeroko otwartymi oczami, a okazuje się, że w zwykłym miejscu i w zwykłej chwili można zobaczyć coś po raz pierwszy w życiu. Fakt ten napawa optymizmem.

Widziałem ostatni letni wschód słońca, patrzyłem na ostatni dzień lata. Cudnie pożegnała mnie ta pani z wiankiem utkanym z kłosów, dając dwa dni prawdziwie letnie. Tę drugą panią, z rozwianymi czarnymi włosami i suknią, do której przyczepiły się kolorowe liście, panią jutro zaczynającej się pory, znam. Owszem, czasami wydaje się zołzowata, ale to nieprawda: ona po prostu bywa smutna i ma skłonność do płaczu. Ją trzeba pocieszać, a nie besztać, wtedy potrafi się cudnie uśmiechnąć, jak to kobieta.









wtorek, 1 października 2019

Rozpoczęcie sezonu

210919

Okolice Wielisławki, Zawady i Świerzawy.

Witanie gór i żegnanie lata.


Pojechałem do Sędziszowej, chcąc z bliska zobaczyć wieżę wypatrzoną na wiosnę, odwiedzić lubiane miejsca i poznać Świerzawę, miasteczko, przez które do tej pory tylko przejeżdżałem.

Zaczynało się rozwidniać, gdy zaparkowałem na początku mojej drogi pod Wielisławką. Termometr wskazywał zero stopni. Zero? Czy dobrze on działa? Uchyliłem drzwi i zaraz zamknąłem. Dobrze działa. Wypiłem kubek herbaty, założyłem rezerwowy sweter, zapiąłem się pod szyją i poszedłem.

Niebo jaśniało, a na wschodzie chwaliła się kolorami nasza swojska Jutrzenka, czyli bogini Eos. Powietrze było nieruchome i idealnie przejrzyste. Dym unoszący się z komina w wiosce szedł pionowo w górę i bardziej był pomarańczowy niż szary. Zatrzymałem się przy znanej mi jabłoni, szukałem jej owoców, nie jeden raz zbieranych dla ich smaku, ale w tym roku drzewo odpoczywało.

Bieg drogi pod górę odsuwa horyzont, zmienia wygląd gór, odsłania szczyty jeszcze przed chwilą niewidoczne: za mną, na styku nieba i ziemi, pokazał się wierzchołek jakiejś górki, chwilę dopasowywałem jej kształt do kaczawskich górek nim pojąłem, że patrzę na Śnieżkę, wyjątkowo wyraźnie dzisiaj widoczną.

Niebo jaśniało coraz bardziej, w końcu zobaczyłem przed sobą światło słońca na czubkach drzew. Obejrzałem się i zobaczyłem je zaplątane w koronach drzew na zboczu góry. Zaczynał się dzień piękny słońcem, ciepłem, zielenią, widokami i moją tutaj obecnością. Przedostatni dzień lata.

Opuściłem swoją dróżkę, jedną z najładniejszych w tych górach, i polami szedłem w stronę Gajowej. Jest tam bodajże pierwsze moje ulubione miejsce. Zbliżając się do ściany lasu na zboczu Gajowej wiedziałem, że za chwilę zobaczę dróżkę wybiegającą spomiędzy drzew na brzeg pola – miła świadomość bycia na miejscu znanymi i lubianym. Właśnie ta dróżka pojawiająca się pod dębem, jej dalszy bieg brzegiem lasu, pole opadające ku drzewom w dole, a wyżej tak liczni moi znajomi, dalej i dalej, aż po Śnieżkę, ten widok zauroczył mnie kilka lat temu. Dla tego uroku wracałem tutaj i będę wracał.

Chyba z pół godziny stałem tam, patrząc i słuchając.





Błyszczące rosą rżysko i trawy (dlaczego właściwie kropelki rosy trzymają się szczytów źdźbeł, jakby wbrew prawu ciążenia?), domki wioski pnące się po zboczu, dalekie parkotanie traktora, balon wznoszący się nad Szybowcową. Mgiełka między drzewami w dolinie, samotna brzoza cała w słońcu, błyski światła w oknach obserwatorium na Śnieżce. Widziałem je kilka razy, a zawsze przyciągają wzrok i fascynują, zawsze są efemerydami, skoro zobaczyć je można tylko przez chwilę, krótko po wschodzie słońca, w pogodny świt. Są zapowiedzią pięknego dnia.

Kiedy jestem tam, gdzie chcę być, kiedy widzę słońce, błękit nieba i zieleń drzew, mam wszystko.



W poprzednim roku wypatrzyliśmy, ja i Janek, wieżę na Zawadzie, sąsiedniej górze. Dzisiaj poszedłem tam zobaczyć z bliska budowlę. Przy okazji powiem, że spotyka się różne nazwy tej sporej górki: Zawadnia, Zawodna, Zawadna. Idę za encyklopedią używając nazwy Zawada.

