Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

środa, 6 lipca 2022

Lato na Roztoczu

 220622

Nie napisałem tekstu zaraz po wędrówce, a teraz, blisko dwa tygodnie później, nie pamiętam części wrażeń i zdarzeń. Jednym z walorów pisania jest lepsze i dłuższe pamiętanie przeżyć zwykłego dnia, wszak nie bez powodu pisze się pamiętniki i tak je nazywa. Fotografie owszem, też budzą wspomnienia, ale dla mnie pisanie jest ważniejsze.

Słowa służą ocaleniu od zapomnienia moich chwil.

Przeglądając cieniowaną mapę Roztocza, na okolice wsi Majdan Abramowski zwróciłem uwagę z powodu zaznaczonych dużych różnic wysokości, i chcąc je zobaczyć tam właśnie pojechałem. Faktycznie, zjazd do wioski leżącej w dolinie jest długi i stromy, oczywiście jak na standardy roztoczańskie. Na szczycie wzgórza górującego nad wioską budowane jest małe osiedle domków, najwyraźniej letniskowych; ich właściciele będą mieli daleki widok, ale i bliskie, zbyt bliskie, sąsiedztwo innych letników. Nie wiem, czy chciałbym mieć taki domek, ale to tylko moja opinia.

 


Po raz kolejny doświadczyłem trudności marszu bezdrożami. Późną jesienią i zimą chodzę pustymi polami, ale teraz, gdy rosną na nich zboża, takie skracanie sobie drogi byłoby tratowaniem upraw. Brakowało mi polnych dróg, dlatego sporo kluczyłem i szedłem miedzami albo polami z niską jeszcze kukurydzą.


Takie wędrówki czasami kończą się pod ścianą lasu, u kresu zarośniętej nieużywanej drogi, albo koniecznością zawracania lub przedzierania się przez gęstwinę, ale ta jej nieprzewidywalność jest ciekawa, a bywa też pozytywnie zaskakująca. Zdarza się utknięcie z jakimś zaułku, o którym nie pamiętają nawet właściciele sąsiednich pól, ale też bywa, że doświadczam wrażenia bycia na prawdziwym odludziu, autentycznie sam na sam z przestrzenią i przyrodą. Ciekawe doświadczenia i wrażenia, których jeszcze nie do końca zgłębiłem. Wiem już, że na takie trasy trzeba mieć na sobie długie portki i ochraniacze na butach, a to dla ochrony nóg przed wysokimi trawami i dostawaniu się roślinnych drobin do butów. W letnie dni pewnym mankamentem jest zwiększone pocenie się nóg otulonych ochraniaczami, ale nie narzekam. Gorących dni jest mniej niż zimnych, a tych jeszcze zdążę doświadczyć przez długie miesiące później jesieni i zimy. To nie pomyłka, a obserwowalny fakt: ciepłe miesiące są zdecydowanie krótsze od zimnych!

Zarośnięta polna droga prowadziła w górę, wyżej i wyżej, ale jedynie na jej początku miałem dalekie widoki; później, na szczycie tak rozległym, że trudno wybrać miejsce najwyższe, wbrew spodziewaniu niewiele widziałem. Na roztoczańskich wzgórzach odległy horyzont nierzadko jest ograniczony do wąskiego pasemka albo i zasłonięty właśnie rozległością wzgórz.

 


 Brakuje ekspozycji ale bywa też, że idzie się drogą bez widoków zasłoniętych niewielkim nawet garbem lub wysokim rzepakiem. Czasami zupełnie niespodziewanie otwiera się widok najpiękniej roztoczański, z tarasami pól na zboczu wzgórza, wysokimi miedzami i drzewami na nich. Szedłem taką właśnie drogą bez widoków, mimo że biegła blisko szczytu niemałego wzgórza; z lewej były jakieś zarośla i bliska ściana lasu, z prawej zasłaniała widok wysoka miedza. Nagle otworzył się tak ładny widok, że spędziłem tam godzinę, siedząc w cieniu na między i patrząc. Zwracam uwagę na wyraźnie widoczne, chociaż niezbyt wysokie, tarasy utworzone przez niesymetryczne miedze na zboczu wzgórza. 

