Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

piątek, 30 kwietnia 2021

Roztocze, dzień drugi

 240421

Droga skończyła się na brzegu pola, ale wiedziałem, że inna biegnie za niewielkim laskiem. Szedłem więc brzegiem pól, a gdy las został za mną, zobaczyłem rozległy przestwór zamknięty odległymi wzgórzami. Zboczem jednego z nich biegła droga – jasna wstążka widziana z odległości paru kilometrów. Polne drogi wijące się po zboczach i niknące w oddali zawsze mnie kusiły, a ta szczególnie mi się spodobała. Po obejrzeniu zdjęć Googli okazało się, że właśnie tą odległą drogą wypada mi iść.

Znikała, gdy schodziłem w dolinę lub w płytki wąwóz, i pojawiała się bliższa, wyraźniejsza, gdy wchodziłem na grzbiet. Była na wprost mnie, ale i uciekała na boki, gdy droga, którą szedłem, wiodła mnie na manowce. Porzucałem ją wtedy i wybierałem inną, obiecującą prowadzić mnie ku tamtej, stopniowo coraz bliższej i wyraźniejszej. Miła to była wędrówka.


U stóp wzgórz, na początku drogi ku której szedłem, zobaczyłem uroczy widok. Zielony zakątek między zboczami o urozmaiconej rzeźbie, zdobiony wstęgami dróg, zagajnikami i kępami przydrożnych krzewów. Poczułem, że znalazłem pierwsze swoje miejsce na Roztoczu. Jego bliższe poznanie zostawiłem na osobny dzień, wszak rarytas należy spożywać spokojnie, delektując się smakiem, a dzisiaj tylko podszedłem bliżej dla wzmocnienia apetytu.

 



Parę godzin później, wracając inną drogą, zobaczyłem to miejsce z góry; zauważyłem też kolejną dróżkę skręcającą w stronę zakątka, zapamiętaną z powodu niemal białego piasku, więc zapewne poznania okolicy zajmie mi cały dzień.

* * *

Wyjechałem przed czwartą, a będąc w połowie drogi, zobaczyłem czystą, kolorową piżamkę Eos. Jak to zwykle z nią bywa, ciemnoczerwony swój nocny ciuszek zmieniała na coraz jaśniejszy i świetlistszy, i gdy już myślałem, że wreszcie zobaczę ją całą... wjechałem w mgłę. Pierwsze godziny wędrówki miałem więc listopadowe, ale – dla równowagi – deszcz, zapowiadany przez synoptyków, nie padał. Tym razem nie zamierzałem na nich psioczyć. Wyruszywszy na wędrówkę bardzo wcześnie, wróciłem po jedenastu godzinach, przy wysokim jeszcze słońcu. Zawsze wtedy szkoda mi reszty dnia, ale że zaraz po wyjeździe deszcz jednak zaczął padać, żal był mi oszczędzony.

* * *

Dróg jest na Roztoczu ogromna sieć, a niewiele jest takich, o których trudno byłoby powiedzieć coś dobrego. Dojść można nimi wszędzie, aczkolwiek niekoniecznie najkrótszą trasą. Meandrowanie jest koniecznością zwłaszcza tam, gdzie idzie się w poprzek granic pól, ale przecież droga jest tam celem, nie konkretne miejsce. Korzystając ze zdjęć satelitarnych, a więc widząc rzeczywisty bieg dróg, przejścia można znaleźć nawet na odludziu, gdzie mało jest pól, a domów wcale. Dzisiaj jedynie dwa razy zdarzyło mi się iść bezdrożem, ale na krótkich dystansach i tylko z powodu chęci skrócenia trasy. Przyznam się do przyjemności odczuwanej w czasie pokonywania takich skrótów, gdy idę po obraniu kierunku na podstawie zdjęć, wiedząc jednak, że za tamtym grzbietem, za laskiem, znajdę szukaną drogę. Szlakiem szedłem niewiele i tylko dlatego, że przypałętał się nie wiadomo skąd; może zgubił drogę? Poznane dzisiaj lasy ładne nie były – zachwaszczone i zimowe – więc po co miałbym wchodzić między drzewa prowadzony szlakiem, skoro na zdjęciu widzę niewiele dłuższe, albo i krótsze przejście? Zresztą, nie lubię iść wypatrując znaków, które nie zawsze są tam, gdzie najbardziej by się przydały.