Sporo się zmieniło w jej okolicy. Zbudowano kilka ścieżek rowerowych po zboczach, postawiono tablice informacyjne, no i wieżę widokową, pierwszą wieżę w Górach Kaczawskich (jeśli nie liczyć poniemieckich w Chełmach), a to wszystko przy wydatnej pomocy finansowej Unii. Z opisu dowiedziałem się, że celem inwestycji było zmniejszenie antropopresji na środowisko.

Pozwolę sobie tutaj na uwagę.

W naszym języku jeszcze funkcjonuje (zapominane już, niestety) powiedzenie o trafieniu kulą w płot, na określenie skrajnego mijania się zamierzeń i efektów. Wcześniej nie było tam ścieżek, biegł tylko jeden, mało używany, szlak pieszy. Pusto było, w miarę czysto, i cicho. Zbudowanie torów rowerowych i wieży spowoduje znaczny wzrost ilości ludzi, a tym samym nie zmniejszy, a zwiększy antropopresję, ponieważ człowiek to takie zwierzę, które pełną butelkę przytarga w góry, pusta ciąży mu okrutnie, a gdy ścieżka wyda mu się niewygodna, obok wydepcze drugą. Dobitnie widać tę jego cechę na Trójgarbie w Górach Wałbrzyskich, w związku z niedawno zbudowaną wieżą na szczycie. Właściwym działaniem dla zmniejszenia antropopresji byłoby zaoranie istniejących ścieżek i szlaków, a nie budowa nowych.

Zawada sąsiaduje z Gozdnem, małą wioską. Z odległości kilkuset metrów od pierwszego jej domu usłyszałem odgłosy dudnienia z głośników; będąc bliżej zobaczyłem, że kolumny wystawione są przed dom. Hałas przytłaczał, ale najwyraźniej tylko mnie. Wszedłem na szczyt góry, ale i tam słyszałem dudnienie. Nieco później słyszałem takie samo dudnienie na ulicy miasteczka i w parku. To nieliczące się z nikim obdarowywanie wszystkich wokół decybelami jest szaleństwem rozprzestrzeniającym się niczym zaraza.

Wieża spodobała mi się. Jest drewnianą, jednak solidną konstrukcją. Może tylko nieco za niską, ponieważ najwyższe sąsiedzkie drzewa sięgają już poziomu podłogi tarasu widokowego, ale póki drzewa ją nie przerosną, będzie zapewniała rozległy i w pełni panoramiczny widok. Jest skręcana, a naliczyłem dziesięć śrub bez nakrętek. One same nie mogły się odkręcić. Jedna ma wartość złotówki, więc nie dla pieniędzy zostały odkręcone. 





Nakrętki i dudnienie. Barbarzyństwo i głupota wymykają się próbom logicznego uzasadnienia.

Dość o tym, wróćmy na wieżę i zapomnijmy o dziwnych ludziach.

Grodziec, ostatnia góra najdalszej części Pogórza Kaczawskiego, wydawała się dzisiaj bliziutka. W idealnie przejrzystym powietrzu wszystkie góry były dzisiaj bliskie. Szosa jak nitka, samochód jak mały żuk, niemała Wielisławka jak dziecięca babka z piasku, samotne drzewa jak zawsze budzące chęć obejrzenia ich z bliska. Oczywiście zabawiałem rozpoznawaniem gór, na ogół z niezłym skutkiem, ale też zwróciłem uwagę na żółtawy odcień powietrza nad Legnicą. Cóż, bycie światowym liderem w produkcji miedzi ma swoją cenę. Z drugiej strony odległe, a jednak wyraźnie widoczne, Góry Wałbrzyskie. Gdzieś tam stoi Trójgarb ze swoją ładną wieżą, za nim Chełmiec, góra zapaskudzona krzyżem, ale zaczarowana magią wyobraźni.

Umyśliłem sobie, nie wiem dlaczego, poznać pewne niewielkie przejście przez las. Na mapie było łatwe, w praktyce nieco trudniejsze, ale dość szybko wyszedłem na rozległe pola pod Łupkową. Nic tam nie ma, ale i mnie nie było, więc poszedłem. Znalazłem niewyraźny szczyt, zwaloną osikę na której usiadłem, drgające powietrze nad rozległymi rżyskami zapomnianych pól, i – dla kontrastu – usłyszałem ostry, szybki i głośny, świst powietrza ciętego skrzydłami pary kruków. Kiedy będę chciał zaznać ciszy i samotności, wrócę tam, na Łupkową.

Świerzawa jest małym miasteczkiem, liczy niecałe trzy tysiące mieszkańców i kilka ulic. Wiele razy przejeżdżałem jej główną ulicą, nigdy nie szedłem. W swoich wędrówkach unikam miast, mało która kapliczka przydrożna zwróci moją uwagę, jednak dzisiaj spędziłem parę godzin w tym kaczawskim miasteczku, chcąc je poznać. Powód jeden: w listopadzie mam umówione spotkanie w świerzawskiej bibliotece jako autor książek o Górach Kaczawskich. A jeśli zapytają się mnie o znajomość ich miasta? – pomyślałem. Nieco je poznałem, a przyznam, że małe miasteczka mają dla mnie większy urok, niż niechby nowoczesne, ale wielkie miasta.




