Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

środa, 10 marca 2021

Jastrzębia Turnia

 

210221

Nie obyło się bez oglądania mapy i rozglądania się wokół w poszukiwaniu nieoznakowanej ścieżki, zwłaszcza że obaj spodziewaliśmy się początku w różnych miejscach, w końcu pociągnąłem Janka w stronę tej biegnącej w lewo. Mapa obiecała w miarę poziomy szlak, a ślad między drzewami biegł pod górę, miałem jednak nadzieję na wyrównanie za najbliższym grzbietem.

Trawersu jednak nie było: ścieżka wznosiła się i opadała, omijała ogrodzone fragmenty lasu, znikała i pojawiała się, nawet nie wiedzieliśmy, czy ta sama. Nieco wyżej ze stromych zboczy góry wyrastały pokaźne i liczne skały – częsty widok w tych górach. Jeśli nie liczyć dzięcioła popisującego się sprawnością kucia przed swoją panią in spe, byliśmy sami – rzadkość w tych górach. W końcu ścieżka podprowadziła nas pod skały z dwiema niewielkimi grotami. Ślady wokół wskazywały na popularność tego miejsca, a że było gdzie usiąść, i my zrobiliśmy tam przerwę śniadaniową. Janek uraczył mnie dobrą pastą rybną swojego wykonania.

Ruszyliśmy dalej niewyraźną ścieżką, jedną z paru widocznych, ale ogólnego kierunku nie zgubiliśmy, bo w kilka minut później dokładnie przed nami zamajaczyła między drzewami skała wyższa i większa od innych.

Nową dla nas trasą doszliśmy do Jastrzębiej Turni na Krzyżnej Górze w Górach Sokolich.

* * *

Kilka dni wcześniej ustaliliśmy zarys planu: jeśli będzie ładna pogoda, pojedziemy w moje góry i pójdziemy gdzie nas poprowadzą polne drogi. Natomiast chmurny dzień mieliśmy spędzić w Sokolikach; namówiłem na nie Janka chcąc ponownie zobaczyć skały tych gór, zwłaszcza najpiękniejszą – Jastrzębią Turnię.

Jeszcze w sobotni wieczór zapowiadano mglisty dzień, a ja oczyma wyobraźni już widziałem górski las we mgle i z niej wyłaniające się skały – urokliwy obraz. Wszak wiadomo, że lasom i skałom mgła, oby nie skrajnie gęsta, dodaje uroku. W drodze widzieliśmy gwiazdy, a gdy byliśmy pod Bolkowem, pół godziny od celu podróży, zobaczyliśmy zarysy dalekich gór wyłaniających się z ciemności – bez śladu mgły. Celu jednak nie zmieniliśmy, jadąc w Góry Sokole.

Piękna, ciepła i słoneczna aura ściągnęła tam mnóstwo ludzi. Byliśmy sami tylko będąc dalej od szlaków: gdy nieoznaczoną ścieżką szliśmy do Jastrzębiej Turni, i później, gdy kamienistym bezdrożem obchodziliśmy Krzywą Turnię.

Pierwszy raz nie cieszyłem się słońcem, a nawet, niech mi Helios wybaczy, jakbym czuł odrobinę zawodu. Miało być tak tajemniczo, nastrojowo i cicho w mglistym lesie, a mijaliśmy „turystów” w butelkami piwa w ręku, całe rodziny z wózkami, grupy rozgadanych młodych idących szlakami, zawieszonych na skałach lub jadących rowerami. Poza tymi pierwszymi, którzy butelki wyrzucą po opróżnieniu, do pozostałych nic nie mam, przecież oni, tak jak i my, przyjechali tutaj odpocząć po tygodniu pracy, jednak zbyt przywykłem do ciszy i samotności w moich górach. Janek opowiedział mi o filmie nagranym przez jakiegoś znanego youtubera, który będąc w Górach Kaczawskich stwierdził, że tam właściwie nic nie ma. Odczułem zadowolenie i satysfakcję niepozbawioną mściwości; niech więcej ludzi tak mówi. Co prawda wielu straci, ale status quo moich gór zostanie zachowany.

Na ławkach przy szlaku siedziało już kilka osób, ale i dla nas miejsce się znalazło. Po chwili usłyszałem dudnienie: tata położył na stół torbę z głośnikami i zajął się ustawianiem aparatu do zrobienia zdjęcia swojej rodzinie. Co prawda wyłączył na moją wyraźną prośbę, do której dołączył się Janek i jeden z turystów, ale mając pretensje do nas.

