180119
Chełmy na Pogórzu
Kaczawskim.
Ze wsi Grobla na
skały obok Bogaczowic, przejście podnóżem Biesówki do Nowej Wsi
Małej, obejście Lipskiej Góry i Żarnowca. Wejście na wzgórze
Nad Groblą. Przejście lasami przez Karczmarza i Bocianie Gniazdo na
Radogost. Powrót do wsi Grobla czerwonym szlakiem.
Powinienem pochodzić
gdzieś w pobliżu Czernicy, wioski, w której miałem noclegi, ale
lubię jeździć bocznymi szosami kaczawskimi. Dzisiaj zafundowałem
sobie czterdziestokilometrową trasę tymi dróżkami, na drugi
koniec moich gór.
W Chełmach jest
droga, którą parę razy widziałem i chciałem ją poznać, a nieco
dalej rząd zalesionych wzgórz bez szlaku, czyli zapraszających do
poznania. Poza tym chciałem odwiedzić parę znanych miejsc, i tak
oto ustalił mi się plan na drugi dzień mojej zimowej trzydniowej
wędrówki po Sudetach.
W pobliżu wsi
Grobla rośnie wiele dużych drzew, jest siedlisko rzadkiego u nas
gatunku jarzęba, sporo skał, ładne lasy, zakątki ciche i dzikie,
gdzie szybciej spotka się zwierzę niż człowieka. Poza leśnymi
masywami, na rozległych polach i łąkach, pęcznieją niewielkie,
ale ładne i widokowe wzgórza.
Przerwałem pisanie
i wspominając jedno z nich, poczułem tęsknotę. W góry pojadę
dopiero za kilkanaście dni.
Na rozległym polu,
pod lasem, na pochyłości zbocza, rośnie samotna kępa drzew.
Pamiętałem o chwili mojego stania pod nimi i patrzenia w dal, co ma
dla mnie trudny do wytłumaczenia urok, ale nie pamiętałem, jakie
gatunki tam rosną. Będąc tutaj, w tych górach, jestem u siebie.
Wiem, gdzie zaprowadzi mnie ta ścieżka, a jeśli nie wiem, to pójdę
i się dowiem. Jestem u siebie, a skoro tak, powinienem wiedzieć,
jakie drzewa u mnie rosną pod tą górą. Poszedłem i zobaczyłem
dwa dęby oraz przytuloną do nich czereśnię.
Obejść Żarnowiec
i Lipską Górę chciałem już dawno. Nie spodziewałem się tam
niczego wyjątkowego, może poza poznaniem ładnej dróżki biegnącej
u południowych stóp, ale po prostu nie było mnie tam, a często
taki powód uznaję za wystarczający. Przez las poprowadził mnie
strumień, później szosa, a kiedy wszedłem na dróżkę i
rozejrzałem się, pomyślałem, że mogłaby się nie kończyć.
Polna droga biegnąca brzegiem jasnego lasu bukowego, po stoku
wzniesienia, rozległe widoki i moja zabawa w dociekanie nazw
kaczawskiego drobiazgu – czego trzeba więcej miłośnikowi takich
miejsc?
Nieco dalej
zobaczyłem zarastającą drogę biegnącą pod pierwszymi drzewami
lasu. Od otwartej przestrzeni dzielą ją zadziwiające lipy. Drzewa
te potrafią rosnąć i na skalistym gruncie, ale wtedy nierzadko
wykształcają wiele pni, nawet kilkanaście, co dobrze widać na
zdjęciach. Szedłem pobliżem, a wyobraźnia podsuwała mi
urzekający obraz czerwcowej wędrówki pod kwitnącymi lipami. Może
będzie mi dane zobaczyć je wystrojone kwiatami, zapachem miodu i
buczeniem pszczół?