 


 

Moszcząc sobie siedzenie, znalazłem sporo poziomek. Zebrałem garstkę czerwonych owoców, a kiedy podniosłem do ust, poczułem ich wyjątkowy zapach. Nic tak pięknie nie pachnie, jak dziko rosnące poziomki! Nie mam pojęcia jak miałbym opisać ten aromat, ale chyba każdy miał okazję kiedyś go poznać i się nim zachwycić. Jeśli słowa mogłyby mieć zapach, to życzenie smacznego miałoby właśnie taki, jak leśne poziomki.

Obrazy ze szlaku.

Dzisiaj całkiem oficjalnie, chociaż bez fleszy (i fotografii), zacząłem czereśniowy sezon! Tak, miałem pierwszą czereśniową ucztę.

Smakuję kwiaty, namówiony kiedyś przez Anię z Gór Izerskich. Kilka lat temu jadłem jej zupę owocową przystrojoną niebieskimi kwiatkami; co prawda ich nazwy nie pamiętam, ale swoje zaskoczenie i ładny, oryginalny wygląd dania zapamiętałem i mam nadzieję nie zapomnieć. Więc próbowałem kwiaty. Chaber jest dość twardy i bez smaku, ale za to kwiaty powoju są delikatne i aromatyczne. Idąc, czasami nachylałem się, skubnąłem parę kwiatków i… jadłem. Tak po prostu. Na tym niezbyt udanym zdjęciu białe plamy na ziemi są kwiatami powoju – przydrożny darmowy barek.

 


Na brzegach pól i miedzach widziałem mnóstwo chabrów, rumianków i maków – takich zwykłych, a takich niezwykłych. Ich urodę najłatwiej docenić w zimie, gdy wspomni się je patrząc na wyschnięte badyle i płowe trawy. 







Wiał nieco silniejszy wiaterek, a zboża nim muśnięte falowały – jakby Nereidy z mórz przeniosły się na roztoczańskie pola. Oto dowód. Nie zmyślam.

 


Pod wieczór, już wracając, zatrzymał mnie widok długiego łanu kwitnących maków. Moje zdjęcia nie oddają ich uroku, ale chociaż pozwalają wyobrazić sobie intensywnie czerwone płatki prześwietlone niskim słońcem.



Trasa: między Majdanem Abramowskim a Majdanem i Wygonem. To nazwy wiosek w centralnej części Roztocza, kilkanaście kilometrów na zachód od Szczebrzeszyna, stolicy języka polskiego, jak twierdzą mieszkańcy.

Statystyka: 19 km przeszedłem w siedem godzin, a na miedzach przesiedziałem 3,5 godziny.


Tylko dwa maki, a jak zmieniają fotografię!



























sobota, 25 czerwca 2022

Letnia wędrówka

 190622

Od szeregu miesięcy Słońce codziennie wcześniej wstawało i później się chowało, a ja nawet jeśli o tym nie myślałem na co dzień, to tego oczekiwałem, za niezmienny pewnik przyjmując wydłużanie się kolejnych dni. Jak każdego roku w połowie czerwca uświadamiam sobie, zaskoczony jak zawsze, że za parę dni Słońce wtoczy się na szczyt nieboskłonu, zatrzyma się tam na chwilę, na jeden dzień, i zacznie długi zjazd. Zmiana zrazu będzie niezauważalna, ale w swoim powolnym pochodzie doprowadzi do znikomości grudniowego dnia. Stanowczo za szybko to się wszystko dzieje. Im więcej mam lat, im bardziej cenię czas, tym szybciej mi mija.

Znowu pojechałem w okolice wsi Gródki, odwlekając zapowiadane peregrynacje po wschodnim Roztoczu. Kilka dni wcześniej odwiedziłem pewne lubiane miejsce, dzisiaj chciałem zobaczyć je dokładniej, dojść do niego, a nie dojechać samochodem jak wtedy. O tym miejscu pisałem już kilkakrotnie, jest w pobliżu przemyskiej szosy, na mapie jest na prawo od oznaczenia numeru drogi 835. 

 





 Nie ma w nim nic wyjątkowego poza tym, że takim jest dla mnie. Więc pojechałem do Gródek i jak to zwykle bywa, oprócz odwiedzenia znanych kątów, poznałem parę nowych.

W drodze mijałem bezimienne wzgórza, ku dwom skręciłem. 