Kilka uroczych zaułków, parę ładniutkich kamieniczek, ale więcej zaniedbanych i odrapanych, piękny kościół romański, ślady ładnego parku, kloszard wylizujący puszkę konserwy na ławce pod kasztanowcem, pies leżący na pustej ulicy, dzieci jeżdżące na rolkach po pochyłości bocznej uliczki, senność i cisza.

Pod miasteczkiem zobaczyłem obraz widziany w tych górach wiele razy: zarastająca drzewami linia kolejowa. Moją uwagę technika przykuł most kolejowy. Stara, nitowana konstrukcja, a mimo że nieodnawiana od wielu lat, w zadziwiająco dobrym stanie. Rzadko spotyka się współczesne budowle stalowe wykonane tak starannie i z tak dobrego materiału.

Tuż przy miasteczku jest wzgórze Skowroniec, jedno z trzech „skowronkowych” wzgórz: jest spory rozległością i wysokością Skowron, jest dużo mniejsze, urocze wzgórze Skowronek. Wielkością plasuję Skowrońca pośrodku, urodą z przodu tej trójki. Wzgórze poznałem dopiero dzisiaj, bo co prawda widziałem je na mapie, ale unikałem podejrzewając, że skoro jest przy miasteczku, to albo jest zadeptane, albo ogrodzone. Myliłem się. Co prawda z jednej strony podchodzą pola pod szczyt, ale dość tam jest miejsc niezmienionych, cichych, ładnych i widokowych. Każde nowo poznane ciekawe miejsce w Górach Kaczawskich cieszy mnie, jest swoistym odkryciem i nagrodą za wierność.

Siedziałem na ukwieconej łące pod szczytem i chłonąłem urok letniego dnia: ciepła, zieleni, słońca i kwiatów.

Powietrze niemal upalne i nieruchome, bliskie bzykanie muchy, daleki szum samochodów, a wokół mnie liczne dzwonki, krwawniki i żółte ładne kwiatuszki podobne do wytarmoszonych mniszków. Jak się one nazywają? Tak często je widuję, a nie znam ich imienia. Ta niewiedza dokucza mi.



Zakolem, polami, przez wstęgi lasów, wracałem do samochodu nie chcąc iść szosą.

Dobrze mi się szło falującym polem, ale utrzymanie właściwego kierunku zmusiło mnie do wejścia w las. Jak się spodziewałem, rósł nad ciemnym jarem. Stromym zboczem zszedłem na dno, przekroczyłem suche łożysko strumienia, i po paru minutach wyszedłem na otwartą przestrzeń. Rozejrzałem się i doznałem zdumienia: byłem na tej samej stronie! Jakże to? Przecież przekroczyłem strumień! Zawróciłem, a nim zagłębiłem się w gąszcz, spojrzałem na niskie już słońce ustalając kierunek. Między drzewami było jednak niewidoczne, szedłem sumując meandry swojej drogi. Wyszedłszy na pole, zobaczyłem dwa samotnie rosnące drzewa. Przed wejściem w las nie widziałem ich, a to znaczy, że tym razem udało mi się przejść.

Szedłem mając przed sobą Skąpą. Po paru minutach marszu dotarło do mnie, że tę górę powinienem mieć po lewej. Skręciłem i wydłużyłem krok, co jest u mnie oznaką niepewności drogi. Na wprost miałem las, polna droga wchodziła między drzewa, ale że prowadziła w dobrą stronę, wszedłem i ja. Będąc przy ostatnich drzewach, z ulgą zobaczyłem mój samochód: stał kilometr dalej, a szedłem wprost na niego. Nie zabłądziłem więc, ale zadowolony z siebie nie byłem. Taki błąd, taka niepewność, nie powinny się mi zdarzyć.

Wszak dzisiaj byłem po raz sto czterdziesty w tych górach.

Przyjechałem na dwa dni, a nocleg miałem umówiony Proboszczowie. Cieszyłem się na myśl o spotkaniu gospodyni mając dla niej prezent: książkę z zaznaczonymi miejscami, w których piszę o jej Zaczarowanym Ogrodzie.

















A tutaj zdjęcie żółtego wytarmoszonego kwiatka. Czyż nie jest ładniutki?



PS

Parę zdań o używaniu angielskich słów w naszym języku w związku z tablicami informacyjnymi pod Zawadą.

W publicznych wypowiedziach czasami pojawiają obcojęzyczne słowa, stają się modne i powszechnie używane, nierzadko błędnie. Typowym przykładem jest rewitalizacja. Pomalują ściany domu, zasadzą wokół drzewka, i krzyczą o rewitalizacji. Otóż tym wszystkim, którzy bezmyślnie małpują słowa im nieznane a modne, chcę tutaj powiedzieć, że rewitalizacja jest przywróceniem do życia, a nie zwykłym remontem. Jeśli ktoś kupi rozlatujący się, pusty pałac, wyremontuje go i zacznie używać, wtedy będzie mógł powiedzieć o rewitalizacji, wszak budowlę przywrócił do życia. Pomalowanie fasady jest drobnym remontem, a nie przywróceniem do życia.