– Chodźmy stąd – usłyszałem po chwili. Obrażony, zabrał swoich i poszli.

Ten człowiek nie widział nic złego ani niestosownego w zmuszaniu wszystkich wokół (na dokładkę w lesie) do słuchania swojego ulubionego łomotu z prostego powodu: bo komuś takiemu nie przyjdzie do głowy myśl o potrzebach innych ludzi. „Ja jestem ważny, cała reszta ludzkości to statyści kręcący się na scenie mojego życia.” Mając z takimi indywiduami do czynienia, odczuwam silną, kategoryczną obcość, a za nią pojawia się świadomość niemożności jakiekolwiek porozumienia.

Jeśli różnice między dwoma osobami przekroczą pewną wartość krytyczną, wszelkie porozumienie staje się niemożliwe. Sądząc po reakcji, temu człowiekowi nie wytłumaczyłbym, dlaczego nie wypada włączać łomotu w takim miejscu.

Po prostu kolejne dwa światy, a może dwa gatunki.

* * *

Skoro zaspokoiłem swoją potrzebę marudzenia, wrócę na sokole szlaki.

Czasami utrwala się w nas i tkwi przez lata obraz kogoś lub czegoś, a nierzadko jest na tyle zwykły, że obiektywnie patrząc, można by się dziwić naszemu pamiętaniu.

Jednak pojawia się, wyraźny i piękny, nasycony emocjami, gdy tęsknimy lub gdy brakuje nam bliskości tej osoby, miejsca, rzeczy. W pewnej mierze dotyczy to także tworów natury, a jednym z obrazów tej kategorii jest widok Jastrzębiej Turni widzianej spod szczytu Krzyżnej Góry. Stamtąd ta skała wydaje się smukła, strzelista, niezupełnie podlegająca prawu ciążenia, wprost zrywająca się do lotu. Moja przygoda z tą najbardziej znaną skałą Gór Sokolich zaczęła się kilka lat temu od zobaczenia w internecie jej pięknego zdjęcia. Patrzyłem na nią z przyjemnością, zazdroszcząc widoku fotografowi.

Później skałę widziałem parę razy ze szczytu, a ponad trzy lata temu zobaczyliśmy ją z bliska, po odszukaniu jej na zboczu góry.

Tutaj opublikowałem to zdjęcie oraz opis.

W tych dniach Turnia ponownie zawołała mnie, a wiem, że i Jankowi podobał się pomysł jej odwiedzenia. To właśnie on wypatrzył na mapach naszą dzisiejszą trasę – ścieżkę zaczynającą się przy schronisku Szwajcarka.

Turnia oglądana od podstawy traci swoją zwiewność, ową gotowość do lotu, ale wrażenie nadal robi. Zbudowana jest z bloków skał osadowych (przynajmniej częściowo, bo wydaje mi się, że nie jest jednorodna), a pionowe ustawienie ich warstw dowodzi zaistnienia dawno temu kataklizmu tworzącego obecny stan Turni. Skały stoją odwrócone o 90 stopni, a to znaczy, że kiedyś wielkie bloki skalne zostały uniesione ruchami górotwórczymi, a może oderwały się od masywu i zsuwając się po zboczu, zatrzymały niżej, przekręcone. Na bliźniaczej górze, czyli na Sokoliku, jest Krzywa Turnia – nachylona, ze sporym przewieszeniem, wysoka skała; powstała zapewne w podobny sposób.

U podnóża Jastrzębiej Turni wrażenie chwiejnego rumowiska jest nieodparte. Wystarczy spojrzeć na kamień zaklinowany między dwoma sąsiednimi blokami i na szczelinę pęknięcia między nimi, albo na zbocze pokryte odłamkami i większymi blokami odpadłymi od spękanych ścian skalnych.

Tam wyraźnie widać chwilowy stan tych skał. One nie zamarły na zawsze, one w ogóle nie zamarły, a nadal zmieniają swoje kształty i usytuowania, tylko długość, raczej krótkość naszego życia nie pozwala widzieć ciągłości tych powolnych metamorfoz.

Wiem, że skały tworzące Jastrzębią Turnię nigdy nie zerwą się do lotu wzorem ptaków, a jedyny ich lot będzie ku ziemi, ale ta wiedza jest milcząca, gdy patrzę na szczyt Turni i myślę o jastrzębim locie ku słońcu.