 Nawet jeśli wzgórze nie jest zalesione, różnie bywa z widokami, a to z powodu bardzo małego nachylenia zboczy. Owszem, zdarza się zobaczyć rozległy widok, ale często jest on tylko wąskim paskiem dali przy horyzoncie, bo to wszystko, co jest bliżej, zasłonięte jest bocznymi grzbietami czy nawet uprawami. Brakuje ekspozycji tak dobrze znanej i cenionej w górach. Rzadko znajduję polne drogi prowadzące na szczyty wzgórz, a teraz, gdy zboża na polach są duże, ten brak wymusza marsz garbatymi, niewygodnymi miedzami. Na jednym z dzisiaj poznanych wzgórz szło mi się dość wygodnie, bo plantacją... nie wiem, co tam rosło; chyba porzeczki zarośnięte chwastami. Swoboda wędrówek wróci dopiero jesienią, po żniwach.

Zdarzają się jednak chwile mile zaskakujące, kiedy w mało obiecującym miejscu nagle otwiera się piękny i daleki widok, co tłumaczy moje uparte brnięcie miedzami.

Widziałem kwitnący len. Bladoniebieskie kwiatki w połączeniu z jasną, czystą, nasyconą zielenią rośliny wyglądają pięknie. Całą resztę dnia rozglądałem się w poszukiwaniu innych upraw, jedną nawet znalazłem, ale na niej zobaczyłem tylko jeden kwiat. Mam nadzieję, że pierwszy, nie ostatni. Przypomniałem sobie duże pole obsiane lnem widziane w poprzednim roku. Wydawało mi się, że pamiętam, gdzie je widziałem i tam poszedłem. Niebieska linia widoczna na mapie za wioską, z powrotem tą samą drogą, jest śladem moich poszukiwań zeszłorocznego pola lnu. Znalazłem je bez trudu, chociaż po drodze miałem wątpliwości, ale zobaczyłem pszenicę, nie len. Poszedłem dalej, bo wydawało mi się, że widzę len z daleka, ale to był jęczmień; innych upraw już nie znalazłem. Jadę w Sudety, na Roztocze wrócę za dwa tygodnie, dlatego obawiam się, że nie uda mi się zobaczyć pola niebieskich kwiatów lnu. Może w przyszłym roku?…


 

Obrazki ze szlaku.

Jeden mak, a jak zmienia zdjęcie i odbiór krajobrazu!

 


Kwitnie powój. Przy drodze zobaczyć można wielkie kępy tych kwiatów; widać je na tym zdjęciu. Śliczne i smakowite kwiatuszki. Tak, są smaczne: delikatne i aromatyczne. Próbowałem i chaber, ale mi nie smakował.

 


Na brzegach dróg, na miedzach, kwitnie właśnie chaber i rumianek; ich niebieskość i biel czasami bywają uzupełniane czerwienią maków. Piękne kompozycje. 

 




 W pobliżu wioski Zagrody biegnie z północy na południe długi zalesiony uskok; ów wąski pas lasu widać na mapie. Nie znajdując drogi w poprzek, z lekką obawą wszedłem w las; wszak zdarzało mi się przedzierać przez chaszcze. Stromy stok opadał bez końca, tak mi się wydawało, ale na dnie nie było strumienia ani bagniska, i po minięciu ostatnich drzew wyszedłem na łąkę; za nią była szosa. Na zdjęciu widać fragment tego uskoku oraz bociana. Widząc mnie, niespecjalnie się spieszył z odejściem; te ptaki wiedzą, że ludzie krzywdy im nie zrobią. Nie u nas.

 


Jeszcze kwitną róże. Ujął mnie ten malutki krzaczek wystrojony swoimi kilkoma kwiatami. Rośnie obok plantacji porzeczek. Są już pierwsze czerwone, dojrzałe owoce. 

 


Widziałem też pierwsze czerwone liście aronii. W minionym roku zwróciłem uwagę na ich szybkie, ale ładne przebarwianie. Kasztanowcom już brązowieją liście. One chyba przeżywają swoją pandemię, wszak z dawnych lat pamiętam ich brązowienie we wrześniu, a nie na progu lata.