Pola są małe, bardzo wąskie, chociaż na ogół długie. Razem z miedzami tworzą charakterystyczną dla Roztocza mozaikę kształtów i kolorów, szczególnie ładną tam, gdzie granice biegną zakolami. Widziałem pola miniaturowe, najmniejsze mają może ćwierć hektara powierzchni, czyli są wielkości przydomowych ogródków, a na dokładkę ziemia niektórych z nich nadziana jest kamieniami niczym dobry sernik rodzynkami. 

Po tych miniaturkach jeżdżą małe traktorki z trudem ciągnące trzyskibowe pługi, niewidywane na sudeckim pogórzu, gdzie po rozległych polach śmigają wielkie traktory ciągnące całe zestawy narzędzi. Dzisiaj obserwowałem pracę jednego z takich traktorków i słyszałem, z jakim trudem jego silniczek radził sobie z pochyłością zbocza. Patrząc na roztoczańskie pólka, pojawiają się myśli o opłacalności ekonomicznej, bo jakże porównać efektywność pracy dwustukonnego ciągnika na stuhektarowym polu, do wysilonego prychania czterdziestokonnego traktorka orzącego półhektarowy skrawek nie najlepszej ziemi? Zapewne właśnie z tych powodów widuję tam wiele plantacji, głównie porzeczek, jak mi się wydaje.

Widziałem całe morze zawilców, widziałem fiołki i przetaczniki (przysiągłbym, że są bardziej niebieskie od sudeckich), słyszałem skowronki, ale tylko niektóre krzewy i co bardziej niecierpliwe brzozy zaczynają się zielenić. Owszem, na wielu drzewach widać pękające pąki i rozwijające się liście, ale widziane z daleka, nadal stoją nagie, zimowe; jeszcze czekają na cieplejsze dni i życiodajne słońce. Tarniny, tak liczne na Roztoczu, pokazują maleńkie białe plamki na czubkach pąków – zapowiedź majowego święta kwitnienia.

Chciałbym patrzeć na zielone drzewa, widzieć wokół siebie pełnię wiosny, ale przecież wiem, że zobaczę ją, gdy już miną chwile pierwszego kwitnienia i rozwijania się liści, zawsze zbyt krótkie, by je dobrze zobaczyć.

* * *

Muszę wspomnieć o śmieciach, chociaż wolałbym pisać tylko o dobrych cechach Roztocza. Przy drogach leżą butelki; jeśli nie całe kopy, to chociaż parę, chociaż jedna, a pod wieloma przydrożnymi krzewami są po prostu wysypiska. Wszedłem między drzewa rosnące przy drodze, widząc między nimi zapadlisko. Minąłem kupę śmieci i stanąwszy na krawędzi zbocza wąwozu wychyliłem się chcąc zobaczyć dno – zobaczyłem leżącą tam oponę i worki. Zniesmaczony wycofałem się. Niżej prezentuję dwa zdjęcia z widokiem ładnej drogi. Żeby nie było na nim widać worka (a leży ich sporo na brzegach pół, najwyraźniej są po nawozach), zrobiłem kilka kroków do przodu i zdjęcie powtórzyłem. Nie chcąc widzieć śmieci, należałoby nie patrzeć pod nogi.


 

Idąc, pielęgnowałem z myślach pomysł rodem z książek fantasy: gdyby móc te wszystkie śmieci podnieść jakimś czarem i przenieść je pod drzwi, albo i wprost do mieszkań ich właścicieli! Dajcie mi odpowiednią różdżkę, a będę całymi dniami łaził po Roztoczu i machał nią nad każdym śmieciem, bo w przeciwnym razie ci wandale zasypią Roztocze i całą Ziemię. A ja jak ten głupi goniłem po polu opakowanie kanapki, gdy wiatr je porwał. Gdyby taki wandal zobaczył mnie wtedy, miałby niezły ubaw.