Samo słowo nie podoba mi się. Czyż nie ładniej by brzmiało powiedzenie właściciela tego przykładowego pałacu, że przywrócił go do życia, a nie rewitalizował?

Niewłaściwe jest używanie w języku nienaukowym wyrażeń obcojęzycznych, jeśli nasz język doskonale sobie radzi bez zapożyczeń. Może poza zadomowionymi wyrażeniami, jak na przykład vice versa czy a propos, ale to nieliczne wyjątki. Poza nimi wiatrówka jest wiatrówką, nie windstopperem, a zamiast antropopresji poprawniej byłoby powiedzieć o presji człowieka, albo, ściślej i bez eufemizmu, o degradowaniu środowiska przez ludzi. Antropopresja może pasuje w naukowym opracowaniu, natomiast w codziennym języku jest pokazówką w rodzaju: „A ja znam obce słowo!”. Albo: „Wszyscy używają to i ja będę, bo chcę być trendy!”.

Tory rowerowe tam zbudowane nie są zwykłymi torami czy ścieżkami, skąd! To są single tracki. Tak właśnie piszą: trzon wyrazu po angielsku, jednak odmiana jest polska. No i czytam jakieś kulfoniaste „tracki” i „tracków”. W naszym języku trudno zbudować nowe słowa, skoro więc zapożyczamy, może lepiej byłoby spolszczyć nieco pisownię? Tak, jak to zrobiono ze słowami fajny, wehikuł czy rower, może pisać single traki, a nie te okropne tracki? Albo stosować pisownię angielską, czyli używać formy tracks; przynajmniej będzie poprawnie.

Tylko kogo to obchodzi? Na wspomnianych tablicach roi się od błędów, nie tylko stylistycznych. Ktoś nie zauważył, może nie był w stanie dostrzec, nikt go nie poprawił, tablice stoją i będą stały z błędami, które najwyraźniej nikomu nie przeszkadzają, tylko takim dziwakom jak ja.



PS 2

Zwykle w czwartek lub piątek publikuję tekst i zdjęcia z niedzieli, jednak tym razem udało mi się dopiero w poniedziałek. Dwa następne teksty nadal czekają na swoją kolei. Po prostu brakuje mi czasu.

W minionym tygodniu nie dość, że musiałem wyjechać ciężarówką do Czech, to przez trzy wieczory przenosiłem swoje rzeczy z kampingu do nowego zimowego pokoju. Ten stary, rozlatujący się kamping, teraz jeszcze opustoszały, został odstawiony w kąt, chyba przejdzie na emeryturę. Mieszkałem w nim półtora roku, w tym jedną całą zimę. Nie był to łatwy czas, ale nie narzekałem. Miałem ciszę.



PS 3

Była godzina 21.30, ostatni wrześniowy wieczór, kończyłem właśnie korektę tekstu, gdy zadzwonił telefon. Pryncypał. Awaria samochodu, trzeba brać inny z bazy, jechać i holować uszkodzony, na szczęście blisko. Nie potrafiłem skłamać mówiąc o wypiciu alkoholu, pojechałem. Wróciłem o północy, więc tekst publikuję już we wtorek.


niedziela, 15 września 2019

Ronda, drzewa i praca

100919
Klasyczny „tir” jest połączeniem dwóch pojazdów, ciągnika siodłowego oraz naczepy, i ma długość 16,5 metra. Spotyka się nieco dłuższe, ale i te nie przekraczają dwudziestu metrów. W lunaparku trudno o tak krótki zestaw pojazdów. Moja ciężarówka i ciągniona przyczepa, mierzą blisko 27 metrów długości.
Jak się czymś takim jeździ? Po prostej normalnie, jak krótkim pojazdem, natomiast w ostrych zakrętach zupełnie inaczej. Niżej przedstawiam technikę przejeżdżania ciasnych rond, a takie u nas przeważają. Zauważam osobliwą zależność: im nowsze rondo, tym ciaśniejsze. Już w parę miesięcy po oddaniu go do użytku, ma rozjeżdżone krawężniki. Dlaczego tak się dzieje? Nie znam przyczyny robienia takich rond, ale praktyczny powód rozjeżdżania krawężników znam: to lenistwo kół. Przednie, kierowane, jadą tam, gdzie każe im kierowca, tylne, zwłaszcza te na samym końcu zestawu pojazdów, właśnie z lenistwa wybierają drogę najkrótszą. W slangu kierowców mówi się, że ścinają zakręt. Im dłuższy jest zestaw pojazdów, im większa odległość między osiami i im ciaśniejszy skręt, tym więcej tylne koła ścinają zakręt, czyli toczą się bliżej środka zataczanego łuku.
Żeby tył ciągnionej przyczepy nie wjechał na krawężnik czy znaki drogowe, po małym rondzie jedzie się osobliwą trajektorią.
Na zdjęciu zaznaczyłem kolorem zielonym tor przednich kół długiego zestawu pojazdów, niebieskim tylnych kół.