Odwiedziłem znany mi ładny las bukowy, i tam znalazłem dziwną parę: graba zrośniętego z bukiem. Jak się żyje w wiecznym spleceniu dwom odmiennym gatunkom?…

 

Szukając przejścia przez pola na sąsiednią drogę, znalazłem dogodną drogę między długimi szpalerami drzewiastej leszczyny. Na Roztoczu spotyka się wiele rodzajów upraw, także nastawionych na orzechy laskowe. Niskie drzewka o pokręconych konarach i gęste, połączone ze sobą korony, tworzą zielone tunele ciągnące się bez końca, bo aż za szczyt wzniesienia. Zrobiłem wiele zdjęć, ale żadne nie oddaje rzadkiej urody tej plantacji.

Wydaje mi się, że ostatnio mniej idę, a więcej stoję i patrzę. Czuję, że drogie są mi wszystkie szczegóły krajobrazu. Nie tylko polna droga niknąca za zakrętem czy stara grusza na między, ale i drobiazgi: mrówki wydeptujące ścieżkę na drodze, kępka polnych kwiatów przy drodze, słoneczne plamy na pniu buka czy pękaty trzmiel krążący nad kwiatem. Wszystkie one składają się na urzekający obraz letniego czasu. Dobrego, mojego czasu.

Trasa: między Gródkami a Zagrodami na zachodnim Roztoczu.

Statystyka: 12 godzin na szlaku; w ciągu siedmiu godzin przeszedłem troszkę ponad 20 kilometrów, a pięć godzin siedziałem i patrzyłem na początek lata.

PS

Od kilku dni nie mogę opublikować komentarza, bo wbrew faktowi system twierdzi, że nie jestem zalogowany. Odpiszę, kiedy tylko przekonam komputery Google, że plotą bzdury.























wtorek, 21 czerwca 2022

O książce "Wrażenia i chwile"

 

210622

 


Na portalu Biblionetka jest tekst o mojej ostatniej książce napisany przez Ilię. Zamieszczam go niżej, a tutaj napiszę o kluczowej roli Ilii w ukazaniu się „Wrażeń i chwil” drukiem. Stali bywalcy tego bloga może pamiętają wcześniejszy post o tych tekstach, a pisałem tam o trudnościach w zainteresowaniu wydawnictw. Nie próbowałem w innych wydawnictwach, nie pisałem więcej do tych, które nie odpowiedziały, a po prostu odłożyłem teksty do szuflady. Na przedwiośniu tego roku, Ilia po zapoznaniu się z nimi poleciła mnie komuś, kto zajmuje się przygotowywaniem tekstów i drukiem. Tak więc tylko dzięki niej książka się ukazała w wersji tradycyjnej, czyli papierowej. Dziękuję raz jeszcze, Ilio.

Poza wstępem, na tekst składają się cytaty wybrane przez autorkę, natomiast tutaj są fragmenty wybrane przeze mnie.

* * *

Wrażenia i chwile...


Niezwykła to dla mnie książka. Rzadko spotykam się z tym, by myśli autora w tak dużym stopniu pokrywałyby się z moimi myślami o otaczającej nas rzeczywistości, świecie, pięknie przyrody.
Książka ta to "Wrażenia i chwile" Krzysztofa Gduli, biblionetkowicza Krzysztof. Tak pisze o niej autor - "Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwilach, które przychodzą, trwają moment i odchodzą, jakże często niezauważone przez nas i niedocenione, a przecież nierzadko niosące tak bardzo nam potrzebne w życiu piękno".

Poniżej trochę fragmentów z tej pięknej książki.

Byłem w górach. Ostatni, pożegnalny raz poszedłem na moje zbocze. Im wyżej, tym las piękniejszy, bo okryty grubszą warstwą marznącej mgły, która drzewa czyniła baśniowymi. Gdy już dotarłem do ścieżki trawersującej niemal pionową ścianę skalną i zadarłem głowę do góry, na to ogromne zwalisko kamieni, na bajecznie wystrojony las, który wydawał się wznosić pionowo w górę ponad moją głową, zrozumiałem, dlaczego nasi przodkowie w takich właśnie miejscach budowali ołtarze swoim bogom. Bo tutaj, wśród dzikiej przyrody, obecny jest Majestat. Tutaj czuje się potęgę bóstw przyrody. Miałem łzy w oczach i czułem chęć padnięcia przed nimi na kolana, a w kościele nigdy nie odczuwałem takiej potrzeby. Myślę o tych dawnych czasach, gdy jeszcze tam bywałem; bardziej interesowały mnie organy z tyłu, czy witraże w oknach, niż Bóg, bo i gdzie go tam było szukać? W kościele, wśród ozdób, obrazów, świateł i tłumu ludzi, trudno o bliskość z sacrum, a na tej górze świętość była przy mnie. (str. 10)