* * *

Do samochodu doszliśmy o szesnastej, niemal półtorej godziny przed zachodem słońca. Mój towarzysz zapytał, co zrobimy zresztą dnia, a mnie od razu przyszło na myśl miejsce w moich górach, z którego widać wschód i zachód słońca oraz całą linię Karkonoszy, oczywiście Sokoliki też. Dwadzieścia minut później byliśmy już pod Przełęczą Komarnicką. Od lat stoi tam coś, co trzeba by nazwać współczesną rzeźbą: na uschniętym drzewie zamocowanych było kilka par butów samodzielnie zmierzających ku niebu. Podobał mi się pomysł i budzone skojarzenia. Kompozycję zepsuto, bezładnie wieszając na drzewie kilka dziesiątków par butów. 

Kilometr od przełęczy jest nasz cel – zbocze Barańca.

Wielka ściana Karkonoszy i bliższe góry Rudaw, a widać stamtąd niemal wszystkie, ciemniały już, coraz bardziej granatowe, ale przyprószone delikatnie pomarańczowym pyłem zachodu. Słońce minęło Szrenicę i chyląc się ku odległej linii Izerów, wylewało na góry wokół Szklarskiej Poręby potoki jasnego jeszcze światła, ale już nasyconego ciepłymi barwami. Przeciwna strona widnokręgu, wschodnia, miała skrajnie odmienne barwy – zimne, ostre, czarne i granatowe, a na wprost, na szczycie Śnieżki, świeciło słońce odbite od okna obserwatorium – widok kilka razy oglądany i zawsze przyciągający wzrok.

 Z tego miejsca na zboczu góry kilka już razy oglądałem wschód słońca, a widać go najdalszym, z maleńką kulą światła pojawiającą się na odległym horyzoncie. Nie ma tam jednego miejsca widokowego – całe zbocze parusetmetrowej długości jest widokowe. Można spacerować, usiąść na trawie i pić kawę, można podejść do tamtych drzew i oprzeć się o brzozę, a widok będzie z każdego miejsca.

Zgodnie ustaliliśmy miejsce postawienia domu. Z wielkich jego okien słońce byłoby widoczne cały dzień, może z wyjątkiem czerwcowych zachodów, a horyzont zamykałby się najdalszymi szczytami kaczawskimi i wieloma wałbrzyskimi na wschodzie, rudawskimi i karkonoskimi na południu, aż po izerskie na zachodzie. W dole widać byłoby z okien tego domu niemal całą Kotlinę Jeleniogórską, z miastem, wieloma wioskami i górskim drobiazgiem. Kilkadziesiąt kilometrów lotem ptaka.

* * *

Od końca wioskowej uliczki, gdzie można bezpiecznie zaparkować, idzie się na to widokowe miejsce dwadzieścia minut spacerowym krokiem, a nie pamiętam, żebym widział tam kogoś, w przeciwieństwie do pozbawionego widoków szczytu nieodległego Skopca… W tym moim miejscu dzisiaj był tłok: w pobliżu kręciła się niewiasta, więc było nas troje. Właściwie czworo – kobieta była z psem.

Na schodach pod szczytami Krzyżnej i Sokolika trzeba było czekać na zejście ludzi, bo minąć się na stopniach jest tam trudno, a na platformach widokowych było jak w miejskim autobusie.

Dobrze im tak!

Ludzie, nie jeździcie w Góry Kaczawskie, bo nic tam nie ma! Byliście na Skopcu? Macie pieczątkę potwierdzającą zaliczenie? To jedźcie tam, gdzie coś jest.

* * *

Zachód słońca był wyraźny i czysty, z całą gamą czerwonych kolorów, wyżej i dalej od słońca zmieniających się w pomarańcze i żółcie, może nawet lekko różowe mazaje się pokazały w postaci cienkich, poziomych chmurek wiszących tuż nad linią gór. Po kwadransie, gdy już wracaliśmy, niebo widziane między czarnymi gałęziami drzew rozjaśniło się jednolitą pastelową barwą. Powoli ta łuna zachodu gasła, ale gdy na dole rozsiadł się już mrok, a my jechaliśmy, niebo jeszcze pamiętało o słońcu.


Na środku zdjęcia widać domy wioski podchodzące pod przełęcz, też widoczną, a nieco na prawo od niej jest nasze zbocze.

* * *

Jasia z mojej opowieści słuchała jako odtrutki na dyskotekowe dudnienie toccaty d-moll, dzisiaj zaproponuję Wam lżejszą muzykę. Posłuchajcie, proszę, piosenki – żeby nie było, że tylko Bach i Bach.