Na rozstaju dróg widziałem odsłoniętą skarpę, ludzie kopią tam piasek. Równą linią oddzielona jest cienka warstewka urodzajnej ziemi od jałowego piasku, a w wielu innych miejscach widziałem piaszczyste białe łachy na polach – miejsca, gdzie tej dobrej ziemi brakuje. Ekonomiczny przymus, przyzwyczajenie czy umiłowanie ziemi każą ludziom ją uprawiać? Jeśli ta ostatnia przyczyna jest decydująca, co przecież byłoby zrozumiałe dla nas, Polan, dlaczego widuję tyle śmieci na brzegach pól?

* * *

Siedziałem na między i patrzyłem przed siebie. W płytkiej dolinie rozłożyła się duża wieś, za nią piętrzyły się nieznane mi wzgórza; przyjdzie czas na ich poznanie. Nie od razu zauważyłem trzy sarny zbliżające się do mnie. Były blisko, dzieliło nas może pięćdziesiąt metrów, a one zachowywały się beztrosko, nie widząc mnie. Właśnie to słowo najtrafniej oddaje ich zachowanie. Nie tylko skubały trawę, ale i brykały, najwyraźniej ciesząc się dniem i życiem. Kiedy mnie zobaczyły, przyglądały się dłuższą chwilę nim odbiegły, ale spokojnie, bez paniki, a zatrzymawszy się niewiele dalej, znowu mnie obserwowały. Nie tracę nadziei na zaprzyjaźnienie się z nimi.

Wspomnę jeszcze o bardzo często widywanych jemiołach. Obsiadły drzewa niczym wrony jesienią i piją ich soki doprowadzając do śmierci. Tak, wiele drzew obciążonych tymi pasożytami jest martwych.

 Nie raz dziwiłem się dawnym wierzeniom w magiczną i ludziom przychylną siłę tej rośliny, niespecjalnie przecież ładnej, aż któregoś dnia postanowiłem poszperać w Internecie. Na stronie Muzeum Wsi Radomskiej znalazłem dobry, zarówno co do treści jak i formy, artykuł na temat jemioły, niewątpliwie napisany przez etnologa.

Oto dwa jego fragmenty, a do przeczytania całego gorąco namawiam:

>>Przed wiekami uznawano jemiołę za dar od bogów, przedmiot czci i podziwu, magiczne ziele o wielkiej mocy, które zbierano z ostrożnością i starannością. Wierzono, że chroni przed złymi duchami oraz sprowadza do domu dostatek i pomyślność. Miała również sprzyjać zakochanym i zapewniać siły witalne i płodność.<<

>>O kulturowym znaczeniu jemioły zadecydowało wiele jej szczególnych właściwości, a jednym z ważniejszych było właśnie miejsce jej występowania – nie mając korzeni umiejscowionych w glebie, nie wyrastając z niej, mogła być tylko rośliną spadłą z nieba. Dodatkowo rosnąc wysoko na drzewie nie ma bezpośredniej styczności z ziemią, „dołem”, a jednocześnie nie dosięga do nieba, „góry” – czyli znajduje się pomiędzy, w stanie zawieszenia, w sferze granicznej, przez co nabiera cech mediacyjnych (...). Granica to miejsce, w którym objawia się sacrum, a wszystko, co ma z nim kontakt, nabiera magicznych właściwości.<<

* * *

W parę dni po powrocie z pierwszej wędrówki chciałem wracać na roztoczańskie drogi mając już gotowy plan, ale z powodu zajęć musiałem odłożyć wyjazd, wszak muszę mieć za co je finansować, a emerytura wiadomo jaka jest i na co wystarcza. Na szlak wrócę za parę dni.


Trasę można opisać paroma słowami: między Lipowcem a Gorajcem.































piątek, 23 kwietnia 2021

Pierwsza roztoczańska

 

180421

Pierwszy wyjazd na Roztocze, początek nowego rozdziału moich wędrówek.

Wyjeżdżając, zabrałem ciekawość i optymizm, ale i niepewność się przybłąkała. Jaki będzie mój odbiór widoków, jakie wrażenia zabiorę ze sobą w drogę powrotną?