Często łapię się na przykrych, bo najbanalniejszych, stwierdzeniach: tak, świeci słońce - jak wczoraj i tydzień temu; tak, magnolie już przekwitły - stwierdzam po podniesieniu głowy, ale myśl ta, te widoki, nie znajdują we mnie takiego odbicia, na jakie zasługują, a nade wszystko takiego, jakiego chciałbym dla siebie. Chciałbym... czego właściwie? Czy nie wiecznego zachłyśnięcia? Ciągłego oczarowania? Tak, właśnie tego! Dlaczego nie jest to możliwe do spełnienia, skoro odczuwa się taką potrzebę? Co robić, skoro człowiekowi mało jednego cudu, skoro on chce odczuwać cudowność na co dzień - wespół z wiecznym oczarowaniem? (str. 15)

Był maj, zaczęła się gwałtowna burza. Schowałem się do swojego pokoju i siedząc w fotelu, przez otwarte drzwi patrzyłem na to drzewo targane porywami wiatru. Burza szybko ustąpiła, wyszło słońce, uspokoiło się. Mokre, świeże i połyskliwe liście buka były prześwietlone słońcem, drzewo stało tak spokojnie, jakby, zadowolone chciało wchłonąć w siebie deszcz, stało ociekając miriadami kropel wody błyszczących w słońcu. Pamiętam feerię świateł wokół drzewa, wyjątkowe współgranie promieni słońca i kropel deszczu, w którym światło ociekało, a woda świeciła, pamiętam swoje zapatrzenie. (str. 16)

Zapisanie słów, każdych słów, i późniejsza możliwość ich odczytania, jest czymś niesamowitym, czymś z pogranicza magii, którą na pewno odczuwał kiedyś człowiek niepiśmienny patrząc na tekst; magii, którą zapewne i teraz odczuwają dzieci, ale zapisanie słów wyrażających wrażenie, stan ducha, jest magią najczystszą. (str. 38)

Słowa! Ledwie trzydzieści liter, a tworzą one wielką ilość słów, które ułożyć można na nieskończoną ilość sposobów i wyrazić nimi wszystko. Każdy odcień ludzkich uczuć – od ostatniej niegodziwości, do najwznioślejszej miłości; każdą barwę świata – od ostatniej jego brzydoty, do siedmiu jego cudów. Niemożliwe? Możliwe, co potwierdza istnienie literatury – tej naprawdę pięknej. Trudne? Nawet bardzo – jak każde tworzenie, ale przecież także w trudności mieści się źródło tej jedynej radości. Pisanie bywa formą przeżywania świata raz jeszcze, wydobywaniem z wnętrza siebie wrażeń niezauważonych bądź niedocenionych, ale może też stać się tworzeniem nowego świata, tego, który staje się dla piszącego w najpełniejszy sposób jego światem. Pisanie bywa treścią życia, pragnieniem, niemożliwą do nazwania i do zaspokojenia potrzebą, nigdzie indziej niemożliwym spełnieniem, a zawsze jest pasją. Pisać! Ileż to razy słyszałem ten tajemniczy głos w sobie. Pisać! Nic nie jest ważniejsze ponad dotyk klawiszy i zanurzenie się w bezkresnym świecie słów. To forma przymusu, któremu poddaję się z przyjemnością. (str. 39)