W tej wędrówce
towarzyszył mi odległy dźwięk piły spalinowej. Później, gdy
stał się wyraźniejszy, dochodziły mnie inne dźwięki: głośne
trzaski, w chwilę później głuche odgłosy uderzenia drzew o
ziemię. Nie podobały mi się. Kuliłem się w sobie od tych
dźwięków. Wiem, tak trzeba, drewno jest nam potrzebne, więc nie
wiem, dlaczego odczuwałem sprzeciw.
Odwiedziłem górę
Nad Groblą. Na niej właśnie rosną jarzęby brekinie i lipa
opleciona wyjątkowo grubym bluszczem. Na jakiejś stronie
internetowej przeczytałem o grupie drzew z grubymi bluszczami,
widziałem zdjęcia, ale ten z Nad Grobli jest większy.
Właśnie zapytałem
wujka Google o najgrubszy bluszcz w Polsce, wyświetlił mi stronę,
na której Gorzów Wielkopolski chwali się największym w Polsce,
pisząc o 40 centymetrach obwodu pnia, czyli 12,7 cm średnicy. Nie
pamiętam średnicy mojego, skleroza, ale jest podobny, może nieco
grubszy. Muszę wrócić tam z miarą i suwmiarką. Nie dla
sprostowań, bo i tak nie posłuchają, ale dla swojej wiedzy, dla
świadomości patrzenia na największy bluszcz. A tamci z Gorzowa
niech się cieszą swoim „największym”.
Ach! Jeszcze jest
wielki bluszcz rosnący na murze ruin w Wąwozie Książ! Tamten też
może być grubszy od gorzowskiego.
Ponad zielony gąszcz
liści tego „mojego”, wystają tylko szczyty paru najwyższych
konarów drzewa. Los tej lipy jest przypieczętowany. Będąc tutaj
po raz pierwszy, pomyślałem, że wrócę z piłą, ale wróciłem
bez niej. Uznałem, że nie mnie decydować o losie tych dwóch
organizmów. Że Natura tutaj decyduje, bo to jej dziedzina.
Między pniami drzew
zobaczyłem kilka uciekających w panice dzików, a w chwilę później
w odległości stu metrów (las jest tam widny, bez poszycia),
zobaczyłem zwierzę z wielkimi, okrągłymi rogami. Tryk stał
nieruchomo, patrząc na mnie, ale obserwacja trwała sekundę. Zerwał
się do biegu i wtedy między drzewami zobaczyłem całe stado, na
pewno ponad dwadzieścia muflonów. Ekscytujące przeżycie, ale
później czyniłem sobie wyrzuty z powodu zakłócenia spokoju tych
zwierząt. Gdyby można było im powiedzieć, że nic im nie zrobię,
gdyby podeszły, miałbym ze sobą jakieś smakołyki. Czy muflony
lubią marchew? A może wolą jabłka?
W tym samym lesie
zobaczyłem jeszcze dwa duże jelenie. Biegły spokojnie, bez paniki,
z dumnie podniesionymi głowami. Piękne zwierzęta.
Nie zamierzałem
wychodzić z lasu, a iść nim dalej, aż na Radogost, ale skusiła
mnie ładna droga omijająca chaszcze. Jak to zwykle bywa z takimi
przygodnymi znajomymi, zwiodła mnie wyprowadzając na manowce, czyli
do wioski. Nic to, wybaczam jej, chociażby z powodu zobaczenia tam
ciekawej tablicy informacyjnej.
Dla mnie jest
przykładem urzędowego bełkotu i nieporadności językowej. Jak ci
urzędnicy dokładnie podali miejsca początku i końca drogi! Do
jednej tysięcznej kilometra, czyli… do metra. To trochę tak,
jakby w sklepie poprosić o tysiąc mililitrów mleka. Ale też
podobnie podaje się pojemności akumulatorów power banków: na
przykład 10000 mAh, a nie prościej i czytelniej: 10Ah.
Na tablicy zwraca
jeszcze uwagę wyjaśnienie powodu budowy drogi: jest prawdziwie
urzędowe. Tak trzymać!