„Wyciągam zestaw” ile się da, to znaczy wjeżdżając na rondo jadę prosto na wysepkę, i dopiero tuż przed nią szybko i ostro skręcam w prawo. Gdybym trzymał się pasa ruchu i zgodnie w jego biegiem skręcił w prawo, tyłem rozjechałbym znaki drogowe. Teraz objeżdżam wysepkę, która u nas, w Polsce, jest szeroka, nierzadko murowana, i wznosi się nad rondem niczym reduta Ordona, ale i tutaj wymagana jest odpowiednia technika. Skręt w lewo, a tak się przecież objeżdża ronda w ruchu prawostronnym, skutkuje chęcią wjechania lewego tylnego koła na wysepkę, co wymaga odsunięcia zestawu pojazdów od jej krawężnika. Czyli po dojechaniu do wysepki, muszę szybko skręcać w prawo, na zewnątrz ronda, i objeżdżając rondo pilnować w lusterku lewych tylnych kół.
Opuszczając rondo nie wjeżdżam w drogę wylotową normalnie, jak to robią samochody osobowe, a jadę tak, jakbym miał minąć wyjazd, i dopiero w ostatniej chwili ostro skręcam w prawo, lewym lusterkiem o centymetry mijając znaki stojące na środkowej wysepce drogi wylotowej. Dzięki temu manewrowi odsuwam prawe tylne koła od zewnętrznych krawężników. Jeśli się da, po minięciu znaków czasami wjeżdżam na wysepkę (niektóre mają specjalne, niskie i łagodne, krawężniki), żeby tym manewrem dodatkowo zwiększyć promień skrętu, a tym samym zmniejszyć ścinanie łuku przez prawe tylne koła zestawu.
To samo prawo lenistwa tylnych kół wymaga stosowania odpowiedniej techniki jazdy na ciasnych łukach drogi. Na łuku w lewo kabinę samochodu należy prowadzić jak najbardziej na zewnątrz, prawym przednim kołem tuż przy brzegu jezdni, a to dla zrównoważenia efektu ścinania łuku, przez który tylne koła wjeżdżają na środek jezdni. Odwrotnie przy łuku w prawo: kabinę należy prowadzić bliżej środka jezdni, a to dla uniknięcia zjechania z niej prawych tylnych kół. Czasami, gdy łuk jest ciasny, trzeba jechać środkiem jezdni. Bywa, że przed takim łukiem muszę zwolnić lub nawet zatrzymać się, żeby przepuścić samochód jadący z naprzeciwka, ponieważ nie mogę wtedy jechać środkiem jezdni.
Tego rodzaju szczegółów nie muszą znać kierowcy samochodów osobowych, powinni jednak wiedzieć o ścinaniu łuków przez długie zestawy pojazdów. A nie znają. Przeciętny kierowca nie ma zielonego pojęcia już nawet nie o opisanej tutaj technice, nie wie nawet o zależności między długością pojazdu, promieniem łuku, a wielkością ścięcia. Nie wie, że należy unikać jazdy na prawo od kabiny ciężarówki, ponieważ może nie być widoczny: dolna krawędź szyby jest powyżej dachu samochodu osobowego, a lusterko patrzy nad dachem osobówki do tyłu.
Ta ich niewiedza wymusza stosowanie odpowiednich technik zabezpieczających. Na przykład: jeśli do skrętu na skrzyżowaniu są wyznaczone dwa pasy ruchu a łuk jest ciasny, pod światłami staje się okrakiem na środku, zajmując obydwa pasy, w przeciwnym razie po chwili będzie się miało samochód osobowy przy swoim boku, co nierzadko uniemożliwia bezkolizyjną z nim jazdę. W podziękowaniu widzi się błyskanie światłami lub środkowy palec kierowcy.
Dlaczego piszę o tym wszystkim?
Ponieważ coraz bardziej jestem zmęczony uciążliwościami mojej pracy. Jedną z nich jest oglądanie ordynarnych gestów. Zdarza się, że kierowca jadący przez rondo za mną i nie mogący mnie wyprzedzić (z powodu mojego lawirowania po jezdni), wyprzedza za rondem, blokuje drogę i daje upust swoim nerwom, jak mniema, ale tak naprawdę swojej ignorancji i elementarnemu brakowi kultury. A ja już nie chcę mieć do czynienia z takimi ludźmi. Jadąc swoim samochodem osobowym, mijam ich „bezkolizyjnie”.
Na zakończenie zagadka dla dociekliwych.
W Żaganiu jest rondo w kształcie nerki.

Proszę określić prawidłowy tor jazdy po tym rondzie długiego zestawu pojazdów.
Jeszcze jedno, dla jasności: moje umiejętności kierowania są przeciętne. Zaznaczam ten fakt, ponieważ nie chcę uchodzić za kogoś, kim nie jestem. Owszem, jeżdżę, jakoś daję radę, ale tylko tyle. Moje jeżdżenie jest okazjonalne, skoro w ciągu roku przejeżdżam tyle, ile zawodowiec w ciągu tygodnia czy dwóch.