Nie wiem, jak wyrazić to, co czuję w sobie. Jakże często przeżywam takie chwile, w których myśl, wrażenie, wspomnienie, atmosfera przeżytej chwili, istniejąc we mnie, nie mogą się przebić ku pełnej świadomości, by przybrać kształt słów (...) staje się (...) barierą między wnętrzem, a światem zewnętrznym, między wrażeniem a słowem. Odnoszę wrażenie istnienia tej bariery nie tylko na płaszczyźnie słów; ona tkwi także, a może raczej głównie, na styku wrażeń i słów. Gdy wsłuchuję się w siebie, wrażenie wydaje się być jasne, wyraźne, ale gdy przychodzi do ubrania w słowa, okazuje się, że zmierzam się z czymś bardzo trudnym.
Czasem jednak dochodzę do wniosku, iż nie byłoby tej trudności, gdybym miał potrzebną tutaj umiejętność, jedną z tych, które mam za niezbędne piszącemu, ale znowu w innym czasie ta bariera wydaje mi się być uniwersalną, być trudnością, z którą zmagać się muszą i najlepsi. Wtedy skłonny jestem postrzegać ją jako objaw wielkiego oddalenia między mną a innymi ludźmi, z którymi kontaktuję się przecież nie poprzez bezpośrednie przekazywanie wrażeń, a poprzez słowa. Ta bariera, ta niemożność przekazania innemu człowiekowi tego, co we mnie najważniejsze, najżywsze, co stanowi istotę mojego życia duchowego, byłaby niczym innym, jak... samotnością. (str. 40)

Dzisiaj znowu deszczowo. Na krzaku pod oknem błyszczą krople wody – piękne jak zwykle. Pęcznieją, odrywają się od liści i wolno, takie mam wrażenie, spadają, ciągle błyszcząc. Ponownie, jak wiele już razy, wspomniałem podobne zapatrzenie sprzed laty, gdy z wojska jechałem na przepustkę; tego dnia padał deszcz, szyba okna w przedziale wagonu była mokra, ponaznaczana kropelkami wody. Te małe, przezroczyste wybrzuszenia na tafli szkła zsuwały się nierównym tempem, znacząc swą krętą drogę mokrym śladem, niczym ślimak, by po chwili, nie mając siły na przebrnięcie suchego odcinka drogi, zubożałe, zmniejszone, zatrzymać się. Czasem taka kropla, pchana przemożną siłą ciążenia, milimetr po milimetrze przesuwała się, aż w końcu, trafiwszy na ślimakowy ślad swojej siostry, ruszała w dalszą drogę. Bywało też tak, że drogi dwóch kropelek krzyżowały się: wtedy stapiały się w jedną, większą, i ta przyspieszała, czasem bardzo mocno, spływając błyskawicą zygzaków, porywając (jakby karmiąc się w ten sposób) inne, mniejsze drobiny wody, by po chwili zniknąć poniżej dolnej krawędzi szyby. Zwykły widok, najzwyklejszy, ale wtedy stało się coś dziwnego i znaczącego, coś, co w pełni doceniam dopiero w ostatnie lata.
Otóż z zupełnie nieznanych mi wtedy powodów zachwyciłem się tym tuzinkowym widokiem; może nawet wstydziłem się – nie pamiętam – przyznać do tego zachwytu, bo i czym, prawda? Teraz wiem, że tak naprawdę wszystkie takie chwile ledwie inicjowane są zdarzeniami zewnętrznego świata; zdarzeniami, które w żaden racjonalny sposób nie są w stanie tłumaczyć naszych przeżyć – jak się wydaje nam, dorosłym, którzy tyle widzieli, że przez to mało widzą. Wtedy po raz pierwszy poczułem to nieokreślone, dziwne i piękne pragnienie pisania, i po raz pierwszy poddałem się mu – to powód drugi. Z pisania szybko zrezygnowałem po uświadomieniu sobie skali trudności – chyba pojawiło się ono zbyt wcześnie, ale chwilę zapamiętałem i teraz, po latach, piszę o niej. (str. 51-52)

Na jednej z wędrówek górskich uświadomiłem sobie, że niezależnie, czy poznawanie naszej planety traktować będziemy jako powinność poznania dzieła bożego, wiec jako czyn na poły religijny, czy jako czyn natury estetycznej, skutek będzie taki sam: nasze wzbogacenie duchowe - rezultat obcowania z pięknem. (str. 75-76)

Inaczej wybieramy chwile my świadomi, inaczej nasza pamięć, czy może podświadomość. Ileż to razy uznawałem chwilę za ważną i byłem przekonany o jej pamiętaniu, a po miesiącach lub po latach nie zostawał po niej nawet ślad w mojej pamięci, i odwrotnie: jakiś nieistotny drobiazg, zdawałoby się, a tkwi w pamięci latami, albo i zawsze. Pamiętam go nie wiedząc, co w nim było wyjątkowe, co utrwaliło go we mnie. (str. 89)