Zaraz za wioską
zszedłem z szutrowej drogi na długą łąkę łagodnie wznoszącą
po zboczu Karczmarza. pierwszej góry, przez którą miałem przejść.
Widok stamtąd jest bardzo ładny i zmieniający się. Wystarczy
przejść sto metrów i znowu się obejrzeć, by dal zobaczyć nieco
inną. Rozważam zamiar dopisania łąki do mojej elitarnej listy
miejsc dobrych do postawienia domu.
Wszedłem w las i
wkrótce stanąłem na szczycie. Na pewno? Wokół widziałem parę
innych wierzchołków. Który jest wyższy? Po niedługim zwiadzie
okazało się, że szczytów jest tam z dziesięć i dużo głębokich
dolin między bocznymi, poplątanymi grzbietami. Cały dzień trzeba
by chodzić dla poznania wszystkich zakamarków. Mogłem wiedzieć o
tym przed wyjazdem, ponieważ skomplikowane uformowanie zboczy widać
na mapie po przebiegu poziomic. Mogłem wiedzieć, ale zaniedbałem
przygotowań, stosując kaczawską zasadę: pójdę i połażę.
Połaziłem więcej niż się spodziewałem, więc właściwie było
lepiej, niż miało być.
Widziana między
drzewami jasność kazała domyślać się polany. Podszedłem
bliżej, jej kształt wydał mi się znajomy? Niemożliwe. Przecież
nie byłem tutaj. Włączyłem GPS w telefonie i mapę satelitarną,
czyli sięgnąłem po pomoc, której unikam. Zobaczyłem gdzie
jestem, przeszedłem ze sto kroków i sprawdziłem ponownie. Szedłem
w przeciwną stronę, czyli z powrotem do wioski. Szukając
najwyższego szczytu, klucząc po grzbietach w poszukiwaniu przejść
bez tracenia wysokości, zaplątałem się haniebnie, a na słońce
nie mogłem liczyć.
Zawróciłem z
podkulonym ogonem.
Z kieszeni wystawał
mi kabelek łączący akumulator power bank z telefonem, musiałem
więc uważać na gałęzie. Mimo że na krótko, parę razy włączona
funkcja GPS wyczerpała akumulator już w porze obiadu. Ale to
dobrze! Przecież, jak przekonują producenci, wszyscy użytkownicy
smartfonów, czyli także ja, nade wszystko pożądają cieniutkich
telefoników i dlatego godzą się na noszenie power banków
większych od telefonów i na dokładkę kabelków je łączących.
Pozostaje mi przytaknąć: tak, moim marzeniem jest dwumilimetrowy
telefon z centymetrowym akumulatorem i gustownym kabelkiem!
Cholera mnie bierze
na praktyki wielkich koncernów decydujących za mnie, czego chcę i
co potrzebuję.
Dalej poszedłem
może nie najprostszą drogą, ale już bez pomocy GPS udało mi się
dojść do podnóża docelowej góry i na jej szczycie zobaczyć
zarys wieży. Byłem pod Radogostem. Dla przypieczętowania wejścia,
wszedłem na szczyt wieży, ale nie zabawiłem tam długo, zbliżał
się zmierzch. Szlak nie prowadzi najkrótszą drogą w stronę
wioski, więc bez wahania opuściłem go i idąc lasem, doszedłem do
drogi ku Grobli. Najwyraźniej nauczka niczego mnie nie nauczyła. I
dobrze. Lepiej pobłądzić trochę, ale swoimi drogami, gdzie nikt i
nic nie steruje moimi wyborami.
Bożena, pani na
Konopce w Chrośnicy, uraczyła mnie taką kolacją, że na pewno
przytyłem po niej. Długo siedzieliśmy przy winie, rozmawiając. Z
zaciekawieniem słuchałem o witrażach, nowej pasji tej kobiety
pełnej artystycznych pomysłów, oglądałem też jej prace.
Nad ranem cichutko
opuściłem dom. Gospodarzy zobaczę zapewne dopiero jesienią.