Jest marzeniem, pragnieniem, tęsknotą i obietnicą.

I will always love you.

Zawsze będę cię kochała.

* * *


























czwartek, 4 marca 2021

Nieznane pogórze

 140221

Za ostatnim domem wioski droga skryła się w wąwozie zasypanym śniegiem, w efekcie po kilku krokach zapadłem się do połowy ud. Wysoko podnosząc nogi wdrapałem się na górę, otrzepałem spodnie i ruszyłem brzegiem pola ku długiej, czarnej ścianie lasu. Przed dojściem do niej, po prawej miałem minąć niewielki las, a za nim miało być długie pole wrzynające się głęboko w leśny masyw. Faktycznie, po kwadransie zobaczyłem otwartą przestrzeń między drzewami i skręciłem tam. Z trzech stron otoczył mnie las, niemal płaskie pole dotykało najdalszej ściany lasu przede mną, przejścia nie było tam widać. Miałem jednak nadzieję, że będzie, wszak wczoraj widziałem je na zdjęciach satelitarnych. Ile lat temu robione były te zdjęcia?...

Płaszczyzna pola powoli przełamywała się, opadając ku płytkiej dolince. Minąłem parę ambon, skręciłem ku dwom zagajnikom brzozowym, chcąc przyjrzeć się im z bliska, zobaczyłem też mały strumyk. Widząc nieco wyżej na zboczu jego początek, zawróciłem. Zawsze jest czas i pora na przejście chociaż kilku kroków wzdłuż strumyka, tym bardziej na zobaczenie źródła. Biedne to było źródełko. Woda nie biła, a z trudem wysączała się z ziemi. Wiosną nabierze sił – pomyślałem.

Niewiele dalej między drzewami zobaczyłem biały zarys łysego wzgórza. Las rozstąpił się robiąc mi przejście, minąłem drzewa i stanąłem u podnóża wzgórza.

* * *

Znałem może dziesiątą część drogi, cała reszta była do dzisiaj terra incognita, dlatego w sobotnie popołudnie posiedziałem nad mapą, a nawet obejrzałem zdjęcia na Googlach. Niedawno przechodziłem obok Chmielca, ładnego wzgórza na Pogórzu Kaczawskim, ale na szczycie nie byłem, a po sąsiedzku wznosi się druga ominięta przeze mnie górka; z jej odsłoniętego szczyty spodziewałem się ładnego widoku. Mogłem pójść tam normalnie, znanymi mi drogami, ale wydało mi się to za proste, za szybkie i niepowiększające mojej wiedzy o okolicy. Wypatrzyłem więc nieco okrężną drogę bez drogi na obydwa wzgórza. Później… Na później miałem mgliste wyobrażenie marszu polami na drugą stronę pasma wzgórz i… i zobaczenia co dalej.

Plan miałem więc precyzyjnie ustalony, ale z telefonem, a tym samym i aparatem, poszło mi gorzej. Kiedy uświadomiłem sobie jego zostawienie w pokoju, na liczniku miałem 45 przejechanych kilometrów. Stanowczo za dużo, żeby wracać. Pierwszy raz zapomniałem o telefonie; jak to się stało? – zadawałem sobie pytanie. Wieczorem telefon położyłem przy poduszce, a kiedy dzwonił, wyłączyłem, jednak przy poduszce został, w chwilę później zamaskowany narzutą, a co z oczu, to z pamięci. Na dokładkę wyjeżdżałem z podwórza w pośpiechu, bo stróż był na tyle uczynny, że otworzył bramę i przy niej czekał na mój wyjazd, więc nie podłączyłem telefonu do samochodowej ładowarki, jak to zwykłem robić, a później… zapomniałem. Główną winowajczynią jest więc ona, Skleroza, ta zołza czepiająca się statecznych, porządnych mężczyzn w moim wieku. Pytałem Janka, co sądzi o tym zdarzeniu; on też obwiniał Sklerozę, w pełni się ze mną zgadzając.

Na szczęście dość łatwo przyszło mi pogodzić się z brakiem aparatu. Kiedy zamykałem drzwi samochodu, a zbliżała się siódma, uświadomiłem sobie kolejny brak: nie mając telefonu, nie miałem nie tylko aparatu, ale i zegarka. Dwa razy w ciągu dnia, przechodząc przez wioski, pytałem ludzi o godzinę, a późnym popołudniem oceniałem czas według słońca. Z niezłym skutkiem, skoro do samochodu doszedłem o godzinie 17, więc o zmierzchu, po dziesięciu godzinach wędrowania zaśnieżonymi bezdrożami.