Skoro jestem w Żaganiu, nie mogłem nie pójść między drzewa parku – tym bardziej, że teraz jest ostatnia okazja do ich zobaczenia.
Przywitałem się ze znajomymi drzewami, ale i nowe okazy, dziwnym przypadkiem niezauważone wcześniej, zwróciły moją uwagę. Podziwiałem wyjątkowo grube graby i niesamowicie wysokie, niemal strzeliste dęby. Przecież – mówiłem sobie stojąc pod nimi z zadartą głową i szukając końca ich strzały – te drzewa są niskie, przysadziste, a pierwsze konary mają na wysokości kilku metrów. Niekoniecznie, jak się okazuje. W tym parku także lipy są bardzo wysokie, a i akację, czyli robinię akacjową, taką znalazłem.


Kiedy pod wieczór pierwszego dnia poszedłem szukać swojego kampingu w labiryncie wozów zaplecza, znalazłem go postawionym pod kępą wiązów. Z satysfakcją rozpoznałem je po korze, a gdy podniosłem wzrok, zobaczyłem dość już liczne ładnie żółknące liście. W nocy pierwszy przymrozek uczynił trawy siwymi. Uznałem tę właśnie noc za granicę między latem a jesienią.
Jesień, pora więc zacząć sezon górski.
Jeśli nic się nie zmieni w ostatniej chwili, za tydzień pojadę w moje góry.

140919
Chodzę labiryntem zaplecza i rozglądam się, zauważając odmienność w moim postrzeganiu.




Zwracam uwagę na schnące ubrania powieszone w czasami dziwnych miejscach, na buty leżące na kołach pod wozami, na rower przypięty przez kogoś do dyszla. Tu i tam leżą rozrzucone śmieci, puszkami i butelkami przepełniony jest śmietnik, w otwartej skrzyni ładunkowej kuchni widzę zapasowe butle gazu i worki ziemniaków – ślady mieszkania tutaj wielu ludzi.
Odruchowo rejestruję pordzewiałe drzwi scanii, schody ustawione w takiej ciasnocie, że trudno wejść nimi do pokoju, plątaninę czarnych węży przewodów i rozdzielnię prądu najeżoną włożonymi w nią wtykami, traktor rozkraczony na pochyłości. Stoję przed wejściem do mojego warsztatu patrząc na schody, którymi wchodziłem tysiące razy i otwierałem drzwi. Wychylam się zza mojej scanii i w szpalerze wozów widzę ścianę mojego kampingu, w którym setki wieczorów przesiedziałem nad słowami. Ledwie kilka tygodni temu widywałem jego drzwi otwarte, a wtedy wiedziałem, że w środku jest moja żona.
Z satysfakcją patrzę na składaną konstrukcję windy do rozładunku wózków autodromu i chwilę zastanawiam się, w którym roku ją zrobiłem. Pamięć podsuwa mi szereg obrazów z tamtej zimy. Obok stoi nowa kuchnia z jadalnią, moja praca sprzed paru lat, tam kolejne dzieło moich rąk i dalej następne.
Chodzę po śpiącym jeszcze lunaparku, obudzi się w południe, teraz jest cichy i znieruchomiały. Patrzę i słucham siebie. Lekki smutek miesza się mi z radością i coraz wyraźniejszym wrażeniem patrzenia z zewnątrz, ale jednocześnie widzę ślady swoich rąk, a dużo się ich nazbierało przez piętnaście lat pracy tutaj, i wpływają na postrzeganie tych lat. Patrzę i chwilami mam łzy w oczach; czuję, że miniony czas jest mi drogi.
Starannie oddzielam go od firmy i charakteru pracy w niej. Wspomniana radość, ale też ulga, pojawia się na myśl o bliskim już końcu tej pracy, smutkiem zabarwione poczucie końca dotyczy wyłącznie mojego czasu, lat tutaj minionych. Drogich mi, bo moich, a teraz, w ten ranek, materialnym ich obrazem są prace tutaj wykonane.
Nie znajduję dobrych cech tej pracy, ale jednocześnie wiem, że tylko dzięki mieszkaniu w tej części Polski, miałem możliwość nawiązania kilka cennych dla mnie znajomości, poznałem też i ukochałem moje góry, napisałem książki o nich. Przeżyłem wiele dobrego w tym czasie, ale to dobro zawsze działo się poza pracą.
Życia nie powinno się dzielić w ten sposób – na czas prywatny i czas służbowy – ponieważ kroimy wtedy coś, co podzielne nie jest, ale nierzadko byłem zmuszony tak robić dla ratowania swojego ducha, inaczej nie potrafiąc znieść psychicznych obciążeń.
W te dni, ostatnie dni ostatniego mojego sezonu karuzelowego, blednie wszystko co z pracą związane, a intensywności nabiera poczucie cenności mojego czasu.