Roztoczańskie pola i wzgórza zobaczyłem ładnymi, podobało mi się tam, jednak było inaczej. Brakowało mi emocjonalnego odzewu, do którego przywykłem tak dalece, że zacząłem go traktować jako immanentny składnik nie tylko wędrówek kaczawskich, ale wędrówek w ogóle. Tam byłem u siebie, wszędzie widziałem swoje ślady, niemal każda góra i droga były moje, skoro nawet bez wspominania wcześniejszych włóczęg, świadomość bycia tam, nierzadko wielokrotnego, zmieniała barwy odczuć i dodawała uroku krajobrazowi. Tutaj natomiast wszędzie byłem obcy i na obce drogi patrzyłem, jednak była we mnie myśl, że moimi będą w przyszłości. Aura nie pomagała, dzień był chmurny, z szarym powietrzem, ale to tylko część prawdy. Jej resztę zostawiłem w Sudetach.

Nie da się, teraz już wiem, szybko oderwać od miejsc poznawanych i oswajanych tak długo. Po latach nieobecności na swojej rodzinnej Lubelszczyźnie, gdy mam wątpliwości, czy przyjazd tutaj jest powrotem, czy wyjazdem stamtąd, związki z regionem trzeba mi budować od nowa.

Chcąc poznać pewne miejsca o ciekawym ukształtowaniu terenu, zszedłem z drogi w gęsty las.

– Po co wlazłem tutaj? – zadałem sobie pytanie będące w istocie wyrzutem, widząc gąszcz trudny do przejścia.

W Górach Kaczawskich takie pytanie nie przyszłoby mi do głowy, bo powód byłby oczywisty: poznawanie nieznanych zakątków moich gór.

Dla uczczenia setnej kaczawskiej wędrówki, poszedłem śladami pierwszej. Mam nadzieję na powtórzenie tego wydarzenia tutaj, a więc na stworzenie nowych więzów, tym razem z Roztoczem. Wtedy ta kraina będzie moja na równi z Górami Kaczawskimi.

Dzisiaj zacząłem oswajanie się z nią. Łapię się na uznawaniu widoków za tym ładniejsze, im bardziej przypominają kaczawskie, ale też wiem, że ten odruch będzie zanikał.

* * *

Moje kaczawskie zwyczaje dały o sobie znać już przy planowaniu trasy: otóż od razu odrzuciłem trzymanie się szlaków widząc, jak często prowadzą lasami. Chciałem iść mając rozległy przestwór wokół siebie, nie bliskie drzewa. Ponieważ roztoczańskie pola są bardzo wąskie, zakładałem istnienie dużej ilości dróg – i tak było, chociaż ich przebieg na mapie niewiele ma wspólnego z rzeczywistością. Od razu przyznam się do pójścia na łatwiznę: w telefonie miałem włączony system GPS i mapę satelitarną, więc w każdej chwili mogłem sprawdzić, gdzie dokładnie jestem i którą drogą mam iść. Cała trudność, nader niewielka, polegała więc na rozpoznaniu okolicy widzianej na ekranie z satelity, więc pionowo z góry, do otoczenia widzianego poziomo, z wysokości oczu. W praktyce byłem więc prowadzony jak Tezeusz po sznurku, czego szczególnie wyraźnie doświadczyłem pod wieczór, zapuszczając się w las bez widocznego duktu, ale może po kolei.

Wyjechałem przed czwartą, a na miejscu, w wiosce Sochy pod Zwierzyńcem, byłem o 5.30. W kwadrans później (wszak musiałem spokojnie wypić kawę) zarzuciłem plecak na ramiona i poszedłem na pobliską Bukową Górę. Widok z niej obejmuje mniej niż połowę widnokręgu, ale jest po prostu piękny. Jego walorów nie mogę udowodnić zdjęciami, bo, jak wspomniałem, światło było szare a powietrze przymglone, mam jednak nadzieję na ich powtórzenie w lepszych warunkach. Nazwa wzgórza jest bardzo a propos: buki rosną tam liczne i pokaźnych rozmiarów. Patrzyłem na nie z przyjemnością, wszak piękne to drzewa i przypominały mi sudeckie wędrówki.



 
Polna droga wiodąca grzbietem wzniesień kończyła się na brzegu zaoranego pola – zwyczaj praktykowany i w Sudetach – machnąłem więc ręką i nie szukając innej poszedłem na przełaj zarastającymi łąkami i nieużytkami, ale dalej droga pojawiła się, i to ta, której szukałem, jak się później okazało.