* * *

Widok z nagiego szczytu bezimiennego wzgórza faktycznie był rozległy, natomiast szczyt sąsiedniego Chmielca jest zalesiony, ale zbocza ma urokliwe. Podchodząc, słyszałem szczekanie saren, a między drzewami widziałem dużo śladów ich legowisk. Sarny oczywiście uciekły, przestraszone, za co w myślach je przepraszałem.

Kiedyś odczuwałem satysfakcję widząc uciekające przede mną zwierzęta, później pojawił się żal z powodu niemożności zobaczenia ich z bliska, ostatnio coraz częściej odczuwam wstyd. Ich panika na nasz widok jest powodem do wstydu, ponieważ zwierzęta uciekają widząc najbardziej bezwzględnego drapieżnika. Swojego strachu uczeni są przez rodziców: uciekaj, kiedy zobaczysz tego stwora!

Z odległości około stu metrów (czasami na tyle pozwalają podejść) widziałem wiele saren. One patrzyły na mnie oceniając niebezpieczeństwo, ja podziwiałem ich piękno. Sylwetki saren, wygięcie ich szyi gdy podnoszą głowy i patrzą w bok swoimi dużymi oczami, lekkość ich biegu, są czystym wdziękiem.

Na zboczu Chmielca zrobiłem przerwę śniadaniową. Jadłem i patrzyłem.

Łąka opadająca po zboczu, dalej lekko wznoszące się pole podchodzące pod las, rząd drzew nad uskokiem, polna droga na chwilę przytulająca się do pierwszych drzew lasu i zaraz znikająca po drugiej stronie zbocza wzgórza, samotny dąb na jej skraju, brzozowy zagajnik wysuwający się przed linię lasu i odległe pola widziane między białymi, smukłymi pniami drzew.

* * *

Czasami polną drogą, sporadycznie boczną szosą, na ogół bezdrożami, szedłem na północ. Na mapie wypatrzyłem nową linię energetyczną o wielkim napięciu, a nieco bliżej dwa wzgórza. Dojdę do nich, postanowiłem, a jeśli zdążę, to i do słupów energetycznych – odezwał się we mnie technik zaciekawiony taką budowlą techniczną, także zafascynowany ogromnymi mocami.

Wiedziałem, że linia przesyłowa będzie miała napięcie 400kV, a takie służą do przesyłania ogromnych, trudnych do wyobrażenia mocy. Nie chcę używać tutaj wzorów i wyjaśniać fizyczne zależności energii elektrycznej, powiem tylko, że taką linią można na odległość setek i tysięcy kilometrów przesyłać moc wystarczającą do zasilenia dużego miasta. Prawdopodobnie budowana jest z myślą o międzynarodowej wymianie energii, jako że z pewnych względów technicznych jest to częstą koniecznością.

Zabrakło mi niewiele ponad dwa kilometry do najbliższych słupów, ale widziałem je dobrze. Ogromne, kilkudziesięciometrowej wysokości, biegły idealnie równą linią po polach i wzgórzach, nad lasami, na linii wschód-zachód. W ich sąsiedztwie zobaczyłem górę, która swoją wielkością zaskoczyła mnie, wszak byłem już blisko krańca pogórza. Chciałbym tam wrócić i poznać ją z bliska.

* * *

Było chyba po trzynastej, gdy dotarłem do bezimiennego wzgórza za wsią Bielanka, uznając je za punkt zwrotny trasy. Ładne to wzgórze, nawet ma własne skałki, a i widoki oferuje dalekie. Zaczynając powrót, skręciłem ku linii domów widzianych za rozległym polem.

We wsi napotkana kobieta powiedziała mi, że jest 13.30. Zdążę przed zmierzchem, myślałem, bo będę wracał krótszą drogą, no i kilka kilometrów pójdę szosą, więc bez meczącej wędrówki po sypkim i głębokim śniegu.

Wszędzie w Sudetach spotka się ruiny starych, porzuconych poniemieckich domów, w tamtej okolicy chyba więcej niż zwykle.

Bywa, że tylko zajmowana połowa domu jest prowizorycznie zabezpieczona, druga część się rozpada, a nawet jeśli dom jest wyremontowany, to obok ledwie stoi budynek gospodarczy już bez dachu; po resztkach ścian widać, z jaką starannością był kiedyś stawiany. Ludzie mieszkają wśród ruin. Jak tak można? Są też przysiółki opuszczone całkowicie. W takich miejscach można czasami zobaczyć, wśród kęp zarośli i drzew śródpolnych, resztki ceglanych lub kamiennych murów.