środa, 4 września 2019

Wirtualny świat

300819
Byłem nastolatkiem, gdy trwał wyścig mocarstw do Księżyca. Widziałem ludzi tańczących na ulicy z radości na wieść o wylądowaniu amerykańskiego statku na naszym satelicie. Co prawda później zrozumiałem, że prawdziwym źródłem ich radości była przegrana powszechnie nielubianego Związku Radzieckiego.
Program Apollo i związany z nim szybki postęp w lotach kosmicznych, spowodował przekonanie o dalszym intensywnym rozwoju kosmonautyki. Czymś normalnym było wyobrażanie sobie latających nad głową rakiet i wycieczek na Księżyc w następnym wieku. W tym wieku.
Ludzie przeniesieni z tamtych lat w obecne chyba doznaliby rozczarowania, dowiadując się o wstrzymaniu eksploracji kosmosu i mizerocie programów w kolejnych dziesięcioleciach, jednak zdumieliby się widząc realia XXI wieku.
Przyszłość jest nieodgadniona, nieprzewidywalna.

Minione dziesięciolecia nie obdarowały nas przełomowymi wynalazkami, jak kolei żelazna, samochód czy elektryczność, a te najistotniejsze dla obrazu naszych czasów związane są w elektroniką: telewizja, internet, komputery. Poza elektroniką zmiany mam za kosmetyczne, za poprawianie już istniejących wynalazków, czego klasycznym przykładem jest samochód. Czym się tak naprawdę różnią obecnie produkowane od tych sprzed pięćdziesięciu lat? Kształtem karoserii, nieco mniejszym zużyciem paliwa i nadzianiem elektroniką, równie pomocną, co i kłopotliwą oraz kosztowną. Nie, jest istotna różnica: stare samochody dobrych marek były żywotniejsze od współczesnych pojazdów produkowanych z myślą o kilkuletnim użytkowaniu.
Zacząłem pisać o skutkach łatwości przekazywania informacji, ale uznałem, że nie wyczerpując nawet podstaw tematu, uczynię tekst zbyt dużym i może nudnym, postanowiłem więc skupić się na interesującym mnie wycinku naszej dwudziestopierwszowiecznej rzeczywistości.
Na wirtualnym świecie, czyli na świecie tworzonym przez komputery i tylko w nich istniejącym.
Wielu z nas zna film Matrix. Zapewne był popularny, skoro słyszałem o nim, a nawet go oglądałem.
Tytułowy Matrix jest w tym filmie wszechogarniającym programem komputerowym tworzącym ludzkości iluzję normalnego życia. Odnoszę wrażenie tworzenia się Matrixa na naszych oczach, przy czym w przeciwieństwie do filmowej ludzkości, my wiemy o braniu udziału w fikcji. Dlaczego więc poświęcamy czas tej iluzji rezygnując tym samym z chwil i wrażeń możliwych do realnego przeżycia? – zastanawiałem się. Miałem chęć odrzucić narzucające się wytłumaczenia, gdy uświadomiłem sobie pewne podobieństwo między nałogowymi graczami komputerowymi, a swoim pisaniem, w którym tworzę fikcyjny, z reguły nierealistyczny świat i zaludniam go wymyślonymi ludźmi. Jednym z kilku powodów mojego pisania jest górujący nad rzeczywistością urok tworzonych historii – i w tym podobieństwo do wirtualnego świata. Oczywiście broniłem się przed samym sobą wskazując na istotną różnicę: mnie wiedzie li tylko bogini Wyobraźnia, a nie zamysł programistów; jeśli coś widzę, to swoim duchem, ponieważ nic nie jest mi dane z góry do zobaczenia i pokierowania, ani nic mną nie kieruje.
Co prawda w najnowszych grach i ta różnica jakby się zacierała…
Słyszałem o grach trwających tygodniami i wymagających wysokich umiejętności myślenia, grach, w których ma się przed sobą lub obok siebie nie marionetkę tworzoną przez prosty program, a drugą osobę lub wiele osób, chociaż wszyscy oni mają na ekranie, więc w sztucznym świecie, swoich awatarów – cyfrowych reprezentantów, którymi zawiadują.
Niedawno usłyszałem o mieście, w którym za 20 złotych można kupić dom, za jeszcze mniejsze pieniądze, czy nawet za darmo, można go umeblować. W tym super nowoczesnym i eleganckim mieście są fantastyczne place zabaw dla dzieci i młodzieży, są dziesiątki innych, wyrafinowanych sposobów spędzania czasu, a wszystko udziwnione, pomysłowe, ładne i za darmo. Spotykają się w nim znajomi, zawiązują się nowe znajomości, i raczej nie ma w nim odrabiania prac domowych i obowiązków, nie ma ograniczeń finansowych, a słońce świeci zawsze. Ten świat jest wirtualny, ale figurki widziane na ekranie są awatarami prawdziwych ludzi. Rozmawiając z tymi ludzikami, rozmawia się, via internet, z prawdziwym człowiekiem. Bywa, że w tym wirtualnym świecie spotykają się ludzie znający się w rzeczywistości, a nawet swoi sąsiedzi.