Jednocześnie z coraz wyraźniejszym poczuciem straty dostrzegam mijanie czasu bez śladu w mojej pamięci; dni odchodzą niewyróżnione w żaden sposób, szare, tuzinkowe, zapominane, a przecież były one moim czasem, dniami mojego życia. Czemu nie potrafię wyróżnić ich wszystkich, skoro wszystkie warte są zapamiętania? (str. 89-90)

Bywa, że ogarnia mnie wrażenie - nie wiem, na ile samo się pojawia, a na ile mogę je wywołać - dziwnego zespolenia świadomości z bieżącą chwilą i ze światem, z tym, co wokół mnie i co we mnie; przeniknięcie tego, co zewnętrzne, z tym, co wewnętrzne - jakbym wychodził do świata, a ten wchodził we mnie. Wrażenie momentalnego rozprzestrzenienia się mojej świadomości poza mnie, wyjścia jej na zewnątrz i uczynienie świata, tego małego, bliskiego, właśnie oglądanego, moim światem - jak moje są myśli i uczucia. Znika wtedy jakże często obecne we mnie wrażenie patrzenia na siebie i na świat oczyma obserwatora, osoby trzeciej, ów dystans między oglądanym a oglądającym, odczuwanym a odczuwającym, między mną a światem. (str. 90)

Czy potrzebę obcowania z pięknem mamy wrodzoną? Czasami wydaje mi się, że tak, czasami odwrotnie. Jeśli tak, to wtedy należałoby uznać za fakt zatracenie tej potrzeby przez wielu ludzi. Jeśli nie, to jakie cechy naszej psychiki i jakie fakty z naszej biografii budzą ją do życia? Nie wiem. Raczej skłonny byłbym przychylać się do drugiego wytłumaczenia: do uznania naszej potrzeby kontaktu z pierwotną przyrodą, jako dziedzictwem nieskończonego ciągu pokoleń naszych przodków, które to dziedzictwo w jakiś tajemny sposób tkwi w nas. A piękno? Czy byłoby ubocznym rezultatem ewolucji dającej nam umysł zdolny do tworzenia abstrakcji? Natura umożliwiła nam zadanie sobie pytania o sens, ale sensu nie dała, więc my sami, szukając go, odkryliśmy zbawczą moc piękna i od tamtej pory szukamy piękna wszędzie i wszędzie tworzymy. Czasami myślę, że byłoby mi łatwiej, gdybym zdolność dawania sensu, źródło siły i radości znalazł w innym miejscu, na przykład w mamonie albo w religii, a nie w czymś tak ulotnym, jak piękno... (str. 94)

Brakuje mi włóczenia się, wędrowania, drogi przede mną i horyzontu dalekiego; brakuje możliwości wyrwania się z kieratu codzienności na wolność marszu przed siebie, zostawienia za sobą ludzi i świata, z którymi radzę sobie coraz trudniej, ludzi i świata coraz bardziej mi obcych i mniej zrozumiałych. Brakuje mi polnego wiatru i rozległych przestrzeni przede mną, swobody oddechu piersi nietłumionej cywilizacyjnym zniewoleniem, a nade wszystko brakuje mi uroku dróżki niknącej za szczytem wzniesienia. (str. 108)

Gdy późnym popołudniem wyszedłem na dwór, zobaczyłem rzadko spotykany urok jesiennego zmierzchu. Lekka mgła nadawała mu tajemniczości, ale i ciepła, chociaż wydaje się to dziwne. Mokre, nagie drzewa tkwiły zamarłe w cichym bezruchu, jakby utulone mgłą; granatowo-szary zmierzch przybliżał horyzont, a świetliste aureole wokół lamp pod drzewami błyszczącymi kropelkami wody na gałęziach podkreślały ten urokliwy, nostalgiczny koniec grudniowego dnia. (str. 113)

Wychodziłem do pracy gdy rozwidniało się, wracałem o zmierzchu. Cóż mi dał ten dzień - zwykły, najzwyklejszy dzień mojego życia? Coraz częściej podobne pytania słyszę w sobie, coraz bardziej żałuję mijających dni, coraz cenniejszych dla mnie. Chciałbym z każdego dnia ocalić jakąś cząstkę, niechby niewielką, niechby mało znaczącą, ocalić cokolwiek: jedną chociaż myśl, widok, radość, uśmiech, albo odwrotnie - smutek czy łzę. Zapamiętać tę sekundę dla uratowania dnia od zapomnienia. Czy ja chcę tak dużo? A jeśli nie, to dlaczego tak trudno o taką pamięć? (str. 115)