Wiele budynków w tamtym rejonie zbudowanych było z ciosanego i starannie dopasowanego kamienia, mogłyby służyć jeszcze sto lat, gdyby miał kto zadbać o dach. Szkoda mi tych budowli, szkoda ludzi, którzy kiedyś trudzili się przy ich budowie w nadziei na służenie im i ich dzieciom. Jakby dla równowagi, w takich chwilach pojawia się druga myśl: gdyby nie wszczynali wojny, gdyby nie ta ich odwieczna mania parcia na wschód, cały tamten region do dzisiaj byłby ich, czyli niemiecki.

* * *

Szedłem zupełnie mi nieznaną okolicą, po raz pierwszy widząc najwyższe góry kaczawskie będąc tak daleko na północ od nich. Widziałem je odmienionymi. Wbrew powszechnym sądom góry wcale nie są nieruchome, ponieważ zmieniają otoczenie i sąsiadów, dla niepoznaki odwracają się tyłem, ukrywają się za innymi, przykucają albo odwrotnie – wznoszą się (stając na palcach?) ponad sąsiednie, wyższe góry. Sam fakt oglądania Ostrzycy nie na północy, jak zwykle, a na południu, na tle najwyższych gór kaczawskich, był niezwykły i dziwił. Poza tą górą po pierwszym spojrzeniu poznałem tylko Leśniaka, górę-sąsiada Okola, a to dzięki bardzo charakterystycznemu kształtowi jej zachodniego zbocza. Dopiero wychodząc od tego pewnika, przydawałem kolejnym górom nazwy, ale łatwo mi nie było.

Na koniec została jedna, która za nic nie chciała zdradzić swojego imienia.

Jaka to góra? Myśl ta nie dawała mi spokoju, dopiero będąc bliżej wyciągnąłem mapę i wyznaczając linie proste, zidentyfikowałem. Przecież na widocznym stąd jej odkrytym zboczu byłem kilka razy!

Masyw Leśniaka i Okola przyciągał wzrok swoimi rozmiarami czyniącymi wrażenie nawet z tej odległości, jednak gdy popołudniu przejrzystość powietrza się poprawiła i z niebieskiego niebytu wyłoniła się ściana Karkonoszy, nagle ten masyw zmalał do swoich rzeczywistych rozmiarów, dwakroć niższych od wierzchowiny tamtych gór. Po raz pierwszy widziałem Śnieżkę z odległości, jak oszacowałem, pięćdziesięciu, może nawet sześćdziesięciu kilometrów. Była wielkości końca palca mojego młodszego wnuka. Nie wiedziałem, że tydzień później będę ją widział z odległości kilku kilometrów – wielką, wyraźną, górującą. Prawdziwą panią na Karkonoszach.

* * *

Uwaga o języku.

Największą wsią w pobliżu Ostrzycy, góry nazywanej Ostrzycą Proboszczowicką, jest Proboszczów. Jedna jest tylko Ostrzyca, więc nie było potrzeby dodawania do nazwy rozszerzenia, ale to drobnostka, chodzi o odmianę. Pod Ostrzycą nie ma Poroboszczowic, a Proboszczów, więc Ostrzyca Proboszczowska. Niech mnie ktoś poprawi, kto lepiej się zna na naszym języku.

Trasa:

Z Twardocic Rochowa zielonym szlakiem pod las, następnie polami na Chmielec. Polami via Dłużec pod wzgórze Czerwiec, żółtym szlakiem do Pieszkowa. Dalej polami do wzgórza między wsiami Bielanka a Zbylutów. Powrót szosą przez Bielankę do Pieszkowa, żółtym szlakiem pod wzgórze Świątek, stamtąd do wioski Rochów.

Jak wyjaśniłem, zdjęć z tego dnia nie mam – przez nią – ale żeby jakieś były, publikuję ich garść z innych zimowych wędrówek kaczawskich.





sobota, 27 lutego 2021

Gawędy o wilkach i innych zwierzętach, książka Marcina Kostrzyńskiego

 

250221

„Istotę cywilizowaną definiuje stosunek do słabszych.” M. Kostrzyński.