Dlaczego wolą taką formę kontaktów od tradycyjnej? Myślę, że powodem jest urok wirtualnego świata, jego pociągająca prostota, wygoda, brak ograniczeń istniejących w rzeczywistości, i silne ograniczenie, albo zupełny brak, skutków swojego postępowania.
Jest jeszcze druga forma wirtualizacji naszego życia, powszechnie spotykana: używanie smartfonów wszędzie i przez wszystkich. Siedzi obok siebie dwoje młodych ludzi, najwyraźniej para, ale nie rozmawiają, a trzymają smartfony i patrzą w ekran. Nierzadko bywa, że trudno o rozmowę, nawet krótką, nieprzerwaną sygnałem wiadomości lub połączenia, ponieważ w tej chwili rozmówca przestaje nim być – bierze smartfona w dłoń i znika z tego świata, zapatrzony w ekran.
Widzę w swojej pracy, jak ludzie, lokując się na siedzeniu karuzeli, robią sobie zdjęcia, jak filmują się w czasie jazdy, a przed wyjściem znowu robią zdjęcia; widzę, jak zatrzymują się przed wejściem i klikają w ekran, chcąc zobaczyć swoje zdjęcia zrobione minutę temu. Ci ludzie, a jest ich dużo, robią tyle zdjęć utrwalających chwile, że chyba nie mają czasu na przeżywanie tych chwil. Może dopiero przed ekranem komputera lub smartfona, doświadczają przeżyć? Jeśli tak jest, to czyż nie mamy do czynienia z przejawem wirtualizacji naszego życia?
Wielka łatwość informowania wszystkich o swoich poczynaniach, rozsyłania filmów i zdjęć, stwarza kolejną iluzję, tym razem uczestnictwa w życiu adresatów. Stwarza pozór bliskości. Na naszych oczach nie tylko słowo pisane jest zapominane, ale ostatnio i mowa zastępowana jest kolejnym zdjęciem, na ogół bez podpisu, bo przecież nie ma czasu na pisanie, skoro trzeba zrobić następną serię zdjęć.
Ten zwyczaj sam w sobie nie jest zły, wszak dobre zdjęcie potrafi nieść dużo informacji, jednak wbrew, a może właśnie ze względu na lawinę tych zdjęć, wrażenie spłycenia kontaktów pozostaje. Mamy tutaj kolejny zalew informacji obrazkowej, obok tej z bilbordów reklamowych i w ekranów telewizorni.
O wirtualnym pieniądzu już pisałem, teraz chciałem zwrócić uwagę na coraz częstsze oferowanie transferu danych cyfrowych do kupienia. Za umowne, niematerialne, pieniądze kupujemy coś nie do zobaczenia, a jedynie możliwego do policzenia przez komputery: gigabajty.
Dla niewtajemniczonych słowo wyjaśnienia: bajt to podstawowa jednostka informacji, na przykład (w uproszczeniu) cyfra lub litera, oznacza się literą „B”, a składa się z ciągu ośmiu zer i jedynek dwójkowego systemu, czyli z ośmiu bitów (oznaczenie „b”). Przedrostek giga natomiast używany jest wszędzie, gdzie są wielkie liczby. Ma oznaczenie „G” i wartość miliarda. 1 GB to ilość danych wystarczająca do obejrzenia filmu niezłej jakości, albo kilkuset dobrych czy tysiąca takich sobie zdjęć. 1GB to około stu tysięcy stron zwykłego tekstu formatu A4, czyli kilkaset książek. Moja druga książka ma 230 stron, a w komputerze zapisana jest ośmiuset pięćdziesięcioma tysiącami bajtów, czyli ma rozmiar 0,00085 GB. Nieco mniej niż jedna tysięczna gigabajta.
Kiedyś doświadczyłem zdumienia i osobliwego smutku, gdy patrzyłem na kopiowanie wszystkich moich pisanych latami tekstów, z komputera na pamięć zewnętrzną. Książka w dwie sekundy.
Coraz częściej widzę reklamy tych gigabajtów i prześciganie się usługodawców (których teraz nazywa się operatorami) ilością i szybkością przesyłu danych.
Gigabajty są wirtualnym dobrem, którym przyciąga się potencjalnych klientów.
O zasadniczej odmienności od dawnych realiów przekonuje wyobrażona próba wyjaśnienia osobie żyjącej w latach pięćdziesiątych, na przykład, o co tutaj chodzi; co takiego nam oferują i do czego ma to służyć.
O ile można powiedzieć „to” o czymś, co nie istnieje jako rzecz.
Wypadałoby zakończyć jakąś przepowiednią, ale jaką, skoro nie mam pojęcia, do czego doprowadzi wirtualizacja w odleglejszej przyszłości. W tej bliższej wiadomo: szybko będzie rosnąć realistyczność cyfrowego świata, zapewne będzie coraz bardziej wkraczał w rzeczywistość i mieszał się z nią, a nawet zacierać się będą granice, ale któż może wiedzieć, do czego to doprowadzi za 50 czy 100 lat?…
Może położymy się w wygodnych sarkofagach, podłączymy do SYSTEMU, i w nim będziemy przeżywać swoje życie? Mam to za prawdopodobne, ale o ile erotykę można uczynić wirtualną, to poczęcia i porodu nie, chyba że w naprawdę odległej przyszłości.
W tym fakcie można upatrywać pocieszenia, lub, jak kto woli, naszego zniewolenia cielesnością.