Sporo pól, zwłaszcza tych leżących wyżej lub dalej od szos, jest sztucznie zalesionych, ale niedbale. Rosną na nich brzozy lub sosny sadzone w rzędach tak gęsto, że drzewa nie mają możliwości wzrostu. Te laski są ciemnymi gęstwinami duszących się drzew z martwą ściółką. 

 

Pola, wąskie a długie spłachetki ziemi miejscami białawej od piachu, wspinają się po zboczach oddzielone od siebie miedzami i drogami. Są wśród nich miedze pamiętane z dzieciństwa, niewidywane w Sudetach: wysokie, na tyle szerokie, że można iść nimi, pełne najróżniejszych roślin pachnących w upalne popołudnia, tu i ówdzie wysadzane pojedynczymi drzewami lub kępami krzewów. Są wśród nich róże, chociaż nie tak liczne jak tam, ale za to więcej widziałem krzewów tarniny. Polne drogi są dwojakiego rodzaju: piaszczyste, niemal białe, a ta ich jasna wstęga potrafi prowadzić hen, za grzbiet wzniesienia widocznego w oddali; są też drogi błotniste, z licznymi kałużami i śliską, lepiącą się do butów ziemią. Mało jest kamieni utwardzających te drogi, a jeśli są, to wapienne. Na wielu polach widziałem ich białe grudy, szczególnie dobrze widoczne w niskiej oziminie.

Dróg zapamiętanych w dzieciństwie już nie ma i nie będzie. Otóż przed półwieczem na Lubelszczyźnie niewiele było ciągników, niemal każdy rolnik miał konia, dlatego polna droga miała trzy ślady – dwa zrobione przez koła, te były równiejsze, a między nimi zryty kopytami trzeci ślad – koni ciągnących furmanki. Teraz polne drogi mają dwa ślady, innych nie ma. Nieistotna drobnostka? Może i tak, a na pewno ta zmiana zaszła z korzyścią dla koni, jednak jest ona wspomnieniem mojej wczesnej młodości – obok zapachu lampy naftowej zapalanej wieczorem, tamtych wysokich miedz i wielu innych obrazów.

Inaczej wyglądają wioski. Owszem, nowe domy są podobne, właściwie takie same, ale nie ma tak charakterystycznych dla Sudetów domów z murami pruskimi lub szachulcowymi, a kamień, zdecydowanie rzadziej tutaj używany, jest białym wapieniem. Taka sama natomiast jest niewrażliwość estetyczna i ekologiczna ludzi: śmieci widziałem sporo, a w pobliżu wiosek dużo. Inna też jest popularność Roztocza. W mijanych wioskach widziałem liczne tablice informujące o noclegach, a na drogach spotykałem grupy turystów. Niestety, widziałem też motocyklistów jeżdżących polnymi drogami. Patrzę na nich niechętnym okiem, bo co prawda przepisów nie łamią, jeśli nie wjeżdżają do lasu (a wjeżdżają!), jednak warkot silników, natrętny i uprzykrzony niczym bliskie buczenie much w ciche upalne popołudnie, niesie się na kilometr, a ja wolałbym słuchać śpiewu skowronków i szumu wiatru.

Na Wzgórzu Polak stoi obelisk upamiętniający bitwę z czasów Powstania Styczniowego. Rozbito wtedy oddział nieprzyjaciela, wymieniona jest ilość zabitych powstańców. Bohaterstwo, ale ostateczna klęska. Bitwy i śmierci. Jedni psuli naszą ojczyznę, drudzy umierali dla jej ratowania; tak było przez wieki i po części tak jest nadal.


 
Pod dużymi bukami rosnącymi na szczycie kwitną zawilce wśród kolczastych łupi nasion tych drzew.

Ślady dawnych ludzkich tragedii obok rokrocznie odnawiającego się życia.