W gorącym słońcu ostatnich dni zboże dojrzało błyskawicznie i pokazuje mi się teraz najpiękniejsze. Jadąc, patrzę na te złociste łany z niezaspokojoną zachłannością, z przyjemnością i dziwnym ciepłem w piersi. Przymiotnik "złociste" wydaje się banalny przez nadużywanie, ale nie znajduję trafniejszego, a to z powodu odczuć, jakie budzi we mnie widok dużego pola dojrzałego zboża w słoneczny dzień. To trochę tak, jakbym patrzył na... złoto? Przecież nie, ale jednocześnie jest tutaj malutkie "tak", co doskonale zrozumie rolnik z powołania. Widok tych pól budzi uśpione na co dzień, nieodczuwane wspomnienia, tęsknoty, skojarzenia, a wszystko jakby nie moje, a podsunięte mi przez... kogo? Czasem myślę, iż odzywają się we mnie w takich chwilach pokolenia moich przodków od wieków uprawiających ziemię i kochających ją, że owa siła przyciągająca mnie do tych pól jest od nich, przekazana mi tajemnym sposobem abym pamiętał skąd jestem.
Pamiętam. (str. 132)

Dotykam wysmukłej brzozy, jest ciepła; drzewo zwiesza swoje liczne ramiona jakby nachylało się ku mnie, a obok widzę masywne przypory wiązu. Na końcu alejki stoi w słońcu okazałe drzewo, jego liście są spore i mają ładny kolor świeżej zieleni. Przy ziemi słońca już nie ma, podniosło się wyżej nabierając intensywniejszego koloru, barwi nim korony drzew. W górze feeria żółtych i zielonych barw, a w dole spomiędzy konarów krzaczastego klonu wylewa się mrok. Wciągam powietrze, czuję ciepłe zapachy roślin i rozgrzanej ziemi, zapach lata.
Jak zatrzymać czas? Jak uchwycić chwilę? (str. 216)

W działaniu naszej pamięci, w naszym przeżywaniu, w wyborach tego, co będzie pamiętane i tego, co tylko w tej chwili wydaje się być ważne, a czego ślady w nas zaciera nieodległy czas, jest coś dziwnego. Im jestem starszy, im więcej mam wiedzy i przemyśleń, tym bardziej utwierdzam się w przekonaniu o ważności takich zwykłych chwil, jak tamta sprzed kilku lat, jak ta obecna. Chwil, które ze światem zewnętrznym niewiele mają styczności, ledwie jakąś niepozorną roślinkę - jak tutaj - a w całej swojej pozostałej rozciągłości tkwią w nas, są elementami mozaiki, z której składamy naszego ducha, nasz wewnętrzny świat. (str. 221)

Ostatni dzień sezonu. Ostatni wieczór w pokoiku na kółkach. Jutro pakujemy sprzęt po raz ostatni i jedziemy 200 kilometrów do bazy.
Gdy marzłem w ten chmurny i zimny dzień poganiając czas, drugi głos we mnie, głos obudzony świadomością przeżywania kolejnego końca, chciał ten czas zwolnić.
Zwolnić dla zasmakowania tych ostatnich godzin sezonu, zatrzymania ich na chwilę, bo oto znowu zostawiam coś za sobą.
Za mną już tak wiele, przede mną coraz mniej, i poprzez te lata z przodu, poprzez ciąg możliwych czy prawdopodobnych zdarzeń które czekają jeszcze na mnie, prześwituje niewiadoma ostatecznego końca. Więc zatrzymać niechby chwilę z tego paskudnego, zimnego dnia jesiennego nim minie. Zatrzymać w pamięci te minione siedem miesięcy, bo mimo ich uciążliwości były niemałą częścią teraźniejszości, która właśnie dzisiaj staje się przeszłością.
Cząstka mojego życia minęła.
Dlatego w ten wieczór, gdy koledzy z pracy organizują się w grupki i zaczynają huczne, pijackie zakończenie sezonu, siedzę na tym łóżku, na którym tyle godzin spędziłem nad słowami, i słuchając cudownych pieśni z mszy koronacyjnej Mozarta, użalam się nad mijającym czasem. (str. 261)