Mój stosunek do zwierząt zmieniał się z biegiem moich lat – od obojętności, poprzez uznanie ich za biologiczne maszyny podległe li tylko instynktom zapisanym w genach, po stopniowe, na lata rozłożone, przyjmowanie do wiadomości ich zdolności przeżywania całej gamy uczuć oraz posiadania świadomości. Taki stan osiągnąłem dość dawno temu, wysuwając wnioski ze swoich lektur dzieł popularnonaukowych traktujących o etologii i ewolucji. Zdawało mi się, że niewiele już mógłbym zmienić w swoim obrazie zwierząt i stosunku do nich, jednak jeśli obejrzę się wstecz, widzę powolną ewolucję poglądów i stanowisk: najogólniej mówiąc, daję coraz więcej praw zwierzętom, a ludziom coraz więcej zakazów i obowiązków związanych ze zwierzętami. Wolno zachodzą te zmiany, ponieważ zawsze miałem trudności z bezpośrednim przyjęciem czyjegoś zdania lub oceny, a autorytetów w zasadzie nie uznaję, więc zmiany wypracowuję sam, krok po kroku.

Na takiej drodze prędzej czy później, ale zawsze dochodzi się do wniosku o potrzebie chronienia wszelkiego ziemskiego życia. Doszedłem i ja, ale stanąłem wtedy przed dylematem jak na razie nierozwiązanym przeze mnie.

Co ze zwierzętami uznawanymi przez ludzi za szkodniki? Czy mamy chronić muchy i komary – że wymienię tylko te najbardziej znane z wielkiej ich listy? Przecież nie, to oczywiste, ale jeśli robimy wyłom w regule, jeśli przypisujemy sobie prawo decydowania o życiu, to cały gmach chwieje się w posadach. Wszak dla rolnika mającego pole kukurydzy pod lasem, szkodnikami są dziki, dla leśników sarny i jelenie zjadające gałązki młodych drzew, a dla ogrodnika krety i myszy.

Nie bronię życia much i komarów, po prostu przedstawiam swój problem. Powiem jeszcze tylko, że odkąd się pojawił, nie zabijam pająków (chyba że spadnie na mnie i wtedy odruchowo...), co mam za logiczną konsekwencję swoich przemyśleń i widząc w nich sprzymierzeńców.


Ziemia nie jest tylko nasza, a ponieważ najwięcej możemy zrobić i jednocześnie najwięcej szkodzimy innym mieszkańcom planety, winniśmy im daleko idącą pomoc i nieszkodzenie. To nie tylko nasz moralny obowiązek wobec słabszych i od nas zależnych, ale i w długiej perspektywie czasowej działanie na naszą korzyść. Dowody na prawdziwość tego twierdzenia znaleźć można w książkach autorów wnikliwie przyglądających się ziemskiej faunie i florze – także w „Gawędach” Kostrzyńskiego.


Książkę czytałem w każdej wolnej chwili: jedząc śniadanie, przy kawie, w ostatnich minutach dnia, gdy zmęczony odsuwałem od siebie laptopa. Czytałem urzeczony obrazem niewiele mi znanego, jak się okazało, świata zwierząt. Piszę tak, ponieważ w tej książce określenie „bracia mniejsi” nie jest pustym sloganem, ani nie jest przejawem zielonego czy religijnego zachłyśnięcia miastowego człowieka, a po prostu prawdą potwierdzoną rozległą wiedzą praktyczną autora, a na potrzeby książki i czytelników popartą wieloma przykładami. Zwierzęta są duchowo i psychicznie bardziej do nas podobne, niż nam się wydaje; bardziej, niż wielu z nas godzi się dostrzec i zaakceptować dostrzeżone. W tym sensie Kostrzyński przedstawia świat nam nieznany bądź mało znany. Zadziwiający i fascynujący świat. Chwilami miałem wrażenie czytania nie o Ziemi i jej mieszkańcach, a o jakiejś baśniowej krainie. Może o Edenie?

Zwykliśmy uważać, że między nami a zwierzętami zieje ogromna przepaść w zdolnościach duchowych, takich jak miłość, radość, rozpacz, pamięć, przyjaźń, poczucie więzi rodzinnych, a okazuje się to nieprawdą.

Scena witania się dwóch łań, matki i córki które nie widziały się dłuższy czas, jest przejmująca. Tylko istoty obdarzone zdolnościami tradycyjnie (i bezrefleksyjnie) przypisywanymi człowiekowi, będą tak reagować i tak okazywać swoje uczucia.

Te fakty zmieniają obraz świata i naszego w nim miejsca.

Możliwość zaistnienia  zmian w nas, jest największą wartością książki.