Ustalając trasę, zwróciłem uwagę na bieg poziomic wskazujących na istnienie wielu jarów i dolinek nieopodal Zwierzyńca. Miejsca noszą nazwy Lisich Jam i Turzynieckich Dołów. Okazało się, że teren jest bardzo gęsto zarośnięty, zrobiłem tylko parę zwiadów wchodząc w gąszcz, i zawróciłem. Wrócę tam kiedyś mając więcej czasu, którego dzisiaj mi brakowało. Liczę na znalezienie miejsc odsłoniętych, a przynajmniej łatwiejszych do spenetrowania, może nawet ścieżek. Wspomnę jeszcze o dzikości tamtej okolicy, o zwalonych omszałych drzewach, ale i o licznie kwitnących miodunkach. Tak mi się wydaje, a jeśli źle nazywam te roślinki, proszę o sprostowanie.



 
Samochód miałem parę kilometrów za miasteczkiem. Najłatwiej było iść szosą, ale wypatrzyłem drogę przez las i Piaseczną Górę. Na szczyt prowadził ładny dukt wiodący widnym borem sosnowym, ale z drugiej strony wzniesienia ta droga uciekała na bok. 

Zdjęcie satelitarne pokazywało dukt wiodący prosto jak strzelił na drugą stronę lasu, w pobliże Bukowej Góry; stamtąd miałem tylko kilometr do samochodu. Stałem na drodze w miejscu, w którym miał się zaczynać ten dukt, rozglądałem się, ale drogi nie było. Może tylko nikły ślad, zarośnięty chwastami i zawalony przewróconymi drzewami, sugerował istnienie tutaj drogi w przeszłości, a zdjęcie z kosmosu pokazywało jedynie niewielką przerwę w zwartych koronach drzew. Chyba zdążyłbym dojść do wioski przed nastaniem ciemności idąc okrężną drogą, ale kaczawskie zwyczaje wzięły górę – wszedłem między drzewa. Omijałem przeszkody, wyrywałem buty z objęć jeżyn i co paręset metrów sprawdzałem, czy nie zszedłem z tej niby drogi. Dzikie, ładne miejsca, las pozostawiony samemu sobie, ale było zbyt ciemno, by aparat coś ładnego zobaczył. 

 
Z uśmiechem przywitałem jasność między drzewami zwiastującą brzeg lasu. Poznałem drogę, którą szedłem rano, i skręciłem ku wiosce. Za mną świeciła zza chmur przymglona, czerwona łuna zachodu.

Chytrość, nic innego, kazała mi chodzić niemal od świtu do zmierzchu. Do samochodu doszedłem na drewnianych nogach po ponad trzynastu godzinach. Z ulgą usiadłem w fotelu, z przyjemnością wypiłem resztkę kawy i ruszyłem do domu.

Roztocze przywitałem.

Trasa:

Ze wsi Sochy na Bukową Górę. Dalej: Kwaśna Góra, wzgórze Polak, Góra Kamienica, Mazurowa Góra, wieś Lipowiec Góry, czarnym szlakiem do Lisich Jam, powrót do skrzyżowania z niebieskim. Przejście tym i żółtym szlakiem do Zwierzyńca. Wejście na Piaskową Górę. Przejście lasem na Bukową Górę i powrót do wsi Sochy.


Dwa oblicza Zwierzyńca:



A niżej pozostałe zdjęcia:























środa, 21 kwietnia 2021

Ponad trudnościami

 

130421

Ponownie wróciłem do książki „Ponad granicami” Wernera Heisenberga, niemieckiego fizyka i filozofa, wspominając jego umiejętności dobywania filozoficznych treści z nauk tak ścisłych, jak fizyka czy matematyka.

Tajniki fizyki są mi nader mało znane, głównie z powodu ścisłego związku tej dziedziny wiedzy z trudną matematyką, jednak są w niej zagadnienia interesujące mnie, a nawet fascynujące. Ot, chociażby niepojęte, zadziwiające związki tak dobitnie pokazane w znanym chyba wszystkim wzorze ułożonym przez Einsteina: E=mc2. No bo cóż może mieć wspólnego jakakolwiek cząstka czegoś materialnego z energią, a jedno i drugie z szybkością światła?

Jaki może być związek czasu z przestrzenią – dwoma tak różnymi i niezależnymi od siebie, zdawałoby się, cechami świata? Jak można mówić o materii tak twardej i nieprzenikliwej, jak na przykład stal, że zbudowana jest głównie z pustki?

Okazuje się, że można:

Atom, maleńka cząstka materii, zbudowany jest z jądra i biegnących wokół niego elektronów. Jeśli porównać jądro do piłki leżącej na środku boska, to kręcące się wokół elektrony należy ulokować przy najdalszych rzędach siedzeń stutysięcznej widowni. Między nimi nie ma nic. Z czego więc zbudowany jest nóż kuchenny? Głównie z niczego. Z pustki.

Parę innych ciekawostek można by przytoczyć, ale skupię się na interesującej mnie tożsamości trzech podstawowych cegiełek wszelkiej materii.

Znamy ponad sto pierwiastków, czyli rodzajów jednorodnej materii, a więc tyleż rodzajów atomów. Różnice cech fizycznych i chemicznych między tlenem a żelazem, węglem a rtęcią, są skutkiem innej ilości trzech rodzajów cząstek budujących atomy: elektronów, pozytronów i neutronów. Wystarczy ująć lub dodać tych cegiełek do jakiegoś atomu, by uzyskać inny atom o innych właściwościach. Robić tego na razie nie potrafimy, ponieważ owe cegiełki trzymają się siebie wielkimi siłami, których nie przezwycięży się żadnym młotkiem. Potrzebne są metody bardziej wyrafinowane. To, co mnie fascynuje, to identyczność wszystkich elektronów, pozytronów i neutronów. Obojętnie, czy wchodzą w skład atomu wodoru czy uranu, są takie same, tak więc o cechach konkretnej materii decyduje wyłącznie ich ilość w atomie.

Obraz dla mnie bardzo przejrzysty, logiczny i po prostu... piękny.

Później usłyszałem o rozbijaniu tych cząsteczek na wiele części, o setkach odmian tych nowych drobin.

Oddaję tutaj głos Wernerowi Heisenbergowi. Powiem tylko, że znaki (…) są w miejscach skrótów wprowadzonych przeze mnie, a początki i końce cytatów oznaczyłem >><<.


>>Fizyka jądrowa lat trzydziestych nauczyła nas pojmować jądra atomowe jako zbudowane z protonów i neutronów. W końcu poznano więc trzy najważniejsze rodzaje cząstek elementarnych: protony, neutrony i elektrony jako ostateczne cegiełki wszelkiej materii. Późniejsze jednak eksperymenty pokazały, że są jeszcze liczne rodzaje cząstek elementarnych, które różnią się od uprzednio wymienionych przede wszystkim tym, że mogę istnieć tylko bardzo krótko, ponieważ bardzo prędko rozpadają się radioaktywnie, tzn. przekształcają się w inne cząstki. Odkryto mezony i hiperony i dzisiaj znamy z trzydzieści (kilkaset – uzupełnienie tłumacza) różnych odmian cząstek elementarnych o na ogół nader krótkich okresach życia.

Dzięki tym wiadomościom nasunęły się dwa ważne pytania. Po pierwsze: czy owe cząstki elementarne, w szczególności protony, neutrony i elektrony, są rzeczywiście ostatecznymi, niepodzielnymi cegiełkami materii, czy też je także należy z kolei pojmować jako złożone z mniejszych części?<<


Buduje się coraz większe akceleratory (czyli przyśpieszacze) cząstek, zderza się je coraz silniej i rozbija na setki już rodzajów drobin… Gdzie kres tych podziałów?

Problemy fizyki jądrowej niewiele mnie zajmują, ale akurat te wieści źle odebrałem. Zamiast uporządkowania i przejrzystości, znalazłem chaos, brak oparcia w tej jakże trudnej do pojęcia nauce o materii. Kiedy i czy w ogóle skończy się to dzielenie, wnikanie coraz głębiej już właściwie nie w materię, a w jej drobiny tak małe, że stają się nie wiadomo czym?

Jednak w tej książce przeczytałem informacje przywracające ład w moim wyobrażeniu atomów. Tkwi też tutaj jakże zrozumiałe, bo odwiecznie w nas tkwiące, oczekiwanie ładu.


>>Na pierwsze pytanie fizyka odpowiada dziś stanowczo, że cząstki elementarne są już rzeczywiście ostatecznymi, najmniejszymi jednostkami materii – i uzasadnia tę odpowiedź argumentem zrazu nieco zaskakującym.