* * *

>> Obserwowanie zwierząt z bliska wiele mnie nauczyło, zmieniło też moje postrzeganie braci mniejszych. Wszystkie historie, które opisałem, są prawdziwe. Mogę powiedzieć z całym przekonaniem, że każda istota to indywidualność jedyna i niepowtarzalna. Są takie same jak my. Każdy człowiek jest inny, nie tylko wizualnie. Ta inność pozwala nam się rozwijać. Podobnie jest u zwierząt. Nasze światy, nasze emocje niczym się od siebie nie różnią. Nie powinniśmy uzurpować sobie prawa do decydowania o życiu lub śmierci tych istot. Podobno mamy duszę, a one nie mają, czyżby? Nie da się zbudować cywilizacji na prawie silniejszego. Przez cywilizację rozumiem istoty o wyższym stopniu rozwoju. (…)

Istotę cywilizowaną definiuje stosunek do słabszych, a nie zdolność budowania rakiet czy nuklearnych bomb.<<


>>Las kształtował mnie i nadal kształtuje. Nasi przodkowie byli mieszkańcami puszcz. Czcili stare dęby, prastara puszcza była ich domem. Każdy z nas ma cząstkę tego dziedzictwa w sobie. Z przerażeniem patrzę, jak las ginie i jest zastępowany nasadzeniami przemysłowymi. Nie ma już starych drzewostanów, które pamiętam, i nie da się tego odwrócić. Jeśli wybudujemy most, dom czy drogę i popełnimy błąd, można wszystko zburzyć i zacząć od nowa. Jeśli wytniemy dwustuletni las dębowy, na kolejny musimy czekać dwieście lat. Nie da się tego ominąć, przyśpieszyć.

Od trzydziestu lat trwa rzeź polskich lasów. Prawdziwa polska masakra piłą motorową. Katastrofa widoczna z kosmosu. Wycinane są stare lasy, a na ich miejsce sadzone nowe uprawy. Dzieje się tak, ponieważ przedsiębiorstwo Lasy Państwowe się samo finansuje i samo kontroluje. W dodatku nie istnieje żaden społeczny nadzór tej działalności. Jest to istotne, ponieważ lasy państwowe obejmują prawie jedną trzecią terytorium Polski. Stały się jedynie z nazwy państwową, w rzeczywistości oligarchią.

U schyłku komuny mówiono o rabunkowej gospodarce, teraz z tego samego obszaru wycina się prawie trzy razy tyle, co w tamtym czasie. Jak więc nazwać to, co teraz robią leśnicy? (…)

Las nie jest tylko własnością ludzi, jest również domem innych mieszkańców. Zależymy od niego w większym stopniu, niż się nam wydaje. Ma o wiele ważniejsze funkcje niż produkcja drewna. Oczyszcza powietrze z pyłów i chorobotwórczych mikroorganizmów. Produkuje tlen, wiążąc dwutlenek węgla. Stabilizuje klimat. Magazynuje wodę, uwalniając ją znacznie wolniej, łagodząc skutki ocieplenia klimatu. Chroni pola przed wiatrem i erozją. By lasy były trwałe i wieczne, muszą rosnąć w pewnej specyficznej równowadze. Każde, nawet niewielkie naruszenia tej równowagi, może prowadzić do katastrofy.

Przytoczę przykład dzików w ostatnim czasie wybijanych bez opamiętania. Jeśli doprowadzimy do tak dramatycznego spadku ich populacji, jak zamierzają politycy, czeka nas ogólnopolska katastrofa ekologiczna na skalę znacznie większą niż ta, która ma miejsce w Puszczy Białowieskiej. Był taki przypadek. W latach dwudziestych ubiegłego wieku europejskie lasy sosnowe zaatakowała strzygonia choinówka. Od Holandii aż po Białoruś zjadała sosnowe igliwie. Jej naturalnym wrogiem są dziki. Strzygonia zimuje w ściółce tuż pod pniem drzewa, na którym żeruje. To właśnie dziki zjadają dziewięćdziesiąt dziewięć procent zimujących owadów, trzymając populację pod kontrolą.

Czy mały owad może być niebezpieczny? W Puszczy Noteckiej praktycznie nie było dzików w latach dwudziestych ubiegłego wieku, właśnie tam strzygonia zabiła osiemdziesiąt procent drzew. Jeśli wybijemy dziki pod pretekstem afrykańskiego pomoru świń, podobna tragedia będzie tylko kwestią czasu. W Polsce ponad sześćdziesiąt procent lasów to drzewostany sosnowe. Pokazuje to potencjalną skalę problemu.<<