W jaki sposób można stwierdzić, czy cząstki elementarne dają się dalej jeszcze dzielić? Jedyną metodą rozstrzygania jest przecież spróbować, przy użyciu najpotężniejszych sił, czy cząstki te dadzą się jeszcze rozłupać. Ponieważ nie ma naturalnie takiego noża ani innego narzędzia, którym można by było podjąć próbę podziału, jako jedyna możliwość pozostaje ciskanie cząstkami z dużą prędkością, jednymi w drugie. Jakoż istotnie można spowodować zderzenia pomiędzy cząstkami elementarnymi o bardzo wielkiej energii. Właśnie temu celowi służą największe akceleratory budowane dziś w najróżniejszych stronach świata, na przykład w Genewie (…)

Cząstki elementarne ulegają przy tym istotnie rozczłonkowaniu, często zostają rozbite na wiele części, jednak części te, i to właśnie jest niespodziewane, nie są ani mniejsze, ani lżejsze niż elementarne twory, które uległy rozbiciu. Wielka energia kinetyczna zderzających się cząstek może bowiem, zgodnie z teorią względności, przekształcić się w masę, i zostaje ona faktycznie użyta do wytwarzania nowych cząstek elementarnych, zatem w rzeczywistości odbywa się właściwie nie rozpad cząstek elementarnych, lecz tworzenie nowych takich cząstek z energii ruchu tych, które się zderzają. Tak więc równanie Einsteina E=mc2 czyni możliwym, by znane dziś cząstki elementarne były już rzeczywiście najmniejszymi z istniejących tworów.

Równocześnie dowiadujemy się przy tym, że wszystkie cząstki elementarne są zrobione, by tak rzec, z tego samego materiału, mianowicie, jeśli ktoś tak chce, z energii.<<


Niżej autor przypomina greckiego filozofa Heraklita, który dwadzieścia kilka wieków temu twierdził, że podstawowym budulcem wszelkiej materii jest ogień. Jego teoria może się wydawać naiwna, ale jeśli ogień potraktujemy jako symboliczne przedstawienie energii, wszystko się zgadza.

Proszę jeszcze raz spojrzeć na ten wzór:

E=mc2.

Znak równości wstawiony między symbole oznaczające energię i masę jest czymś niewiarygodnym, przeczącym naszym zmysłom i doświadczeniu, przekraczającym ludzką zdolność pojmowania.

Masa, więc materia, jest stanem energii, i odwrotnie: energia może utworzyć cząstkę materii. Żeby bardziej równanie uczynić oszałamiającym, istnieje tutaj związek z szybkością światła.

Uspokajające twierdzenie Heisenberga pozwala z zamieszania ponownie wyłonić się jasnemu obrazowi wszelkiej materii zbudowanej z trzech tylko rodzajów elementarnych cegiełek: protonów, elektronów i neutronów.

Właściwie dlaczego ten obraz potrafi przemawiać z taką siłą? – można się zastanawiać, co też autor czyni. Dla mnie powodem jest klarowność i prostota, ale jeśli sięgnę głębiej, znajduję porządkujące świat sprowadzenie całej różnorodności jego budulca do tych trzech cegiełek, a nawet do jednej. Do energii. W tym poczuciu jest coś starego i oczywistego, ale jednocześnie niesamowitego i niepojętego, no bo jak można uznawać za porządkującą obraz świata wieść o jego zbudowaniu z energii?...

Może na koniec zsiądę z wysokiego konia i wspomnę pewną scenkę a propos z „Bajek robotów” Stanisława Lema.

Tak, ten sławny wizjoner i autor fantastyki naukowej napisał też cykl bajek. Co prawda ich bohaterami były roboty, akcja działa się gdzieś we Wszechświecie, ale dzięki nader licznym odniesieniom do ludzkich marzeń, wierzeń, przywar i dążeń, są najprawdziwszymi bajkami.

W jednej z nich pewien robot był na tyle sprytny i szybki, że łapał atomy i lepił z nich inne atomy, tworząc w ten sposób potrzebne mu materiały. Zrealizował marzenia alchemików pragnących zamienić ołów w złoto.